Konopielka - Edward Redliński (gdzie za darmo czytać książki txt) 📖
Najbardziej znana powieść Edwarda Redlińskiego, nagrodzona przez tygodnik „Kultura” jako najlepsza książka roku 1973. Na jej podstawie w 1981 roku zrealizowano film o tym samym tytule, doczekała się także ponad 20 adaptacji teatralnych.
Prości, niepiśmienni mieszkańcy zapadłej wsi Taplary od pokoleń żyją pracowicie i po bożemu, w stałym rytmie pór roku. W swojej małej wspólnocie trwają przy dawnych zwyczajach, wierzeniach i zabobonach. Od wielkiego, obcego świata z jego pędem do zmian, występkami i grzechami odgradzają ich bagna i mokradła. Niestety nowoczesny świat dociera także do nich. Pewnego dnia we wsi zjawiają się przedstawiciele lokalnych władz i oznajmiają, że bagna zostaną osuszone, czas na elektryfikację i oświatę. Razem z nimi przyjeżdża młoda „uczycielka”, wysoka, delikatna panienka, która ma prowadzić we wsi szkołę. Zakwaterowana w chacie Kaziuka, narratora powieści, przez swoją odmienność wzbudza w nim nieufność, niechęć, ale równocześnie i fascynację.
Dodatkowym atutem tej zabawnej, choć i nieco nostalgicznej opowieści jest pierwszoosobowa narracja prowadzona podlaską gwarą.
- Autor: Edward Redliński
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Konopielka - Edward Redliński (gdzie za darmo czytać książki txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Edward Redliński
Na bok! ostrzegam. Zaruszało sie, a nie leci. Jeszcze pare razy przeciągamy piło, odskakujem: rusza sie, a nie leci. Jakby żyć prosiło.
Właże między drzewo a chate, kolanami naciskam pień, plecami wpieram sie w ściane: kiwnęło sie, chyli pomału. Naciskam, patrze w góre, ruszyła zielona czapa, widze, jak jedzie, jedzie, i w głowie mnie sie kołujo liści, chmury i myśl jedna: na co mnie kiedyś babka ręke przypalali, babka, na co, ręke, babka, kiedyś, przypalali, na co, czuje, że zaraz płaczem, bekiem rykne: gołe niebo sie odsłania, ktoś krzyknoł: Uważaj! podobno w gałęzi patrzawszy, chylił sie ja za drzewem jak przywiązany, a kiedy huknęło, odziomek buchnoł mnie w bok, w kość, i pociemniało.
O, leżało mi sie jak królowi! Nigdy w życiu nie wylegiwał sie ja tyle: leże sobie, a oni chodzo wkoło, jak przy jajku, na dybkach, półciszkiem, o zdrowie pytajo, skwarki podtykajo, sieduch podstawiajo jak sralowi. Handzia Kazikiem nazywa, kaziuje, kazikuje, choć tylko Kaziukiem był ja u niej bez273 lat dziesięć.
Królowanie królowaniem, a co ja sie nacierpiał, tylko mnie i Panu Bogu wiadomo. Żebro mnie wyszło i coś pękło w kulszy274, chiba kość sie nadłupała, bolało od najmniejszego ruszenia sie, od dychania nawet. Uczycielka naparła do szpitala mnie wieźć, do miasta, abo choć doktora przywieźć z Suraża, ja na to, że doktora może przywieźć, ale sobie. Ona: Po co mi doktor? Ja: A pogadać sobie wieczorem, o książkach, o miastowym życiu. Ucichła, patrzy sie pod nogi, wie, że ja wiem!
Tak po prawdzie, to zdychać sie chciało, a z tej przyczyny, że żyć sie nie chciało. Drzewo leżało przez ogrod aż na droge, droge zagradzało, póki Ziutek z Handzio czuba nie upiłowali. Upiłowali, odciągnęli, droge dali. A jeść to sie przeważnie rybe jadło, dzieci pełnymi koszami nosili z rzeki płoć, jazia275, szczupaka, okońki, rzeka przemieniała sie w sadzawki. Nie mog ja tego nijak sobie przedstawić: tego, że rzeki nima, prawie nima! Tato przyłazili z nadwora zgłupiałe: Po Marcinowej Jamie, mówio, dzieci brodzo i majtkow nie zamoczo!
Po Marcinowej Jamie? Toż jo mało kto zgruntował!
Tak, półpłaczo tato, po Marcinowej Jamie, po Stawisku, po Gaju, ryby leżo w błocie jak w oleju, zdychajo w słońcu, Boże, Boże, była rzeka, nima rzeki! Słucham i nie wierze: że zalewy wyschli wierze, że mała rzeczka, że Mazurowe koryto, że chlapa za wierzbo też jakoś uwierze, ale że duża rzeka zginęła? Jakto, Narwi nima? Jakże może Narwi nie być!
Naszej nima, mówio tatko, wybałuszywszy sie, dziw, że im oczy na podłoge sie nie sypio, naszej nima. Mówio, że ostała sie tylko ta, co płynie koło Strabli, przez Zawyki. A wszystkie poboczne gałęzi pousychali. Z Hołowczańskich276 moczarow zrobiło sie błoto, Ciekuńska277 topiel przemienia sie w rzeczke, Kowalskie278 grzęzawy też zeschli sie w rzeczke: z całego Rozgnoju279 ostało sie trochu wody mięż Uhowem280 i Bokinami.
Handzia rybe smaży i na oleju, i gotuje krupniki, i suszyć próbuje. Rybo śmierdzi i w chacie, i za chato, i chata.
A do Strabli możno wozem jechać jak po klepisku! mówio tato.
Ale czy prawda, że i Topielko suche?
Gadajo, że suche, błoto obsiadło i sucho.
I co oni w tych Bokinach zrobili?
Tam progi byli. A oni podobno wzięli rozkopali te progi mięż górami. Nu i progow nima i bagno spłynęło.
Choroba, jak oni w wodzie kopali, dziwi mnie: A co z naszymi łąkami?
Te wyższe podsychajo. Ale już na szlamach trawa pokazuje sie, jeszcze rzadka, ale rośnie nawet ładnie.
I czyje bedo te nowe łąki?
Nie wiadomo, ziemlomiery obmierzajo.
To nie wyjechali?
Ha, jeszcze dwóch przyjechało!
Młode, stare?
Same młode.
A żeb ich małanka popaliła! To wy naprawde mówicie, że już rzeki nima? Nijak nie moge przedstawić sobie widoku na kurhan, że sie wody nie odbijajo! Chce do okna wstać, ale dzie tam, plecami ruszyć nie moge. Póki moje oczy nie widzieli, wierze i nie wierze. Matkoboska, to my już nigdy, tatu, nie pojdziem po rybe z brodniami281? Z kłomlami282?
Nie! Chiba wezme połamie! Abo spale!
Nie łamcie, może jeszcze co odwróci sie? A pola, jak na polach?
Pod kurhanem rośnie po staremu, ale od łąkow jęczmieni marniejo. Tak samo koniuszyny283, konopi. Podsychajo.
A żeb ich, tych dobrodziejow, spaliło! Że to nima na nich kary!
Nie bojś, mówio tato, Pambóg im szykuje gościne, już tam w piecach dla nich palo.
I bioro tatko różaniec, ale popaciorkujo trochu, znowuś wzdychajo: Mnie co tam, wzdychajo, ile mnie zostało, ale co z wami? Co z dzieciami? Boże zmiłuj sie!
Boże, Boże, a co święte? dycham: Pouciekali! Chiba prawde gadał Pioter, że Pambóg coraz starejszy.
Ludziom rozumy mieszajo sie. Co ciebie naszło, że ty klona ścioł?
At!
Jakże święte drzewo ścinać?
A jakie ono święte.
A nie pokarało?
Okaleczyło, bo zapatrzył sie.
A czemu zapatrzył sie? W zwyczajne drzewo nie zapatrzyłby sie. Wiesz, jak teraz chata wygląda z nadwora? Łysa. Jak pół sraki.
Handzia w polu siedziała, len pleła, warzywo, oborywała z Ziutkiem kartofli. Uczycielka czasem siadała z nami: przypodchlebiała sie, ale ni tatko, ni ja za bardzo z nio nie rozmawiali.
Może dać panu książke? dopytuje sie: Poczyta pan sobie.
Nie umiem!
To może ja poczytam na głos?
Nie chce.
Ale trochę, na próbę?
Kiedy ja naprawde nie chce paninych książkow! Przez te panine książki Taplary czort wzioł!
Nie wziął, nie wziął, pociesza słodziutko, teraz dopiero żyć zaczniecie! Tyle nowych łąk, nowej ziemi! Do świata blisko, łatwo!
A cóż tam dobrego w tym świecie? krzywio sie tato: Judasz na Judaszu.
A jacy znowu judasze! źli sie ona. Porządni pracowici ludzie!
Porządni?! Uch, usiadby ja teraz, żeby jej krzyknąć prosto w oczy: Porządni? Już raz nam pani opowiadała o tej porządności! Już ja wiem, jaka ona, ta porządność!
I chce dodać: porządność, ale do góry nogami, taka, że baba na chłopa włazi, a chłop jak baba na plecach leży, ale w pore gębe zamykam.
Owszem, ciągnie ona, ale w oczy nie patrzy: inne obyczaje tutaj, inne gdzie indziej. Ale myślicie, że tylko wasze życie święte?
I książke odmyka.
Odwracam oczy na ściane, na muchi patrze, jak po glince łażo, ona czyta o jakichś panach, jak na koniach jado, ścigajo sie, strzelajo niedźwiedzia, potem jeden między nimi staje, gra.
Odwracam głowe do ściany, bo nie chce tego fiubździu słuchać. Co ona wie, co o naszym życiu ona wie, jak tylko raz z nami przezimowała, między stołem a szkoło, nawet czterech por nie widziała! A ja trzydzieści razy, a tato siedymdziesiont, a może i osimdziesiont razy obeszli wiosne, lato, jesień, zime, i to nogami i rękami w błocie, w piachu, w rzece, w śniegu, w słomie, w gnoju! A co ona wie choćby o gnoju? O podrzucaniu słomy, dojeniu, cierpliwym przez krowy udeptywaniu, o soku, o zapachu, czy ona z raz gnoj wywalała? Ładowała na fure? Siedziała na furze, spodniami na gnoju, czy wie, co za radość. Ściągała gnoj na zagony, wie jak pola pachno, kiedy gnoj wożo? Rozrzucała kiedy gnoj palcami! Ona nawet widłami brzydziłaby sie! Przyorywała? Bronowała? Siała? Chodziła podglądać, jak wyłażo białe czubeczki? Jak przeczerwieniajo sie? A potem przezieleniajo? Jak sie listki wywijajo, potem kłos, jak kłos rosuje284? Jak pole pod sierp bieleje? Jak z gnoju ziarka sie zrobili?
A ona mi tu fiubździu czyta o jakichś alegantach i pańskich pieskach w kaftanikach!
I do tego w boku łupie, aż w oczach ciemnieje! Odwracam głowe i pytam wprost:
Na co pani żyje? To tu, to tam, to z tym, to z tamtym? Dzie panine dzieci? Dzie panina ziemia? Panine krowy? Świni? Kury? Panina rzeka, panina chata, panine drzewo? Dzie?
Nic nie gada.
Mało, że sama nima, to i drugim zabiera! Dzie nasza rzeka? Kto klon zmarnował? Komu ryby przeszkadzali!
Ależ panie Kaźmierzu, zaczyna tłumaczyć sie, wystraszona, czy to ja was niszcze? Ja tylko ucze pisać i czytać.
At, co tu gadać. Wszystkie wy dobre!
I już nie odzywam sie więcej. Posiedziała, podumała i poszła. I przestała zaczepiać.
Noco leżał ja jak baba: od ściany, żeby chorego boku żonka nie trąciła, bo boli. Przysuwa sie, odsuwa, kręci sie z dópy na dópe, nogo po łydce mnie szoruje. Co z tego, kiedy kloc ze mnie, drgnąć nie moge. Za ściano tamta poskrzypuje łóżkiem, czerwiec, krew babom sie burzy, a ja, ech wyszło: dwie baby w domu, jedna gruba, druga cieńka i nie moge z żadno! O, teraz to i do tamtej ja by sie dobrał, żeby zdrowy był, a co! poszedby do niej w nocy, Jej Bohu poszedby, toż nie odepchnęłaby taka, uch, wysmulałby ja jo, bladziuszke, trochu inaczej niż tamten pizdryk!
A Handzia kolanami grzebie. To mówie: Jak tak chcesz, to leź na wierzch.
Ja na wierzch?
A co!
Jak?
A odsuń pierzyne, ja na środku sie ułoże.
Co ty!
Leź, mówie, już mnie napaliło, już widze tamto, co pod lampo było: Nałaź!
Wstydze sie.
Kogo? Dzieci śpio, tato śpio. A tamta nie słyszy. A jak i posłyszy, to co? Takie ogierowe koryto!
Co ty Kaziuk!
Nu właź, mówie!
Ale tak nie możno!
Czemu?
Ja tak nigdy jeszcze.
To zaczniesz.
Nie!
I odwraca sie plecami. I nie wiadomo czemu popłakiwać zaczyna, chlipie po cichutku, pochlipuje.
Czego beczysz?
Ona nic, chlipie.
Czego beczysz?
Za Jadzio.
Ot, tobie masz, przypomniała! Ona dawno tam, dzie jej dobrze.
Ja chce znowuś.
Co?
Nu, zaciężyć.
Zaciężysz, nie bojś. Bedziesz jeszcze miała tego dobrego, aż za dużo.
Ale ona mowi, żeby więcej nie rodzić: troje jest, starczy.
Jaka ona?
Uczycielka.
O, psiapara, jak to wszędzie nos wtyka! Sama rucha sie jak krolica, a komu odradza!
Nie odradza. Tylko mowi, żeb na pusto.
Na pusto?
A ja chce zaciężyć.
No to właź.
Ale wstydze sie.
Wstydzi sie, cholera!
A zatkaj ty sobie kolanem! mowie zły, no bo psiamenda jedna zacznie, napali, a potem ze wstydem wyjeżdża!
Tak męczył sie ja do pół czerwca. Po Antonim trochu chodzić zaczoł, na razie po chacie, wieszawszy sie rękami na ścianach. Potem z kija ładne kulaske wystrugał i z czasem na gumno wyszed. A jak zaczoł na słońcu przesiadywać i po ziemi chodzić, to już z dnia na dzień letczało.
Rzeki, prawdziwie, nie było! Dno sterczało karpami285 i kłodami szczerniałymi na węgiel, trawy, bluszcz leżeli zwałami, wyschli na siano. Gdzieniegdzie na błocie gnili ryby, kaczki czaplali sie w grzęzi, wybierali padło jak z koryta. Tylko głębiny przemienili sie w sadzawki i błota: tu dzieci buszowali z koszami, koszami rybe łapali! Nie, tego jeszcze nie było! Spojrzawszy na wschód, na północ, widziało sie plechy czarnego szlamu, ale więcej zieloności, dawne moczary, co ciągnęli sie hen, pod Turośń286, Juchnowiec, Ryboły, przemieniali sie w dzikie łąki. Suchimi nogami możno było iść i iść, droga łatwa: tylko kto tymi suchimi drogami nadjedzie, nadejdzie i czego? Urzędniki, kołchoz287 robić! Przyjado jakim pociągiem, jak straszo Domin, załadujo całe Taplary i wywiozo dzie zechco!
Przechadzał sie ja z kulasko jak biskup: pomaluśku, po pół kroczku, bolało jeszcze. A lato było na całego.
Dzień po Janie288 przychodze z łąkow, widze: na podworzu stoi fóra, Orelow Antoch na niej siedzi.
A co ty tak siedzisz? pytam sie ja z boku.
A czekam.
A na kogo?
A na uczycielke.
A co?
A powioze na stacje.
Uczycielke?
Toż mowie.
Na stacje?
Nu na pociąg. Dunaj mnie naznaczyli.
To odjeżdża?
Jakby nie odjeżdżała, to by ja nie odwoził.
Wchodze, prawdziwie, upycha szmatki w torbe i waliski, Handzia nad nio, dzieci!
Ach, wrócił pan nareszcie, mówi, myślałam, że wyjadę bez pożegnania.
To pani wyjeżdża?
A tak, nareszcie koniec roku! mowi radośnie. Wakacje!
A w cieniutkiej sukience jest, w czerwone kwiatki: w talji przewiązana paskiem, ręce nogi gołe, opalona mocno, ale nie tak czerwono jak nasze baby: skóra jakby przydymiona. Zwija sie po chacie bardzo wesoła.
Ale chiba nie na zawsze? pytam sie: Jesienio nazad wróci sie?
Wrócę albo nie wrócę, ona odpowiada bez żadnego smutku: Może ktoś inny tu do was przyjedzie. Lepszy.
Stoje jak zamarznięty! Jak to? Wyjedzie i nic? I po wszystkim? Niby niczego ja nie spodziewał sie od niej, ale jak to: szast prast i nima? Nu a my? A chata bez niej, jak to bedzie! Niby sie z nio nie gadało, ale cały czas, choroba, cały czas jakby sie z nio kłóciło! W chacie jej nie było, a jakby była, i to zawsze najważniejsza. I jak to: siądzie sobie na fóre, pojedzie i nigdy jej sie nie zobaczy? Aż mnie żebro zakłuło, co to, jakoś tak jest, jakby coś zginąć miało, przepaść! Coś ważnego!
Wychodze z chaty. Jedź, mówie do Antocha.
Bez niej?
Ale do domu. Ja odwioze.
Abo dasz rade?
Moja rzecz.
Szkoda czasu na gadanie: już woz od Michała ciągne, spodówke, laterki289 wkładam, wrzucam półkoszki, grochowiny, przykrywam radnem290, już i Siwke z chlewa wywodze, prętko czyszcze, raz dwa chomont naciągam, zakładam duge, lejcam: pódjeżdżam pód chate, przywiązuje. I do chaty! Kubek wody, myje
Uwagi (0)