Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖
Josef Conrad ukończył Zwycięstwo kilka miesięcy przed wybuchem I wojny światowej. We wstępie uznał za stosowne usprawiedliwiać ten tytuł, być może nazbyt patetyczny w odniesieniu do fabuły.
Zwycięstwo jest bowiem bardzo kameralną opowieścią, w dużej części rozgrywającą się na wyspie, na której schronił się Heyst — dżentelmen, dziwak i pesymista — oraz uratowana przez niego dziewczyna. Spokój tego miejsca zakłóca wizyta trójki przestępców, przekonanych że Heyst jest w posiadaniu skarbu. Conrad nie spieszy się przy tym z rozstrzygnięciem konfliktu, powoli prezentując różnorakie reakcje bohaterów na zagrożenie. W napiętej atmosferze, w której każda z postaci ma własne, nieujawnione cele, dochodzi w końcu do tragedii.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
— „A teraz” — mówię, ziewając naumyślnie — „musimy nocą stać kolejno na straży, a we dnie trzymać oczy dobrze otwarte, i nie pozwolić się napaść znienacka”.
— „To doprawdy nieznośne” — mówi zwierzchnik. — „A ty jesteś w dodatku bez broni”.
— „Mam zamiar trzymać się odtąd blisko pana, jeśli pan pozwoli” — mówię.
— Kiwnął leciutko głową, obtarł palce o liście, sięgnął w tył ręką, jakby chciał podeprzeć się przy wstawaniu z ziemi, wyrwał rewolwer spod kurtki i wsadził kulę w sam środek piersi pana Antonia. Pan widzi, co to jest mieć do czynienia z prawdziwym panem. Żadnego kłopotu i wszystko załatwione. Ale mógł przedtem mrugnąć do mnie czy coś w tym rodzaju. O mało ze skóry nie wyskoczyłem. Przestraszony — to za mało. Nie wiedziałem nawet kto strzelił. Chwilę przedtem tak było cicho, że huk wystrzału wydał mi się najgłośniejszym hałasem, jaki kiedy w życiu słyszałem. Szanowny pan Antonio upadł głową naprzód — zawsze tak padają w stronę strzału, pan musiał to też zauważyć — więc upadł głową naprzód w rozżarzone węgle i wszystkie te włosy na jego twarzy i głowie buchnęły płomieniem jak garść prochu. Pewnie dlatego, że były tłuste; przecież ciągle wyskrobywali tłuszcz ze skór aligatorów.
— Mój panie — krzyknął Schomberg tak gwałtownie, jakby usiłował zerwać jakieś niewidzialne więzy — pan chce we mnie wmówić, że to wszystko działo się naprawdę?
— Nie — odrzekł chłodno Ricardo. — Ja wymyślam to w miarę jak opowiadam, tylko po to, żeby panu uprzyjemnić najgorętsze godziny popołudnia. No więc Antonio upadł nosem wprost na czerwone węgle, a nasz piękny Pedro i ja skoczyliśmy jednocześnie do góry, jak dwa pajace z pudełka. Pedro rzucił się do ucieczki, przycisnąwszy łeb do ramienia, a ja, nie wiedząc prawie co robię, skoczyłem mu na plecy. Miałem ten rozum, że złapałem go od razu za szyję, ale wszystko, co mogłem zrobić, to zacisnąć mocno palce pod jego szczęką. Pan widział kark tego ptaszka, co? A twardy przy tym jak żelazo. Padliśmy na ziemię. Widząc to, szef kładzie rewolwer do kieszeni.
— „Panie, niech pan zwiąże mu nogi” — wrzeszczę. — „Chcę go udusić”.
— Leżało tam naokoło dużo łyka. Ścisnąłem mu jeszcze raz szyję i wstałem.
— „Byłbym cię mógł zastrzelić” — mówi zatroskany zwierzchnik.
— „Ale cieszy się pan, że nabój ocalał!” — odpowiadam.
— Mój skok zaoszczędził nam nabój. Nie można było pozwolić, aby Pedro dał drapaka w ciemność i kręcił się potem koło nas między krzakami — prawdopodobnie z tą swoją zardzewiałą strzelbą w ręku. Zwierzchnik przyznał, że mój skok był w owej chwili rzeczą najodpowiedniejszą.
— „Ale on jeszcze żyje” — mówi, schylając się nad nim.
— Równie dobrze mogłem się porwać na uduszenie wołu. Prędko związaliśmy mu z tyłu łokcie i, zanim przyszedł do siebie, przyciągnęliśmy go do małego drzewka; posadziliśmy go tam i przywiązaliśmy — nie przez pas, ale za szyję; jakieś dwadzieścia razy przeciągnąłem sznurek naokoło jego gardła — potem jeszcze przez piersi, wreszcie zrobiłem węzeł pod uchem. Następnie zajęliśmy się szanownym panem Antonio, który szerzył wielki smród, przypiekając sobie twarz na ogniu. Wyciągnęliśmy go i potoczyliśmy aż do zatoki, zostawiając resztę aligatorom.
— Byłem zmęczony. Strach jak mnie wyczerpała ta drobna utarczka. Zwierzchnik ani o włos się nie zmienił. Na tym właśnie polega wyższość wielkiego pana. Nigdy nie wyjdzie z siebie. Żaden prawdziwy pan nie wzrusza się — prawie nigdy. Zasnąłem w mig i zostawiłem go palącego papierosa przy ognisku przeze mnie rozpalonym; nogi miał owinięte pledem i siedział tak spokojnie jak w wagonie pierwszej klasy. Nie zamieniliśmy nawet dziesięciu słów po tym wszystkim i aż do dzisiejszego dnia nie mówiliśmy nigdy o tej historii. Nie byłbym wcale wiedział, że i on to pamięta, gdyby sam nie wspomniał — pamięta pan — wtedy jak mówiliście o Pedrze.
— Zdziwił się pan wówczas, prawda? Właśnie dlatego opowiadam panu jak to się stało, że Pedro włóczy się za nami jak pies — ale gdzie od psa pożyteczniejszy! Pan widział, jak potrafi dreptać wokoło z tacą? No więc z równą łatwością ubiłby wołu jednym uderzeniem pięści, gdyby tylko zwierzchnik szepnął słowo. A przywiązany do szefa! Słowo daję, więcej niż jakikolwiek pies na świecie do swego pana.
Schomberg wyprężył piersi i rzekł:
— Otóż to jest właśnie jedna z kwestii, o których chciałbym pomówić z panem Jonesem. Niemiło mi, że ten drab kręci się tak wcześnie koło domu. Całymi godzinami wysiaduje na tylnych schodach i straszy mi ludzi, tak że obsługa na tym cierpi. Moi Chińczycy...
Ricardo kiwnął głową i podniósł rękę:
— Kiedym go zobaczył pierwszy raz, byłby mógł przestraszyć nawet osiwiałego niedźwiedzia, a cóż dopiero Chińczyka. Teraz już jest cywilizowany w porównaniu z tym, co było. No więc — tamtego ranka pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem, otworzywszy oczy, był właśnie Pedro siedzący pod drzewem i uwiązany do niego za szyję. Mrugał oczami. Przez cały dzień śledziliśmy pilnie, co się działo na morzu i wypatrzyliśmy rzeczywiście szkuner płynący pod wiatr; to dowodziło, że już machnęli na nas ręką. Doskonale! Kiedy znów słońce wzeszło, zerknąłem na naszego Pedra. Nie mrugał już. Przewracał oczami, które były raz białe, a raz czarne i wywiesił język na łokieć. Nawet diabeł ustatkowałby się z czasem, gdyby go tak krótko za szyję przywiązać. Nie wiem na pewno, ale zdaje mi się, że i prawdziwemu panu byłoby trudno w tych warunkach trzymać się ostro do końca. Tymczasem przygotowywaliśmy łódź do drogi. Umacniałem właśnie maszt, kiedy zwierzchnik rzucił uwagę:
— „Zdaje mi się, że on chce coś powiedzieć”.
— Słyszałem już od jakiegoś czasu coś w rodzaju krakania, tylko że nie chciałem zwracać na to uwagi; ale na te słowa wyszedłem z łodzi i zbliżyłem się do Pedra, zabrawszy trochę wody. Oczy miał czerwone — czerwone i czarne — wylazły mu na wierzch do połowy. Wypił wszystką wodę, którą mu dałem, ale to, czego sobie życzył, to nie było nic szczególnego. Wróciłem do szefa.
— „Prosi, żeby mu strzelić w łeb przed naszym odjazdem” — mówię. Nie podobało mi się to wcale.
— „O, to jest niemożliwe!” — mówi zwierzchnik.
— Miał rację. Zostały nam tylko cztery naboje, a mieliśmy jeszcze przed sobą dziewięćdziesiąt mil dzikim wybrzeżem przed przybyciem do miejsca, gdzie przypuszczalnie można było dostać ładunków.
— „W każdym razie” — mówię — „on prosi jak o łaskę, żeby go zabić — tak czy owak”.
— I powróciłem do umacniania masztu. Nie chciało mi się wcale zarzynać człowieka o związanych rękach i nogach, a w dodatku przywiązanego za szyję do drzewa. Miałem już wtedy nóż — nóż szanownego Antonia; i to jest właśnie ten nóż.
Ricardo klapnął się rozgłośnie po nodze.
— Pierwszy łup w moim nowym życiu — ciągnął z cierpką jowialnością — nosić go tak nisko nauczyłem się dopiero później. Wtedy nosiłem go za pasem. Nie, nie miałem serca do tej roboty; ale kiedy się pracuje z prawdziwym panem, można być pewnym, że ten zobaczy przez skórę, co człowiek czuje. Zwierzchnik odezwał się nagle:
— „Można by nawet powiedzieć, że to jest jego prawo — (po tych słowach od razu poznaje się pana) — ale co byś na to powiedział, gdybyśmy go wzięli do łodzi?”
— I szef zaczął dowodzić, że ten chłop mógłby nam być pomocny w torowaniu drogi wzdłuż wybrzeża. Moglibyśmy pozbyć się go przed przybyciem do pierwszej jako tako cywilizowanej miejscowości. Zresztą zwierzchnik nie potrzebował mnie długo przekonywać. Wylazłem z łodzi.
— „Tak, ale czy damy sobie z nim radę?”
— „Na pewno. Już jest poskromiony. No dalej, przetnij mu więzy — biorę na siebie odpowiedzialność”.
— „Słucham pana”.
— Pedro widział, że zbliżam się żwawo z nożem jego brata w ręku — nie zastanowiłem się, jakie to może zrobić wrażenie na nieuprzedzonym człowieku, rozumie pan — i, psiakrew, o mało go to nie zabiło. Wybałuszył się na mnie jak zwariowany byk, oblał się potem i zaczął drgać całym ciałem — coś zdumiewającego. Taki byłem zdziwiony, że przystanąłem, żeby mu się przypatrzeć. Krople potu spływały mu na brwi, na brodę, po nosie — i bulgotało mu w gardle. Wtedy przyszło mi na myśl, że nie mógł przecież wiedzieć, o co mi chodzi. Czy spodziewał się śmierci z naszej łaski, czy też uważał, że ma do niej prawo — to jednak wcale nie miał ochoty umierać, jak przyszło co do czego; a w każdym razie — nie chciał umierać w ten sposób. Kiedy zaszedłem z tyłu, żeby się dobrać do więzów, wydał coś w rodzaju cichego ryku. Myślał pewnie, że chcę go dźgnąć z tyłu. Przeciąłem wszystkie więzy jednym pociągnięciem noża, a on buch, przewrócił się na bok i zaczął fikać związanymi nogami. Jak nie ryknę ze śmiechu — nie wiem, co w tym było takiego zabawnego, ale o mało nie pękłem. Ja się śmiałem, on się wił i trudno mi było go oswobodzić. Jak tylko poczuł, że ma nogi wolne, rusza do brzegu, gdzie stał zwierzchnik, pełznie do niego na rękach i kolanach i obejmuje mu stopy. To dopiero wdzięczność — co? Nie było wątpliwości: temu chłopu dogadzało to najzupełniej, że pozwolono mu żyć. Zwierzchnik usunął nogi łagodnie i tylko mruknął do mnie:
— „Ruszajmy. Weź go do łodzi”.
— To nie przedstawiało żadnej trudności — ciągnął Ricardo, popatrzywszy przeciągle na Schomberga. — Pedro nie bez ochoty wsiadł do łodzi — i oto jest tutaj. Dla naszego zwierzchnika dałby się z uśmiechem posiekać w drobne kawałki — słyszy pan, z uśmiechem. Nie wiem, czy zrobiłby zupełnie to samo dla mnie; ale prawie, prawie zupełnie. Wprawdzie to ja go związałem i oswobodziłem, ale widział bardzo dobrze, kto z nas rozkazuje. A przy tym poczuł pana. Pies czuje pana — każdy pies. Tylko niektórzy cudzoziemcy nie czują; i nic ich tego nie nauczy.
— Więc pan chce przez to powiedzieć — rzekł Schomberg, pomijając milczeniem to, co mogło być dla niego nieprzyjemne w podkreśleniu ostatniej uwagi — pan chce powiedzieć, że pan rzucił spokojną, dobrze płatną posadę dla takiego życia?
— Tum cię czekał! — zaczął spokojnie Ricardo. — Taki człowiek jak pan nie może nic innego powiedzieć. Do tego stopnia jest pan oswojony. Ja jestem towarzyszem pana z panów. To nie jest to samo co służyć pryncypałowi, który rzuci panu pensję jak kość psu i będzie jeszcze oczekiwał od pana wdzięczności. To gorsze od niewoli. Od niewolnika kupionego za pieniądze nie oczekuje się wdzięczności. A sprzedaż swojej pracy — cóż to innego, jeśli nie sprzedaż samego siebie? Ma pan tyle a tyle dni życia i sprzedaje pan jeden po drugim. Czy nie? Kto może mi dość drogo za moje życie zapłacić? A jakże! Rzucą panu pieniądze przy końcu tygodnia i będą oczekiwać, że pan najpierw powie: dziękuję, a potem dopiero je zgarnie.
Wymruczał kilka przekleństw, wymierzonych, jak się zdaje, przeciwko pryncypałom w ogólności i wybuchnął:
— Do licha z pracą! Nie jestem psem, który chodzi na tylnych łapach, żeby kość dostać; jestem wolnym człowiekiem i towarzyszem mojego zwierzchnika. Na tym polega różnica, której pan nigdy nie zrozumie, panie Oswojony Schomberg.
Ziewnął z lekka. Schomberg zachował wojskową sztywność popartą lekkim zmarszczeniem brwi i puścił wodze myślom. Zajął się rozpamiętywaniem obrazu młodej dziewczyny — nieobecnej — dalekiej — ukradzionej. Nagle porwała go wściekłość. Tu siedzi ten łotr i patrzy na niego bezczelnie. Gdyby nie uprowadzono mu dziewczyny w tak haniebny sposób, nie byłby pozwolił nikomu tak na siebie patrzeć. Od razu palnąłby pięścią tego łotra między oczy. A potem bez chwili wahania kopnąłby tego drugiego. Ujrzał to w myślach i przejął się tak bardzo wspaniałą wizją, że prawa noga i ręka drgnęły mu konwulsyjnie.
W tej samej chwili ocknął się nagle z marzeń i zauważył z niepokojem żywe zaciekawienie we wzroku pana Ricarda
— Więc tak wędrujecie sobie przez świat, grając w karty — zauważył bezmyślnie, aby pokryć zmieszanie; ale wzrok Ricarda nie zmienił wyrazu, wobec czego Schomberg ciągnął niepewnie dalej:
— I tu, i tam, i ówdzie. — Opanował się i wyprężył piersi. — To chyba bardzo niepewny tryb życia? — rzekł stanowczo.
Słowo: niepewny wywołało pożądany skutek: oczy Ricarda straciły niebezpieczny wyraz pełen zainteresowania.
— Tak źle znów nie jest — rzekł obojętnie Ricardo. — Moim zdaniem póty ludzie będą grali w karty, póki będą mieli co stawiać. Gra leży w ludzkiej naturze. A czym właściwie jest życie? Człowiek nie wie nigdy, co mu się może zdarzyć. Najgorsze ze wszystkiego jest to, że człowiek właściwie nigdy nie zdaje sobie sprawy, jakie karty ma sam w ręku. Co jest atutem? O to właśnie chodzi! Rozumie pan? Każdy człowiek będzie grał, jeśli mu się nastręczy sposobność — o wszystko, albo i o nic. Pan
Uwagi (0)