Robinson Crusoe - Daniel Defoe (gdzie czytać książki TXT) 📖
Robinson Crusoe to powieść podróżniczo-przygodowa, najsłynniejsza w dorobku autora, Daniela Defoe.
Opowiada ona historię młodego mężczyzny, który ucieka z domu, bo nie chce wieść nudnego żywota, takiego, jakie wiedzie jego ojciec. Trafia na statek i uczy się sztuki żeglarskiej, prowadzi interesy wraz z żoną zmarłego kapitana, dużo podróżuje, aż podczas jednej z wypraw statek zostaje napadnięty, a załoga uwięziona. Crusoe jednak nie zamierza dokonać żywota w mauretańskiej niewoli.
Powieść Daniela Defoe zdobyła ogromną popularność — aż do końca XIX wieku, była najczęściej wydawaną i opracowywaną książką w historii. Jej autor był angielskim pisarzem uchodzącym za prekursora powieści nowożytnej, jego twórczość przypada na drugą połowe XVII i pierwszą połowę XVIII wieku. Robinson Crusoe ukazał się po raz pierwszy w 1719 roku.
- Autor: Daniel Defoe
- Epoka: Oświecenie
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Robinson Crusoe - Daniel Defoe (gdzie czytać książki TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Daniel Defoe
Przy tym oznajmiłem, że niezadługo przybędzie tu szesnastu Hiszpanów, zaleciłem, by żyli z nimi w zgodzie i zostawiłem na stole list pod adresem ich przywódcy.
Zaznaczam tu, że kapitan dostarczył mi papieru, atramentu i pióra dla napisania tego listu, przy czym wyraził zdumienie, iż nie przyszło mi nigdy na myśl, sporządzić sobie atramentu ze sadzy i wody, lub soku roślin. Nie rozumiał, czemu dokonawszy tylu bardzo trudnych rzeczy, o tym właśnie zapomniałem. Na pytanie to, wyznaję, odpowiedzi nie znalazłem.
Podarowałem kolonistom moją broń, a mianowicie: pięć muszkietów, trzy strzelby i trzy szpady.
Z całego zapasu prochu zostało jeszcze półtorej beczki, gdyż po upływie pierwszych lat pobytu oszczędzałem, jak mogłem, amunicję.
Nauczyłem jeszcze pozostających na wyspie, jak mają hodować trzodę, tuczyć kozy oraz robić masło i ser.
Poza tym przyrzekłem wpłynąć na kapitana, by im podarował jeszcze dwie beczki prochu oraz zapas nasion, za którymi sam tęskniłem ciągle nadaremnie. Wręczyłem im też worek grochu, otrzymany w podarku, zalecając, by go nie zjedli, ale wysiali aż do ostatniego ziarnka i rozmnożyli.
Na tych rozmowach ubiegł wieczór i większa część nocy, a o świcie przybył kapitan, by mnie zabrać wraz z wiernym Piętaszkiem na pokład.
Biedny chłopak z wielkim żalem opuszczał wyspę, tym więcej, że było stąd blisko do stałego lądu, gdzie mieszkało jego plemię.
Najbardziej jednak trapiło go, że odjedzie, nie pożegnawszy starego ojca swego, a wyznaję, że mnie ta okoliczność smuciła.
Byłbym ostatecznie czekał powrotu Hiszpanów i starego Karaiba, ale kapitan oświadczył, że przy panującej obecnie ciszy morskiej podróż potrwa i tak długo, zaś okręt posiada bardzo mało prowiantu, zwłaszcza solonego mięsa, toteż odkładać wyjazdu nie można.
Pocieszałem tedy, jak mogłem, biednego Piętaszka, a najlepszy skutek odniosło, gdym mu pozostawił wolność pozostania i powrotu do ojczyzny.
Popatrzył na mnie przerażony, jakbym go posądzał o jakąś straszną zbrodnię, potem zaś padł mi do nóg, objął me kolana i zawołał głosem przerywanym przez łzy:
— Nie, panie! Nie, panie! Piętaszek zostać, gdzie jego dobry, kochany pan! Piętaszek kocha bardzo, bardzo, dużo swój stary ojciec, ale kocha bardzo, bardzo, dużo, więcej swój pan Robinson Crusoe!
Wzruszony wielce objąłem go w ramiona, a gdym mu zapowiedział, że niedługo wrócę na tę wyspę, by przekonać się, jak stoją sprawy kolonii, zaczął skakać, tańczyć i otarłszy łzy pomagał mi dzielnie pakować rzeczy, które chciałem zabrać ze sobą. Myśl, że zobaczy jeszcze ojca, pogodziła go z odjazdem.
Obszedłem raz jeszcze fortecę, pogłaskałem oswojone kozy i młode lamy, których stajnia mieściła się teraz w obrębie palisady, spojrzałem ze wzgórza na wyspę, objąłem wzrokiem lasy, strumienie, góry i uprawne pola, przez siebie założone, przywiodłem sobie na pamięć rozliczne przygody i przeżycia, związane z tym zakątkiem, złożyłem dzięki Bogu za wszystkie dobrodziejstwa, potem zaś wsiadłem do czółna czekającego u ujścia rzeczki.
Z całego mienia zabrałem tylko wielką, stożkowatą czapkę futrzaną, parasol i jedną z papug, a wreszcie pieniądze, które tak długo leżały nietknięte, że sczerniały i utraciły blask.
Okręt był gotów do odjazdu, ale najlżejszy nawet wietrzyk nie marszczył powierzchni morza, przeto odpłynąć dnia tego nie mogliśmy jeszcze.
Nad ranem przypłynęli dwaj z pięciu pozostałych i zaczęli błagać, by ich zabrać na pokład. Mówili, że trzej inni wszczęli kłótnię, tak iż nie byli pewni życia. Prosili kapitana, by ich nie zostawiał, gdyż wolą już zawisnąć na szubienicy w ojczyźnie.
Kapitan powiedział czepiającym się rozpaczliwie liny kotwicznej łotrzykom, że musi zasięgnąć zezwolenia namiestnika, potrzymał ich jeszcze chwilę we wodzie, gdy zaś złożyli przysięgę, że będą słuchać i wiernie pełnić wszelkie rozkazy, spuścił im czółno i wziął ich na pokład.
Tu otrzymali na powitanie porządną chłostę knutem o dziewięciu rzemieniach, zwanym „kotem o dziewięciu ogonach”, a potem okazało się, że są to dzielni i posłuszni marynarze.
W godzinach przedpołudniowych wysłałem jeszcze na ląd czółno z przyrzeczonymi kolonistom zapasami, do których kapitan dołączył skrzynie marynarskie, zawierające ich prywatną własność, zwłaszcza odzież. Podziękowali bardzo serdecznie za ten dowód łaski, którego się wcale nie spodziewali.
Nie zaniedbałem oświadczyć dla ich uspokojenia, że o ile to będzie możliwe skieruję w stronę wyspy któryś z okrętów, tak by mogli z czasem wyjechać.
Po południu podnieśliśmy kotwicę i ruszyliśmy w drogę.
Był to, jak wskazywał kalendarz okrętowy, dzień 19 grudnia, roku Pańskiego 1686.
Spędziłem przeto na wyspie dwadzieścia osiem lat, dwa miesiące i dziewiętnaście dni.
— Robinson i Piętaszek przybywają do Anglii. — Synu, drogi synu! — Robinson zostaje przedsiębiorcą okrętowym i otrzymuje pomyślne wieści o stanie swych plantacji w Brazylii. — Udaje się w podróż i przybywa na wyspę.— Robinson spotyka Hiszpana, a Piętaszek swego starego ojca. — Co zaszło na wyspie w ciągu lat dziesięciu. — Odjazd Robinsona. — Zakończenie.
Po długiej podróży przybyłem do Londynu dnia 11 czerwca roku Pańskiego 1687. Stanąłem po trzydziestopięcioletniej nieobecności znowu na ziemi ojczystej wraz z Piętaszkiem, którego ruch i życie tutejsze wprawiło w takie osłupienie, że nie mógł wyrzec słowa.
Po upływie połowy ludzkiego żywota znalazłem się z powrotem w kraju cywilizowanym, pośród równych sobie, w ludnym mieście.
A jednak jakże obcy się poczułem tutaj! Wysokie budynki i ciasne ulice dławiły mnie i niepokoiły, a w sercu tętniło ponadto trwożne pytanie, czy zastanę jeszcze przy życiu ojca i matkę?
Rychło znalazłem statek pobrzeżny, który nas obu zawiózł do Hull, skąd ruszyliśmy karetką pocztową do mego rodzinnego Yorku.
Wydało mi się tu bardziej jeszcze obco niż w Londynie. Nie zmieniły co prawda postaci stare ulice i domy, ale z okien spoglądały obce twarze na podstarzałego człowieka, który kroczył wraz z czarnym towarzyszem po kamienistym bruku, tak jakby nie nawykł doń wcale.
Spotykałem samych nieznanych ludzi i dziwiło mnie to bardzo. Spodziewałem się zastać tu rówieśników swoich, a zapomniałem całkiem, iż ci, młodzi ongiś ludzie, dziś liczą lat pięćdziesiąt pięć i chylą się ku starości.
W końcu stanąłem przed znanym dobrze domem.
— Piętaszku! — powiedziałem wzruszony, kładąc dłoń na klamce. — Tutaj mieszkał ongiś ojciec mój!
— Czy ojciec żyć jeszcze? — spytał z cicha, składając ręce.
— Głos wewnętrzny powiada mi — odparłem — że Bóg raczy nam użyczyć radości powitania się jeszcze tu, na ziemi.
To rzekłszy otwarłem drzwi i wszedłem.
W wąskiej sieni stały te same, stare szafy, ta sama woń przepajała wszystko, toteż uczułem się na nowo dzieckiem... młodzieńcem.
W izbie mieszkalnej tykał głośno, powoli znany mi dobrze zegar wahadłowy. Słyszałem go doskonale przez zamknięte drzwi.
Bezwiednie chwyciłem ramię mego towarzysza. Zdjęliśmy kapelusze.
Otworzyłem cicho... całkiem cicho...
Nikt się nie odezwał.
Przekroczyłem próg.
Zgrzybiały starzec o śnieżnych włosach siedział w fotelu o wysokich poręczach.
Na szmer kroków naszych podniósł głowę.
— Nie wiem, kim jesteś, czcigodny panie — rzekł głosem słabym, niepewnym, starczym — ale witam cię uprzejmie. Proszę, usiądź pan. Zaraz nadejdzie córka moja i spyta czym panu możemy służyć.
Przystąpiłem doń i ukląkłem.
— Nie znasz mnie, panie? — spytałem ujmując jego dłoń.
— Nie, nie znam! — odparł patrząc w mą brodatą twarz. — Oczy mi osłabły całkiem. Ale mimo to wydaje mi się, żem cię ongiś widywał, panie. Któż jesteś?
Nie mogąc wytrzymać wybuchnąłem płaczem.
— Gdzież się to podziała córka moja? — mruknął starzec. — Uspokójcież się, drogi panie! — dodał. — Jeśli cię spotkało nieszczęście, a będę w stanie dopomóc, to uczynię to jak najchętniej! Córka moja zaraz wróci i rozmówi się z panem.
— Nie spotkało mnie wcale żadne nieszczęście! — odparłem — Przeciwnie, Bóg obdarował mnie tym wielkim szczęściem, że mogę cię jeszcze widzieć, drogi ojcze mój. Czyż mnie naprawdę nie poznajesz, ojcze? Jestem Robinson, syn twój!
Starzec wyprostował się i spojrzał uważnie. Wielka radość zabłysła w jego na poły zagasłych oczach. Potem podniósł drżące ramiona, otoczył mą szyję i przycisnął mnie do piersi.
— Synu mój! — zawołał. — Syn utracony wrócił! Chwała bądź Bogu przedwiecznemu! O, teraz już zaprawdę mogę lec spokojnie w grobie!
Szczęsny to był dzień.
Ojciec trzymał mnie ciągle przy sobie i nie puszczał mej ręki z dłoni.
Radość siostry mojej była też wielka, a niebawem dom zaroił się sąsiadami i dawnymi znajomymi, którzy przybiegli, chcąc zobaczyć odzyskanego Robinsona i jego czarnego towarzysza.
Poczciwy Piętaszek był bardzo uradowany szczęściem swego pana i zaczął opowiadać wszystko w sposób tak komiczny, że cały dom zawrzał niezmierną wesołością, a śmiał się nawet nieraz serdecznie sędziwy ojciec, który liczył obecnie sześćdziesiąt dziewięć lat.
Matka moja zmarła już przed dwudziestu laty, ale, jak mi powiedział ojciec, udzieliła na łożu śmierci błogosławieństwa synowi.
Całe tygodnie zbiegły na szczegółowym opowiadaniu dziejów mego życia i przygód, a zacny ojciec słuchał z wielką uwagą. Toteż każdą wolną chwilę spędzałem u jego boku, opowiadając, jak to Bóg miłosierny ochronił mnie przed dzikimi i zastawił mi stół obfity wśród bezludnej pustyni.
Zdarzyło się tak szczęśliwie, że mogłem przystąpić jako wspólnik do pewnego przedsiębiorstwa okrętowego w Hull, którą to sposobność pochwyciłem z radością.
Właściciele okrętu, którym ocaliłem kapitana, a tym samem statek i cały jego ładunek, ofiarowali mi w darze dwieście funtów szterlingów. Przyjąłem chętnie pieniądze, gdyż moje środki materialne były ograniczone, a musiałem dbać nie tylko o przyszłość własną, ale także mego, zacnego towarzysza.
Przez kilka jednak tylko miesięcy dane mi było osładzać ostatnie chwile drogiego ojca mego, którego Bóg rychło powołał do siebie.
Spuściznę oddałem w całości osamotnionej teraz siostrze, a mogłem to uczynić tym łatwiej, że otrzymałem pomyślne wieści o stanie mych dawno kupionych plantacji w Brazylii, którymi zarządzali teraz synowie dawniejszego kierownika. Byli to ludzie uczciwi i chociaż sądzili, żem dawno zginął, teraz, dowiedziawszy się o mym powrocie, złożyli mi dokładne rachunki z obrotów, dokonywanych w ciągu tak długiego czasu.
W siedem miesięcy po śmierci ojca otrzymałem od nich bardzo znaczną sumę jako czysty zysk za czas ubiegły. Wynosiła ona przeszło pięć tysięcy funtów szterlingów, a prócz tego w podarunku pięć pak cukrowych owoców, sto małych bryłek rodzimego złota oraz sześć pięknych skór lamparcich.
Zostałem tedy bogaczem. Kazałem kształcić Piętaszka we wszystkim, co znać musi człowiek cywilizowany i chrześcijanin, i po kilku latach wstąpił on jako pomocnik handlowy do naszego przedsiębiorstwa. Mimo to pozostał nadal mym serdecznym przyjacielem i drogim towarzyszem.
Nie opuściła mnie jednak żądza podróżnicza, a gdy zarządcy plantacji zaprosili mnie, bym sam przekonał się o stanie posiadłości moich, wyruszyłem razem z Piętaszkiem w podróż dnia 8 stycznia 1694 roku, kierując się przede wszystkim ku mojej wyspie.
Kazałem wyposażyć należycie najlepszy okręt naszego przedsiębiorstwa, którego kapitanem był mój krewniak, i naładować rzeczami, które mogły być przydatne kolonistom, a więc płótnem, kapeluszami, obuwiem i inną odzieżą, potem naczyniami i sprzętami gospodarczymi, dalej zaś pościelą, żelaziwem, bronią i amunicją, wśród której były też dwie armaty, sto beczek prochu, ołów, miecze, lance i halabardy.
Podróż odbyła się bez szczególniejszych przypadków, pomyślny wiatr pędził nas przez Atlantyk i prędzej, niż się spodziewać było można, zarzuciliśmy kotwicę u wybrzeża wyspy, tuż przy ujściu rzeczki, niemal pod progiem mego dawnego mieszkania.
Przywołałem z kajuty Piętaszka i spytałem, czy wie, co to za ląd.
Spojrzał, potem zaś zaczął klaskać w dłonie i wołać:
— O, wiem... Tu... tu... tu!
Wyciągnął rękę w stronę góry, pod którą znajdowała się forteca, gdzieśmy mieszkali tak długo. Zaraz potem zaczął tańczyć i skakać, jakby był jeszcze dzikim. Z trudem wstrzymałem go, by nie skoczył z pokładu i nie dotarł wpław do wyspy.
— Czy sądzisz, że zastaniemy tam ludzi? — spytałem. — Czy spodziewasz się zastać ojca swego?
Milczał przez chwilę i łzy mu przysłoniły oczy.
— O nie! — powiedział — Nie zastanę pewnie ojca mego. Umarł niezawodnie. Był już wówczas zgrzybiałym starcem.
— Wszakże mój ojciec był jeszcze starszy, a zastałem go w pełnym zdrowiu! Nie martw się przed czasem. Czy widzisz kogo na wybrzeżu?
Piętaszek wytężył wzrok, gdzie mimo lunety nie mogłem dostrzec żywej istoty. Ale oczy jego ostrzejsze były widać od szkieł, gdyż po chwili zawołał:
— O tak, widzę mnóstwo ludzi, tu i tam!
Miał zupełną słuszność.
Nazajutrz rano ruszyłem ku wybrzeżu łodzią pełną uzbrojonych marynarzy, gdyż nie wiedziałem, jakiego rodzaju ludzi spotkam na wyspie.
Wpłynęliśmy w ujście rzeczki, ja zaś wydałem rozkaz, by nikt przede mną nie postawił stopy na wybrzeżu.
Ujrzałem gromadkę ludzi, stojących w pewnej odległości, a pośród nich rozpoznałem z radością Hiszpana, któremu ocaliłem życie. Ale uprzedził mnie Piętaszek. Dostrzegł poza Hiszpanem ojca swego i żadna siła ludzka wstrzymać go nie była w stanie. Wyskoczył na wybrzeże i pomknął ku starcowi jak strzała.
Trudno opisać scenę powitania. Piętaszek obejmował starca, całował go, głaskał po twarzy, potem wziął go na ręce, zaniósł do powalonego pnia, posadził na nim, położył się w trawie, głaskał mu i całował stopy, wstawał i patrzył nań jak znawca obrazów na piękny portret, brał za rękę, prowadził ostrożnie, to znów biegł raz po raz do łodzi, by mu przynieść kawałek cukru, chleba lub łyk wina, słowem coś smakowitego. Następnie posadził go znów w trawie i skakał wokoło, jakby stracił zmysły. Przez cały zaś czas gadał przy tym nieustannie, opowiadając ojcu swe przygody u białych ludzi, w dalekim kraju, poza wielką wodą.
Podszedłem tymczasem do Hiszpana, którego poznałem doskonale, a on zbliżył się też na pół drogi ku mnie. Miał w ręku muszkiet i białą chorągiewkę parlamentariusza.
— Señor! — powiedziałem doń — nie poznajesz mnie pan, widzę?
Nie rzekł słowa, tylko obrócił się, oddał broń idącemu za nim człowiekowi, potem podbiegł i chwyciwszy mnie wpół
Uwagi (0)