Paziowie króla Zygmunta - Antonina Domańska (gdzie można czytać książki online .TXT) 📖
Kilkunastoletni chłopcy, paziowie króla Zygmunta, muszą pamiętać o nienagannym zachowaniu, manierach i honorze, ze względu na pełnioną funkcję. Młodość jednak ma swoje prawa — chłopcy w wolnym czasie nie stronią od żartów i figli.
Ich psoty przyjmowane są różnie — niektórych bawią, innych — zwłaszcza damy — oburzają i przerażają. Czy jednak młodzieńcy zdolni są tylko do naigrywania się z innych? Ich historia nie tylko bawi, lecz także ukazuje dworskie obyczaje i oblicza przyjaźni.
Paziowie króla Zygmunta to jedna z powieści historycznych dla dzieci autorstwa Antoniny Domańskiej, tworzącej na początku I połowy XX wieku. Utwór powstał w 1910 roku, a w 1989 powstał kilkuodcinkowy serial telewizyjny dla dzieci na jego podstawie. Pisarka zasłynęła jako autorka tego typu utworów prozatorskich, w których przystępną fabułę, bliską dziecięcej rzeczywistości, łączyła z faktami historycznymi.
- Autor: Antonina Domańska
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Paziowie króla Zygmunta - Antonina Domańska (gdzie można czytać książki online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Antonina Domańska
— Jakżeby nie!
— Skradamy się — ciągnął Boner dalej — tak cichusieńko, że sami własnych kroków nie słyszymy, aż tu ze stajni wychodzi wprost na nas Kuba i Pietrek. Do baszty dziesięć kroków, niech ino widzą nas, chłopcy niegłupi, wszystko odgadną.
— Tak powiedzcież — wpadając mu w mowę zawołał Montwiłł — co my nie robiąc? Rośnie lipa z tamtej strony muru, a gałęzie wiszą nisko, pod sam nos; tak ja porwał za jedną. Jędruś nie w ciemię bity za drugą, zahojdali267 się, nogami od ziemi odbili, taj za wyższą gałąź złapali. Konar był mocny, posunęli się rękami bliżej pnia, jak ci nie wrzasnę: hi, hi, hi, a Jędruś: hu, hu, hu, tak one parobki takoż pięknie zawrzeszczeli i w nogi.
— Za chwilę już upiory były na baszcie — dokończył Boner.
— No, ale komu w drogę, temu czas: kładźcie się spać, jużeście nas tyle razy widzieli, to nawet lepiej, że zostaniecie w izbie. Przyszedłby pan bakałarz, niech widzi, że wszystko w porządku. Bywajcie zdrowi!
Pan ochmistrz, który wcale z domu nie wychodził, ale od godziny pod strychem na schodach, niedaleko sypialni paziów cierpliwie czekał, zeszedł był właśnie przed chwilką i nić zdradziecką od zawiasy268 do zawiasy przeciągnął. Po czym umknął ku bocznym schodom, zbiegł na pierwsze piętro i wstąpił do izby panów Jakuba i Stanisława Karczewskich, dworzan królewskich, z którymi się już był poprzednio umówił i do pomocy w obławie zaprosił.
— Uważcie, waszmościowie — tłumaczył im swój zamysł — pójdziemy na przełaj ku baszcie, by łacniej widzieć, którą stroną urwisy będą zmykali; czy w prawo, czy w lewo biec poczną, już my ich dogonimy!
— Wstrzymajmy się jeszcze krzynę — rzekł pan Jakub — dajmy im zajść na miejsce; jeżeli, jak powiadacie waszmość, wszyscy przed chwilą byli jeszcze w sypialni, to widno albo są niewinni, albo też czekają sposobnej, czyli późniejszej godziny.
— Niech i tak będzie, wstrzymajmy się.
Widma zbrodniczych małżonków dokazywały dzisiejszego wieczora na szczycie baszty z prawdziwie szatańskim animuszem. Rzucały się sobie w objęcia, klękały, załamywały ręce, rozwiewały szeroko opony jakby olbrzymie skrzydła i fruwały jedno za drugim. Nagle niższy upiór stanął.
— Dmytruś, patrzaj no... wżdy to Odmiwąs do naszej baszty wali! Miesiąc mu prosto na twarz świeci...
— A ci dwaj pewnikiem pomocnicy... zmykajmy!
— A jak obstąpią dokoła?
— To przepadniemy. Ale może nie wiedzą o dziurze, to się uda. Zrzuć płachtę, bo się nogi plączą... rety... ino prędko... w pół schodów dziura, pamiętaj cegieł sie chytać... potem skoczyć... trawa gęsta, nie będzie słychać.
— Biegaj ty wprzód.
Tupnęło coś głucho z tyłu baszty przy murze, puc... spadło coś drugiego...
— Drała na lipę! Tam siedzieć, póki sobie nie pójdą.
Ochmistrz i bracia Karczewscy dobiegli tymczasem do furtki.
— Zostańcie waszmościowie na dole, ja sam po nich pójdę — rzekł Strasz i drapiąc się z trudem po zniszczonych schodach, krzyczał: — Ha, zbereźniki przez sumienia! Nauczę ja was... uff!... upiory udawać... nauczę ja was... po nocach ludzi niepokoić... nauczę ja... panie Jakubie, trzymacie ich? Bo zbiegli z góry.
— Stoimy we drzwiach, nie ma tu nikogo — odpowiedziano z dołu.
— Niech pan Stanisław zajrzy pod schody, tam się ukryli.
— Pod schodami ino jakieś skorupy, więcej nic.
— A ja tu mam dwie płachty. Nie mogli uciec, trzeba szukać.
— Gdzież mamy szukać? Wżdy w baszcie ich nie masz.
— Oho, wracajcie, panie ochmistrzu, już tu nic po nas.
— A bo co?
— A bo dziura w murze tuż przy schodach.
— Piskorze przeklęte... myślicie, że was nie dostanę? — przez zęby syknął Strasz, po czym głośno dodał: — Dobranoc waszmościom i dziękuję za pomoc, choć się nie udało. Jutro, da Bóg doczekać, lepiej się powiedzie.
— Uhum, juści — zaszemrało na lipie — już ty swoje ucho pierwej uwidzisz niż upiory na baszcie.
— Poczekaj, Dmytruś, nie złaźmy jeszcze, niech się ono biedaczysko spać położy, wtedy bezpiecznie pomkniemy do nory.
A pan ochmistrz ani myślał o spaniu; pobiegł, o ile mu astma pozwalała najprędzej, do sypialni „utrapionych zbereźników” (jak ich zawsze nazywał); poświeciwszy latarką, sprawdził zerwaną nitkę i pewny już zwycięstwa, drzwi otworzył... Potoczył wzrokiem po łóżkach, wszystkie zajęte.
— Czy mamidła jakie, czy ano ktoś obcy duchy udaje? — mruczał kręcąc głową. — Ale nie; wychodził któryś z izby, mam dowód niezbity... — i poświecił latarką nad pierwszym łóżkiem.
— Drohojowski... — szedł dalej i zaglądał: — Szydłowiecki, Ostroróg, Czema, któryż to? Zakrył się z głową, ino mu czupryna sterczy... aha! Urwipołeć jeden... — szarpnął ze złością derkę, a słomiany manekin zleciał z łóżka, pozostawiając głowę na poduszce. Na drugim łóżku obok takaż sama lala, na ostatnim Konstanty Gedroyć chrapał, leżąc na wznak z otwartymi ustami.
Tedy już sprawa jasna: Montwiłł i Boner. Że Jędrek, byłem pewny, ale ta niuńka litewska... kto by się był spodziewał!
Wyśliznął się cicho z izby, latarkę opończą przysłonił, wsunął się w zagłębienie muru i czekał... Dość długo czekał, bo i chłopcy schowani wśród lipowych gałęzi bali się zleźć za wcześnie.
Wreszcie doleciał go jakiś szelest z dołu... ciche stąpanie... szepty... tłumione chichotaniem... już wchodzą w korytarz... zbliżają się... zaświecił im latarką w same oczy:
— A to skąd Pan Bóg prowadzi?
— Chorość mię chyciła... wyszedłem otrzeźwić się na podwórze... — próbował bronić się Boner.
— Widzę, widzę — szydził ochmistrz z okrutnym uśmiechem — śmiertelna to chorość i zaraźliwa... wedle oczu plamy czarne, a z gęby skóra białymi płatami odpada. Straszna zaiste niemoc! Wyglądacie obaj jak... upiory! Cha, cha, cha! Aa... baranki wy moje niewinne, przeciem was nareszcie wyłapał! Dziękowałem za służbę królowi jegomości, do kolan mu się kłoniłem, że mi już zdrowia nie staje, takowych basałyków być wychowawcą; dziś jeszcze za powrotem ze wsi prosiłem pokornie, by mnie w łasce z urzędu usunął... Ciekawiście odpowiedzi miłościwego pana? Rzekł mi, że ani mowy, by miał puścić od siebie sługę wiernego, ino ci precz pójdą, których ja za najgorszych sprawiedliwie uznam. Śpijcie tedy smacznie, jutro pogadamy!
I wyszedł.
— Oj, Boże mój, Boże!... to dopiero nieszczęście... — jęczał Montwiłł — a jedenaście dni dobrze było... i cały gród trząsł się przed nami.
— Mądryś, nie ma co mówić — burknął ze złością Szydłowiecki — nie tego żałujesz, że cię ze służby wypędzą i sromotnie rodzicom odeślą, ino ci markotno, co dworska służba nie będzie kwikać na twój widok.
— Ale Jędruś może mieć pociechę — wtrącił Gedroyć — że chyba wszyscy jednogłośnie ustąpimy mu pierwszeństwa i uznamy go hetmanem naszym.
— Ani wątpienia — rzekł Drohojowski — choćby już dlatego — że jego figiel trwał najdłużej i co dzień mieliśmy wyśmienitą zabawkę.
— No tak, hetmanem został i pohetmani, gdy nam na kobiercu odprawę dadzą, a potem za bramy grodu wyrzucą.
— A może się Odmiwąs ulituje... — szepnął Czema.
— On? Nigdy w świecie! Ty byś się ulitował, gdybyś był panem ochmistrzem i siedmiu urwipołciów za nos cię wodziło?
Jędruś Boner nie słuchał sprzeczki, słowa jednego nie przemówił, stanął w otwartym oknie, głowę oparł na rękach i łykał gorzkie łzy, wstydząc się płakać i jęczeć jak Czema. Smutne myśli snuły mu się po młodej głowie, a głupia psota przybierała w jego wyobraźni rozmiary zbrodni...
Obiją, napędzą, wyrzucą, dziadek tego chyba nie przeżyje... Król jegomość tak był nań zawżdy łaskawy, nie panem, a przyjacielem mu się okazował... znajomi zazdrościli dziadkowi, że prawą ręką miłościwy pan go nazywa; ach, co się stanie teraz!... Dziadkowi, kto wie, może król jeszcze kiedyś przebaczy, ale jemu... Coś mu w piersiach się szarpnęło, coś chwyciło za gardło... zapomniał, że już jest bardzo „duży”, że ma lat czternaście, i po cichu zapłakał.
Naraz... przetarł oczy rękawem... skąd takie światło jaskrawe? Nie od księżyca chyba... czerwone... co to takiego? Chłopcy! Jezus Maria! Pali się!
Przyskoczyli do okna.
— Gdzie, gdzie?
— Co takiego?
— Pali się! Patrzcie... naprzeciwko... w oknie kaplicy królowej, jakie migoty po szybach latają... zbierajcie się... na dół, co żywo, do sadzawki... porwijcie dzbanki, konwie, co napotkacie, krzyczcie, że gore, niech się służba pobudzi... ja biegnę prosto... będę wołał po drodze. Dmytruś, chodź ze mną! Tyś mocny... może zdolimy co uratować. Jezus... blask coraz większy... lećmy!
— Ot, pohetmanił nam pierwszy raz! — pomyślał Montwiłł patrząc, jak chłopcy cwałem zbiegli na dół po wodę, a on sam, posłuszny żołnierz, leciał za hetmanen — w ogień.
Skręcili w korytarz północnego skrzydła, gęsty gryzący dym ciągnął się ku nim ciężko.
Przedarli się do antykamery... sześciu paziów, zaskoczonych we śnie, leżało pokotem na podłodze.
— Otwórz okno... pobudź ich, ja biegnę dalej!
W pierwszej komnacie Beatrycze de Macris, odurzona dymem, również nieprzytomna, leżała na szerokiej, kobiercem zasłanej ławie. Potrząsnął nią, nie mógł zbudzić... chwycił ze stołka mały kilimek zasłonił nim rękę i zwijając się, jak iskra, wybił dwie szyby w oknie.
— Teraz może się ocuci sama... królowa najważniejsza... nie wolno wchodzić... pewno łeb zetną... ale nie mam i tak już nic do stracenia...
Stanął we drzwiach sypialni i wrzasnął:
— Najmiłościwsza pani... raczcie się zbudzić i uchodzić czym prędzej... w kaplicy gore!
Tu najmniej było dymu i królowa na krzyk pazia od razu się obudziła.
— Kto woła? Co takiego?
— Ja... Boner; uciekajcie, najmiłościwsza pani... gore!
— Gdzie Beatrycze?
— Zaczadzona. Biegnę do pożaru!
Rzucił się z powrotem w korytarz. Paziowie cucili się z wolna, owionięci powietrzem, ale ani patrzał na nich, leciał prosto do kaplicy.
— Dmytruś!
— Jestem!
— Chodź! Tamci z wodą już są?
— Dopiero Gedroyć dwie konewki przyniósł, reszta jeszcze nie.
Drzwi już były otwarte, lecz prócz Kostusia Gedroycia nie zastali nikogo. Nie można było czasu tracić na budzenie służby.
— Och... co za skwar! Aha, ołtarz płonie... Kostuś, lej, nie pytaj... chlupaj w górę... ot, Czema wodę niesie. Dobrze, lać co sił! Zalewać, gdzie największy płomień.
— Gryzie w oczy!
— Głupstwo! Lej! Ostroróg, woda? Lej! Dmytruś, zmiłuj się... a skrzynia z relikwiami i naczyniem kościelnym...
— Matko Boska... za ołtarzem... nie dojdziemy!
— Co takiego? Chodź zaraz! Bierz od dołu... chyć dobrze...
— Kiedy mi łzy ciekną... nie widzę...
— Prędzej! Schyl się... wziąłeś już? No to chodź, a żywo, bo i mnie już coś strasznego się dzieje...
— Dla Boga... Jędruś! — wrzasnął Drohojowski i zamiast gasić płonący ołtarz, oblał Bonera strumieniem wody. Wielki czas było po temu: cały żupanik obsypany iskrami tlił się na dobre.
Zataczając się, dławieni dymem, z osmalonymi czuprynami, wysunęli się dwaj przyjaciele z ciężką skrzynią spoza ołtarza. Wtem... wielki srebrny lichtarz, rozgrzany płomieniem, runął z przepalonej mensy269 prosto na ramię Jędrusia, osunął się po ręce, znacząc ją krwawą pręgą.
Cudem jakimś nie omdleli w dymie, nie stracili przytomności, nie rzucili ciężaru mimo bólu i poparzenia i przedzierając się przez głownie, rozsypane po kamiennej posadzce, wynieśli skrzynię w bezpieczne miejsce. Któryś z kolegów podał dzbanek z wodą. Jędruś wyciągnął poń rękę, zatoczył się i padł jak kłoda.
Tymczasem nadbiegli parobcy z wiadrami, cebrzykami, skopcami. Ogień wprawdzie zniszczył doszczętnie kaplicę, lecz nie puszczono go dalej: parę godzin jeszcze tliło się i dymiło, na rano było już po wszystkiemu.
A w izbie przyszłych wygnańców, na tych samych łóżkach, na których tej nocy jeszcze wysypiały się lalki słomiane, leżeli nieprzytomni i ciężko chorzy — Andrzej Boner i Dymitr Montwiłł, dwie ofiary pożaru.
Twarz Jędrusia, popieczona, sczerniała i opuchnięta, obłożona była płóciennymi płatkami z gojącą maścią, na prawej ręce rana od rozpalonego lichtarza, na szyi i plecach czerwone znaki.
Dmytruś mniej ucierpiał, ale nałykawszy się gorącego dymu i opaliwszy włosy do żywej skóry, dostał także gorączki, rzucał się po łóżku z krzykiem i wyrywał się do pożaru. Kuba i Nastusia trzymali go z całej siły i gwałtem wlewali do ust lekarstwo na uspokojenie, przepisane przez pana magistra Krabatiusa.
Bardzo smutno wyglądała sypialnia małych rozbójników, tak niedawno jeszcze pełna gwaru i śmiechu. Król jegomość do łez był rozczulony bohaterstwem malców, zwłaszcza gdy się dowiedział bliższych szczegółów, jak dzielnie i z zimną krwią sprawiał się Boner od pierwszej chwili aż do końca. Królowa zaś wyrażała się z wielkim uznaniem i łaskawością o paziach, a najmilej o Jędrusiu.
Strasz w jednej chwili zapomniał o swej ciężkiej obrazie i sprawiedliwej pomście i prawie nie odchodził od biednych chorych.
Stary Boner przybiegł w nocy jeszcze.
— Precz wyrzucą... wypędzą... — majaczył Jędruś. — Panie ochmistrzu... nigdy nie darujecie?... Głowę zetną... o jakaż ta skrzynia ciężka... Najjaśniejsza pani, uciekajcie!... Oj, skończyło się paziowanie... już nigdy miłościwego pana nie zobaczę!
A spod białych szmatek na twarzy spływały wielkie gorące łzy.
— Dziecko moje, wnuczku umiłowany... śpij spokojnie, wszystko będzie dobrze!
— Oj, nie będzie, dziadusiu, nie będzie... pan ochmistrz... Czemu stoisz jak głupi i nie zalewasz?... Ława się pali... nie widzisz?... Kto zbudził królowę270?... Ja. Gniewa się miłościwy pan?... Cóżem miał robić... Wypędzą i tak... precz pójdę...
— Nie pójdziesz, nie; słyszysz, ja także jestem przy tobie.
— Pan ochmistrz? — trochę przytomniejszym głosem spytał chory.
— Ja tu jestem i przyrzekam ci, że cię nikt nie wypędzi; rozumiesz? Zostaniesz nadal i ty, i twoi przyjaciele. Już się wcale nie gniewam.
— Ani król jegomość?
— Ani król jegomość.
— I Dmytruś zostanie?
— I Dmytruś, i wszyscy; król bardzo łaskawy, lubi was, rozumiesz?
— Lubi nas... — powtórzył Jędruś, odetchnął głęboko i... usnął.
Upłynęło przeszło pół roku. Książę Albrecht nasyłał posłów za posłami, korzył się i błagał króla polskiego o wysłuchanie gorącej jego prośby i nadanie mu prowincji pruskiej w lenno dziedziczne. Zygmunt odraczał odpowiedź z miesiąca na miesiąc, wahał się, walczył sam z sobą. Wreszcie serdeczna dobroć wrodzona Jagiellonom zwyciężyła, zgodził się. Erhard Queiss, biskup pomezański, ostatnie poselstwo sprawujący, odwiózł pomyślną odpowiedź Albrechtowi.
Ułożono i spisano warunki następujące:
I. Pokój między Prusami Zakonnymi a Koroną Polską.
II. Wzajemny zwrot miast i zamków pobranych oraz amnestia dla poddanych obopólnych, obwinionych o zdradę.
III. Złożenie hołdu lennego.
IV. Margrabia Brandenburski Jerzy, w imieniu własnym i braci, dotknie przy hołdzie chorągwi, uzyskując w tym następstwo,
Uwagi (0)