Darmowe ebooki » Powieść » Konopielka - Edward Redliński (gdzie za darmo czytać książki txt) 📖

Czytasz książkę online - «Konopielka - Edward Redliński (gdzie za darmo czytać książki txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Edward Redliński



1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 ... 25
Idź do strony:
class="paragraph">Filip, krzycze do pastucha, czy ja dobrze widze? Rzeczka wyschła?

A wyschła, mowi, co roku wysycha.

Ale nie w maju!

Bo wiosna była sucha, macha ręko mnie na odczepne: dzieciami zajęty, w noży z nimi gra. A jakże, nie pomylił sie ja! Pare dni potem zawurczało na drodze, wylatuje ja ze stodoły: motocykiel bach, bach, bach jedzie, siny dymek wypuszcza, siedzo na nim jakieś dwóch w beretkach, za nimi dzieci czeredo cwałujo! Stanęli koło Dunaja: zleźli z maszyny, jakieś skrzynki odczepiajo, wkoło nich zbierajo sie mężczyzny. I ja lece.

Jeden stary, lat z pindziesiąt, drugi ze dwadzieście pare, zuchowaty, rozgadany. Noszo skrzynki do Dunaja.

Ziemlomiery268, mówio Domin, bedo nas obmierzać!

Ale jak oni przez Topielko przejechali, pytam sie ja: toż tam błoto pod pachi, a ta maszyna prawie sucha!

Podobno Topielko wyschło, mówio Domin, ech zdaje sie, że bedzie, jak mówili: musi w tych Bokinach już przekopane.

Bagno spłynie?

Teraz, Boże ty moj, teraz zacznie sie! przepowiadajo Domin: Złodzieje, łazęgi, każda zaraza wciśnie sie suchimi nogami.

Jeszcze tego samego dnia wyszli oni po obiedzie na łąki, Maniek Dunajow woził za nimi taczke z drewnianymi palikami, młody obuchem wbijał te paliki po drodze: koło Dunaja wbił, przy Kuśtykach, koło Litwina co zleciał z dachu, za Grzegorycho i na końcu przed mokrym Jurczakiem. Starszy miał na brzuchu deseczke zaczepione sznurkiem za szyje, na deseczce papier i coś rysował.

Z drogi zeszli na pole i brzegiem, popod łąkami doszli do brzeziny. Stamtąd skręcili za kurhan, zgineli, aż wieczorem pokazali sie na wierzchu, koło mogiłkow: wetkneli tam długie tyczke z krzyżakiem i drogo, wbijawszy paliki, wrócili sie do Dunaja. Pytam sie wieczorem uczycielki, co też oni zaznaczajo?

Plany robio, tłumaczy ona: Muszo mieć plany wsi, gruntów i bagna.

Żeb podatkami obłożyć!

Tego nie wiem. Wiadomo tylko, że nie można zaczynać ni mejloracji, ni elektrykacji bez planów. Niech sie pan nie boi, panie Kaziku, nikt nie bedzie pana krzywdził.

Ale w Bokinach przekopane!

I cóż z tego? Więcej łąk będziecie mieli.

Więcej łąk i więcej złodziejstwa, ja na to, wszystkie tałałajstwo zacznie teraz nas plądrować!

A cóż wy tak boicie sie obcych. Ja też jestem obca, a ukradłam co komu?

Pani nie, włączajo sie tatko. Ale inne?

Inni tacy sami.

Tu nie tylko o złodziejstwo idzie, mówio tato.

A czegóż jeszcze tak boicie sie?

A bandyctwo! Czy kiedy u nas kto człowieka zabił? A w miastach mordujo sie co dzień!

Ja za tatem obstaje: Żony mężow rzucajo! W Boga nie wierzo. Z ludziow mydło sie robi! Gospody, kurestwo, sodomagomora!

Ona pociesza: E tam, nie wierzcie, naopowiadano wam strasznych bajek.

A te maszyny? pytam sie: podobno żyto końmi już koszo!

Żyto końmi? dziwujo sie tato: Konia w dośpiałe269 żyto wpuszczajo? E, to chiba dzie u Niemcow.

Nie u Niemcow! Dunaj widział za Surażem!

E, u nas ludzi na to nie pójdo, przepowiadajo tatko.

Uczycielka siedzi smutna, na nas spogląda litościwie. Aż jo Handzia bierze w obrone, czy to pani temu winna? Żeb wszystkie byli takie jak pani, nie byłob strachu.

Ucinam: Tu o pani uczycielce sie nie mówi.

A dlaczego niby inni majo być gorsi ode mnie, pyta sie ona.

Drugiego dnia gieometry chodzili od palika do palika z blaszano taśmo: mierzyli i zapisywali. To samo trzeciego. Tego dnia uczycielka wróciła od Dunajow grubo po zachodzie.

Czwartego wyszli z maszyno: trzy długie nogi miała, na wierzchu pudełko z lornetko. Stawiali nad każdym palikiem i celowali, nazad i do przodu, na czerwone tyczki w białe paski: trzymali tyczki Dunajowe chłopcy. Młody celował, stary zapisywał i coś podliczał. Tego dnia uczycielka siedziała u Dunajow może do północka.

Piątego dnia też chodzili z maszynko. A wieczorem młody zaszed do nas.

Dzień dobry, ja do pani Joli, mówi i idzie przez zapiec jak nie przez zapiec, jak nie przez chate, ale przez droge, pole, na nas ani patrzy, sunie prosto w dżwi. Puka, uczycielka odmyka od razu, widać czekała, i już coś gadajo, śmiejo sie za dżwiami.

A u nas zapieco ciemnawo, tyle blasku co od ognia w piecu i od oknow. Zawsze dotąd lampe wziąwszy, zostawiała ona drzwi nademkniete, było widno i u nas.

A tato szepoczo: Pewno narzeczony! Nareszcie ma kawalera, a to sama była jak zazula270.

A tam śmiechy i gadanie, ona śmieje sie, on gada.

Aż sie dżwi odmykajo, prosi ona: Zrób, Handzia, jajecznicy, ale na dwoje, nie pożałuj. I daj dwa kubki.

Tato zbystrzeli od razu: Oho, bedo pili! i cmokajo i na murku sie kręco. A Handzia jakby skrzydeł dostała, tak sie nad patelnio zwija: sześć im jajkow, choroba wybiła! A usmażywszy, puka!

Uczycielka wygląda, bierze przez prog talerki z jajecznio, bierze chleb i widelcy, bierze kubki. Na zdrowie, mówi Handzia i łyp okiem, oczko do niej puszcza, a ta śmieje sie urwisowato! Drzwi sie zamykajo i u nas znowuś ciemno.

A tam? A tam pijo sobie, śmiejo sie, opowiadajo, czasem głos ściszo, marmoczo coś, marmoczo, naraz jak nie hukno śmiechem! A na kogo oni szepoczo, przed kim sie ściszajo, z kogo, psiakrew, sie podśmiewujo?

Nie, nie usiedze, nie bede słuchał, jak śmiejo sie, kto wie, czy nie ze mnie. Ot, cholera, znalaz sie opowiadacz, narzeczony w cienkich nogawicach. Zajde do Domina, mówie. Czapke biere i ide.

Ale nie do Domina ide, tylko dużo bliżej, pód okno, tak, do swojej chaty, choroba, zaglądać bede!

A zaglądnąć nie łatwo, bo firanke zawiesiła sobie uczycielka na całe okno. Tylko od samej góry, dzie sie sznurek rozciągnoł, szparka sie zrobiła, wąziutka, ale wysoko, za wysoko.

Na szczęście klon przy ścianie rośnie: wsuwam sie ja między pień a ściane, za gałęź cichutko sie łapie, podciągam sie, oczami do szpary: siedzo!

Siedzo przy stole: butelka napoczęta, jajecznie sobie jedzo pomału widelcami, chlebem zakąszajo. Poczekam, aż wypijo. Ni to stoje, ni wisze, ręka drętwieć zaczyna, czekam. Na książkach, widze, figurka stoi. Lampa wisi na goździu koło łóżka. Zygarek stoi na ławie.

Aż on nalewa, nawet niemało nalał: stuknęli sie, wypiła jak męszczyzna, głowe odrzuciła i hop! była wódka, nima wódki. Oho, numerek z ciebie, panienko, niewąski.

Ale ręka boli! Złaże po cichu i wychodze na droge. Niedaleko, pod Dominowymi lipami, dziewczęta śpiewajo, Reczeńke śpiewajo, pieśń te kiedyś Dunaj od orelow przywioz, jak tratwy ganiał Narwio.

E, nic nie bedzie, pocieszam sie, ileż oni znajo sie, dzień, dwa. Posiedzi i pójdzie. A jakby co, to lampa zgaśnie. Aha, bede spoglądał, czy sie okno świeci: w razie jakby zgasło, zajde znowuś, posłucham czy poszed, czy jest. A źlić sie nima czego, prawdziwie tato powiedzieli: męczy sie dziewczyna całe dni z tymi bachurami, wieczorami zeszyty poprawia, abo ślepnie nad książkami, czyż nie ma prawa sie rozerwać? Niech odpocznie raz, toż ona niestara. Że wódki sie napiła? A czy to na weselach baby nie pijo? Nawet niektóre druhny probujo. A co tam, zapoznała kolege, niech sobie pogada, pośmieje sie, co tam.

Schodze z drogi nad rzeke, w łozy, żaby huczo, aż sie błota huśtajo od tego huku! Dzieś na łąkach derkacz271 derczy. Po wierzbach ptaszki krzyczo, parzo sie. Toż czerwiec.

Ciekawe, co by było, żeb tak kiedy noco, jak Handzia zaśnie, zajść cicho na chate. Ona spałaby, sama taka, pewno ręce rozrzucone. A wtedy jo ruszyć w ramie: odemknie oczy i co? Krzyknie? Wyskoczy z łóżka? Zawoła Handzie? He, a może posunie sie? Nie, krzyku nie narobi, ale na pewno powiedziałaby iść, wracać sie! Za delikatna ona, za dobra dla Handzi, za wstydliwa.

A lampa świeci sie i świeci.

Dziewczęta śpiewajo Z kolącego ostu możno płoty grodzić, choć prawie ich tu nie słychać, bo żaby głośniejsze, wiem, słowa zna sie: z kolącego ostu możno płoty grodzić, z kolącego ostu możno płoty grodzić, mężowej matuli nie możno dogodzić.

Lampa świeci jak świeciła.

A może już poszed, a ona czyta?

Ide znowuś, znowuś właże pomiędzy pień a ściane, ręko sie za gałąź łapie i tak wisiawszy, stojawszy, patrze:

Stoł odsunięty aż do drzwi, dżwi stołem przyciśnięte! Butelka pusta. Ona na łóżku, pod lampo, goła!

Całkiem goła!

Ale on, dzie on?

Nima! Jego nima!

Ona klęczy na łóżku pod lampo, cyckami i twarzo do okna, oczy zamknięte i kiwa sie, jak baby w kościele sie kiwajo! Modli sie? Czy pomieszania dostała? Tak, spiła sie i pomieszania dostała: wtuliwszy głowe, kiwa sie i kiwa, jak wyprostuje sie, widać nad szczytkiem, jakie ręce ma cienkie, a cycki nieduże: chudziutka jak chłopiec, cieniutka, istna Konopielka.

Wtem noge widze!!! Jego kolano widze, leżącego na plecach!!!

I tak jak ręko trzymał sie ja dyla, tak od razu to ręko grechotnoł w rame, aż sie szkło posypało, a pod drugo ręko gałęź sie urwała, i ryms ja na ziemie, a z ziemi jak dzik hyc przez płot i zadudniwszy nogami, rzucam sie w łozy, na łeb na szyje!

 

Rano Handzia ze trzy razy dobijała sie do stodoły. Wpuść, prosi, mus pogadać! Nu wpuść, toż wiem, że tam siedzisz! I zamyczko kołocze. Trudno, niech kołocze, pokołocze i pójdzie. Ale nie, uparła sie, klepie, huczy. Mówie wreszcie: Odczepże sie, kurwo jedna!

Za co ty mnie tak, Kaziuk! Chodź, upiera sie, trzeba coś zrobić z oknem, póki ludzi nie śmiejo sie.

A co, pytam, widzieli może coś do śmiechu?

Wstyd, że całe okno wybite! Plotkować zaczno!

Ale nie o mnie, czy to mnie podglądali? Niechaj ona ładzi272, abo ten jej narzeczony.

Posiedział ja jeszcze niemało na worku, niemało czasu zeszło, zaczem wyszed ja ze stodoły. Jezu, co sie robi, narzeka Handzia i pod chate mnie prowadzi, na nasze panie napadajo! Napadajo? dziwie sie: I ten jej kawaler nie obronił?

Zachodzim pod drzewo.

Prawda to, pytam sie uczycielki spod okna przez dziure, że ktoś na panie napad?

Tak, mówi ona, okno rozmyka: ktoś wlaz na drzewo i podglądał, a potem trzasnoł w okno i uciek.

Mówi to, a na boki patrzy, oczy chowa.

To na drzewie siedział?

Tak, słychać było jak sie zwalił.

Hm, pewnie ta gałązka jemu sie urwała, mowie i gałązke podnosze z ziemi: Aha, mówie, w góre spoglądawszy, to z tamtej gałęzi sie urwało, pasuje. Co za świnia, podglądał, pani mówi, ciekawe, czego taki szukał! A to może i po nim ślady? dziwie sie. A ślady na zagonku w cybuli jak po koniu! Patrze ja na te ślady, gałązke oglądam i myśle: lepiej było tobie na te drzewo nie włazić człowieku, oj, dużo lepiej byłoby dla ciebie, dużo. A ona:

Boję sie! Może mnie co wieczór podglądano, tfu, okropność!

A jakby te gałęź obciąć? radzi Handzia. W chacie bedzie widniej i już nikt sie nie uczepi?

Gałęź, mówie i cały drże, zęby latajo: Gałęź? A dobrze, już, zaraz! Zaraz sie zrobi, tak sie zrobi, żeby już nikt nie właził na te gałęź. Ziutek, piłe, siekiere raz dwa!

Trochę szkoda, mówi ona.

Szkoda? E, mnie tam już niczego nie szkoda, rzeki nie szkoda, chaty nie szkoda, drzewa nie szkoda! mówie, siekiere biore i od dołu pień obciopuje!

Co?! Handzia oczom nie wierzy: Co ty, co ty, Kaziuk całe drzewo? Nie tykaj, trzęso sie tato, nie rusz klona, bo źle bedzie! Nie ścinaj, mowie, chatniego drzewa!

A co ono, święte?

Nieszczęście na dom ściągniesz! Nie ścinaj!

A to so jakieś nieszczęścia? dziwie sie. I obrąbuje.

Od piorunow broni, nie ścinaj! I próbujo za plecy odciągać, ale ich tak odpycham, że na Handzie polecieli.

Nie ścinaj! gwałtuje Handzia. Dziewczęta kiedyś dorosno, ławke dzie im postawim!

A im bardziej sprzeciwiajo sie, tym mocniej rąbie, obrębuje kore, żeby piła dobrze weszła, białe ciało spod kory sie świeci.

Nie ścinaj, bo ręka uschnie! straszo tato, nogami tupio, latajo wkoło, to z tej, to z tej.

Y tam, pod jełowcem nie uschła, nie uschnie i teraz.

Ależ panie Kaziku, naprawdę szkoda, przemawia ona z okna, takie piękne drzewo! Cały dom w gałęziach! Naprawdę szkoda, co pan robi najlepszego!

Co tam gałęzi! ja na to, wyprostowawszy sie: Grunt, żeby nikt pani nie podglądał.

To wystarczy tę jedną gałąź!

A co sie bawić po gałązce: całe drzewo zetniem! Po co ono? O, podwaline rozsadza. Strzecha gnije od cienia. I pani bedzie miała widniej w izbie. Widniej, mowie, pani nie lubi, jak widno? Mnie sie zdaje, że pani lubi, jak jest widno.

Ona na mnie patrzy, patrzy.

Jak widno, to lepiej czytać, mówie, oczy sie nie tak psujo. Pani tak dużo czyta, a mnie paninych oczow szkoda. Klękaj, Ziutek!

Nie! broni sie: Nie bede drzewa ścinał!

Klękaj, mówie!

Wołajcie Michała! jęczo tato: Michał, Michał!

Klękamy, piłe przykładamy. Pociągam, drasnęło zębami białe, chłopiec piłe wypuścił. Beczy.

Trzymaj, zasrańcu!

Nie bede! Toż to tatowy brat! Nie bede!

Trzymaj! i w łeb go: Ciągnij, psiakrew, bo zatłuke!

Co ty robisz! huknoł zza plecow Michał: Co ty robisz, człowieku!

Ślepy? Nie widzisz, że drzewo ścinam?

Nie ścinaj! I za piłe łapie. Ja za siekiere: Odczep sie, mówie, to moje drzewo.

Babka posadzili, ono i moje!

Ale komu posadzili, kto sie wtedy urodził, ty czy ja? A po czyjej stronie chaty ono? Po twojej?

Ty zdurniał! mowi Michał, spoglądawszy na siekiere. I odstępuje.

Ciągaj, Ziutek, nakazuje ja małemu, spokojnie. I już nie słucham, co gadajo za uszami, ciągam piłe, za dwóch ciągam i pcham, bo ileż chłopiec

1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 ... 25
Idź do strony:

Darmowe książki «Konopielka - Edward Redliński (gdzie za darmo czytać książki txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz