Robinson Crusoe - Daniel Defoe (gdzie czytać książki TXT) 📖
Robinson Crusoe to powieść podróżniczo-przygodowa, najsłynniejsza w dorobku autora, Daniela Defoe.
Opowiada ona historię młodego mężczyzny, który ucieka z domu, bo nie chce wieść nudnego żywota, takiego, jakie wiedzie jego ojciec. Trafia na statek i uczy się sztuki żeglarskiej, prowadzi interesy wraz z żoną zmarłego kapitana, dużo podróżuje, aż podczas jednej z wypraw statek zostaje napadnięty, a załoga uwięziona. Crusoe jednak nie zamierza dokonać żywota w mauretańskiej niewoli.
Powieść Daniela Defoe zdobyła ogromną popularność — aż do końca XIX wieku, była najczęściej wydawaną i opracowywaną książką w historii. Jej autor był angielskim pisarzem uchodzącym za prekursora powieści nowożytnej, jego twórczość przypada na drugą połowe XVII i pierwszą połowę XVIII wieku. Robinson Crusoe ukazał się po raz pierwszy w 1719 roku.
- Autor: Daniel Defoe
- Epoka: Oświecenie
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Robinson Crusoe - Daniel Defoe (gdzie czytać książki TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Daniel Defoe
Nadszedł grudzień dwudziestego trzeciego roku mego wygnania, właśnie dojrzało zboże i miałem się wziąć do żniw.
Wstałem pewnego dnia przed świtem jeszcze i wyruszyłem na moje pole. Uszedłszy jednakże mały kawałek drogi zobaczyłem dym na wybrzeżu, w odległości jakichś dwu mil angielskich. Oczywiście wylądowali dzicy i to tym razem na mojej stronie wyspy.
Stałem przez chwilę skamieniały ze strachu, potem zaś wróciłem pędem do fortecy.
Wyciągnąłem drabiny, przysposobiłem wszystko do obrony, nabiłem muszkiety i pistolety i postanowiłem stawiać opór do ostatniego tchnienia. Nie zaniedbałem też polecić się opiece nieba i błagałem Boga, by mi nie dał wpaść w ręce barbarzyńców.
Siedziałem przez dwie godziny w fortecy, czekając napadu, potem wzięła mnie ochota ruszyć na wywiad do obozu nieprzyjaciela.
Nie mogąc nikogo wysłać, trapiony ciekawością, wylazłem po drabinie na szczyt mej góry, położyłem się na brzuchu i skierowałem lunetę na wybrzeże.
Wokoło ognia siedziało dziewięciu dzikusów i to nie w celu grzania się, ale po to, by urządzić sobie ohydną ucztę z ofiar, które przywlekli ze sobą.
Opodal leżały wyciągnięte na piasku dwa kanoe, że zaś był właśnie odpływ, sądziłem, iż dzicy czekają na przypływ, by odpłynąć.
Wzburzył mnie wielce widok straszliwych ludożerców w takiej bliskości mego osiedla, przekonawszy się jednak, że mogą wylądować tylko w czasie niskiego stanu wody, powiedziałem sobie, iż w porze stanu wysokiego i panującego przy nim prądu nic mi z ich strony nie zagraża, o ile, naturalnie, nie wylądują przedtem.
Przewidywanie moje było słuszne. Zaledwie nastał prąd zachodni i woda zaczęła się podnosić, dzicy zepchnęli co prędzej swe pirogi w morze i odpłynęli. Przedtem jednakże wykonali taniec, który obserwowałem najdokładniej przez lunetę. Byli oni całkiem nadzy i nie mieli ni strzępka odzieży na ciele.
Gdy tylko opuścili wyspę, zsunąłem się po skale do fortecy, wziąłem na plecy dwa muszkiety, zatknąłem za pas dwa pistolety, przypasałem szpadę i ruszyłem śpiesznie w stronę skalistych wzgórz, gdzie po raz pierwszy widziałem ślady dzikich. Po dwugodzinnym marszu przekonałem się po różnych znakach, że na wyspie wylądowały jeszcze trzy dalsze czółna, po chwili zaś dostrzegłem je istotnie w dali, na widnokręgu, jak zmierzały ku lądowi.
Widok ten odebrał mi otuchę, a przerażenie me wzrosło jeszcze, gdym zobaczył szkaradne szczątki uczty, krew, kości i inne resztki ciał ludzkich, pożartych tu w radosnym upojeniu.
Rozgorzałem ponownie gniewem na tych obrzydłych barbarzyńców i postanowiłem wytropić bez litości załogę pierwszego czółna, jakie tu wyląduje.
Dzicy nie odwiedzali widać wyspy zbyt często, gdyż przez następnych piętnaście miesięcy nie odkryłem nigdzie ich śladu. Pora deszczowa czyniła też niemożliwym taki przyjazd, mimo to jednak żyłem w ciągłej obawie napadu, co dowodzi, że niebezpieczeństwo spodziewane jest stokroć gorsze od rzeczywistego.
Po całych dniach i nocach knułem plany mordercze, tracąc na tym czas, który mogłem spożytkować znacznie lepiej. Szło mi o najlepszy sposób podejścia ludożerców za następną ich bytnością, zwłaszcza gdyby znowu przybyli w dwu oddziałach. Zapomniałem przy tym całkiem, że chcąc uniknąć zdrady, będę musiał mordować jeden po drugim każdy przybywający tu oddział, tak by z wieścią nie wrócił nikt, a w ten sposób stanę się z czasem mordercą nierównie gorszym od tych nieświadomych pogan.
Na takich rozmyślaniach i obawach upłynął mi rok i trzy miesiące, a dzikich nie było ni śladu, chociaż zachodziła możliwość, że lądują i to nieraz w miejscach mi nieznanych.
— Tonący okręt. — Robinson jedzie na rozbity statek. — Świeże łupy. — Ludożercy. — Robinson ocala jedną z ofiar. — Pierwsze słowa ludzkie od lat dwudziestu pięciu. — Nowy towarzysz Piętaszek.
Muszę tu opowiedzieć pewne wydarzenie, które na czas pewien odwróciło myśli moje od dzikich.
Dnia 16 maja (jak wskazywał starannie prowadzony mój kalendarz) szalała od samego rana straszliwa burza z grzmotami i piorunami, a noc była tak okropna, że podobnej nie przeżyłem chyba jeszcze. Siedziałem do późna, czytając Biblię przy świetle małej lampki, gdy nagle z ogromnym zdumieniem posłyszałem od strony morza strzał armatni. Zerwawszy się, wybiegłem co prędzej po drabinie na szczyt mej góry i zaraz zobaczyłem na morzu błysk drugiego strzału, po czym w ciągu minuty nadpłynął huk od strony, gdzie prąd swego czasu uniósł mą łódkę na pełne morze. Były to niewątpliwie sygnały okrętu w niebezpieczeństwie, który wzywał w ten sposób na pomoc jakiegoś towarzysza swego.
Zebrałem co prędzej ile mogłem suchego drzewa i rozpaliłem ognisko, gdyż, chociaż nie mogłem pomóc załodze, powziąłem nadzieję, że sam uzyskam pomoc marynarzy.
Płomienie buchnęły wysoko i dostrzeżono je widać z pokładu, gdyż zaraz buchnął strzał trzeci, potem dalsze, a wszystkie z tej samej strony.
Przez całą noc podtrzymywałem ogień, gdy się zaś rozjaśniło, zobaczyłem daleko na morzu jakiś ciemny przedmiot, jednakże nie mogłem nawet przez lunetę rozpoznać, czy jest to okręt ożaglowany i płynący, czy też rozbitek.
Wziąwszy strzelbę, ruszyłem śpiesznie na południowe wybrzeże wyspy ku rafie, gdzie mnie ongiś porwał prąd. Rozpogodziło się tymczasem całkiem i ujrzałem z boleścią kadłub rozbitego okrętu, tkwiący na tych samych skałach, od których mnie zawrócił z powrotem ku wyspie prąd okrężny. To, co dla mnie było ocaleniem, to przyprawiło tych żeglarzy o zgubę. Dostrzegłszy przedtem wyspę, mogliby pewnie dopłynąć tu łodziami.
Jak wzrok sięgał, nie było nigdzie czółna na morzu, ni u wybrzeża. Żeglarze musieli przeto zginąć w ciągu nocy, albo też zabrani zostali przez ten drugi okręt, do którego skierowane były sygnały ratunkowe. Ponadto mógł ich porwać z łodziami prąd i unieść jak mnie na pełne morze, gdzie ich czekała długa męka śmierci głodowej.
Myśli te wyciskały mi gorzkie łzy z oczu.
— Ach! — zawołałem. — Czemuż to zginęli wszyscy? Dlaczegóż bodaj jeden nie uszedł cało i nie dopłynął tu, by mi zostać towarzyszem i powiernikiem, któremu mógłbym otworzyć serce swoje?
Ogarnęła mnie nieznana dotąd, potężna tęsknota za ludźmi i ból samotności.
— Bodaj jeden! Tylko jeden choćby! — wołałem tysiąc może razy, załamując ręce.
Inaczej jednak postanowiły losy i aż do ostatniej chwili mego pobytu na wyspie nie dowiedziałem się, czy cała załoga rozbitego okrętu poniosła śmierć, czy też może część jej znalazła ocalenie. Po kilku dniach ujrzałem z boleścią ciało młodego marynarza, niesione ku wybrzeżu. Miał tylko krótkie, płócienne spodnie i koszulę, tak że nie mogłem rozpoznać jego narodowości. W kieszeniach znalazłem dwie złote monety oraz fajkę, która mnie ucieszyła znacznie bardziej niż pieniądze.
Okręt osiadł na skałach tak daleko, że przez kilka dni nie mogłem się zdecydować, by jechać tam, znałem już bowiem z doświadczenia niebezpieczeństwa żeglowania po tych wodach.
Nie opuszczała mnie jednak myśl, że mogą się tam znajdywać żywe istoty, które bez mej pomocy zginą marnie, zaś w razie ocalenia będą mi pożądanymi towarzyszami. Pod wpływem tych rozważań, poleciwszy się Bogu, przysposobiłem mój stateczek do drogi. Wziąłem sporo chleba, duży dzban wody, kosz rodzynków, kompas, drugi dzban koziego mleka i duży ser. Potem oddawszy się raz jeszcze bożej opiece odbiłem od brzegu.
Wiatr mi sprzyjał i po trzygodzinnej jeździe dotarłem do rozbitego okrętu, który, sądząc wedle budowy, musiał być pochodzenia hiszpańskiego. Tkwił wciśnięty pomiędzy dwie rafy. Część tylną zniszczyły już fale, a z masztów pozostały tylko niskie pniaki. Dziób przedni, lewa i przednia burta były jeszcze całe.
Gdym się zbliżył do okrętu, wyskoczył na pokład pies i zaczął na mój widok szczekać i skomleć. Zawołałem nań, on zaś skoczył bez wahania w wodę, podpłynął, ja zaś wciągnąłem go do czółna. Był na wpół tylko żywy z wycieńczenia. Dałem mu chleba, który pożarł chciwie, potem zaś wody, którą jął pić tak gwałtownie, że byłby chyba pękł, gdybym mu nie odebrał wody.
Przymocowałem mą pirogę do kadłuba i wszedłem na pokład. Straszny mnie uderzył widok. Zobaczyłem dwu utopionych marynarzy, zwartych w uścisku, co świadczyło, że statek musiał się znajdować podczas burzy dłuższy czas pod wodą.
Prócz psa nie było żywej istoty na całym okręcie, poza tym wszystkie towary, o ile zdołałem stwierdzić, zostały zniszczone przez wodę morską. Pod pokładem znalazłem dużo beczek prawdopodobnie ze spirytusem i winem, ale były zbyt wielkie, by się do nich zabrać. Zabrałem dwie skrzynie marynarskie, nie badając ich zawartości. Łup mój byłby niezawodnie znaczny, gdyby miast tylnej części, część przednia uległa zniszczeniu. Sądząc wedle tego, co zawierały skrzynie marynarzy, okręt wiózł wielkie bogactwa i dążył prawdopodobnie z Buenos Aires do Hawany, stamtąd zaś do Hiszpanii.
Prócz skrzyń wziąłem małą baryłkę wina. W kajucie znalazłem kilka muszkietów i duży róg pełen prochu, który zabrałem, zostawiając muszkiety. Posiadłem dalej szuflę do ognia oraz kilka miedzianych kociołków i dzbanów. Z tym łupem ruszyłem do domu, ponieważ zaś prąd zmierzał ku wyspie, dotarłem szczęśliwie, choć śmiertelnie znużony, do wybrzeża na godzinę przed zapadnięciem nocy.
Przenocowawszy w czółnie, wyniosłem na ląd pozyskane przedmioty. W jednej ze skrzyń znalazłem piękne puzderko skórzane. Zawierało flaszki kryształowe z napojami spirytusowymi, zamknięte srebrnymi kapslami. Znalazłem tu dalej kilka doskonałych koszul, kilka tuzinów białych chustek do nosa oraz pstrych szalików, trzy woreczki złotych monet w sumie około tysiąca stu reali, sześć zawiniętych w papier złotych dublonów oraz kilka sztabek złota łącznej wagi jednego funta. Druga skrzynka zawierała trochę odzieży małej wartości i trzy flaszki doskonałego prochu.
Łup mej wyprawy był tedy mały, zwłaszcza że pieniądze uważałem za coś jak piasek pod stopami i oddałbym je za kilka par dobrych pończoch i trzewików. Zabrałem co prawda trzewiki utopionym marynarzom i znalazłem jeszcze jedną parę w skrzyni, ale nie były one dobre i użyteczne dla mnie. Obok trzewików znalazłem w ostatniej skrzyni jeszcze woreczek z pięćdziesięcioma realami. Przeniosłem te rzeczy do swej jaskini, gdzie złoto musiało czekać chwili powrotu do ojczyzny, by mi być w ogóle użyteczne.
Potem umieściłem pirogę w dawnym porcie i zabezpieczyłem ją tam. W fortecy mojej nic nie zaszło tymczasem, ponieważ zaś rozbity okręt nie przedstawiał dla mnie już nic ciekawego, przeto przestałem o nim myśleć i wróciłem do zwykłych zajęć domowych.
Minęły długie miesiące, w ciągu których po prostu nawykłem do tego stanu wytrwałej czujności, nie zaniedbując jednak niczego dla ochrony przed dzikimi.
Mimo wszystko przeraziło mnie wielce, gdym pewnego dnia zobaczył aż pięć kanoe na wybrzeżu, po mojej stronie wyspy. Wszystkie były puste i daremnie rozglądałem się za ludożercami.
Strach był uzasadniony zupełnie, gdyż każde czółno mogło pomieścić czterech do sześciu ludzi, a przeto miałem tuż pod bokiem dwudziestu lub trzydziestu nieprzyjaciół. Zakłopotany wielce, jak sobie dam radę z tą bandą, przysposobiłem mą fortecę do obrony w sposób już opisywany i przesiedziałem tu czas długi, nie wiedząc dobrze, co począć.
Czekałem i nadsłuchiwałem przez parę godzin, nie doczekawszy się jednak niczego, oparłem muszkiety o skałę tuż pod drabiną, wyszedłem na wierzch góry i spojrzałem ku wybrzeżu.
Przez lunetę naliczyłem trzydziestu dzikich. Rozpalili wielkie ognisko i tańczyli wokoło niego skacząc i wykonując barbarzyńskie ruchy.
Patrzyłem, a serce mi biło gwałtownie. Niedługo dzicy przywlekli z czółen dwie ofiary, które miały być zarżnięte. Jeden z jeńców padł zaraz rażony ciosem maczugi, czy drewnianego miecza, a trzej dzicy rzucili się nań, krojąc na części i przysposabiając zeń pieczeń. Drugi jeniec stał nieco z boku, czekając swej kolei.
Zdjęto z biedaka więzy i nie zwracano nań uwagi, tak jakby nie przypuszczano, że ma ochotę żyć dalej. Było tak jednak, gdyż nagle, korzystając z chwili, porwał się i jął uciekać z nieopisaną szybkością wprost ku mojej fortecy. W pierwszej chwili uczułem wielki strach. Cóż miałem począć, gdyby cała czereda ruszyła za zbiegiem? Opanowawszy się jednak, pozostałem na stanowisku i odetchnąłem zaraz z ulgą zobaczywszy, że tylko trzech dzikich goni uciekającego.
Za chwilę nabrałem otuchy, zbieg był bowiem dużo zwinniejszy od prześladowców i gdyby wytrzymał bodaj przez kwadrans jeszcze, musiał się ocalić.
Pomiędzy biegnącymi a moją fortecą wiła się rzeczka, która mi służyła za przystań, ile razy zwoziłem towary z okrętu. Zbieg musiał ją przebyć wpław, by nie zostać schwytany.
Dopadłszy brzegu, skoczył bez namysłu w wodę, mimo że była wezbrana skutkiem przypływu i dawszy około trzydziestu pchnięć wylazł na przeciwległy brzeg, po czym jął zmykać dalej z tą samą szybkością.
Zauważyłem, że spośród trzech dzikich dwu tylko umiało pływać. Trzeci został na brzegu, przyjrzał się płynącym towarzyszom, a potem zawrócił z wolna ku wybrzeżu morskiemu. Dwaj ludożercy spisywali się dzielnie, ale zużyli na przebycie rzeki dwa razy tyle czasu co zbieg.
Patrzyłem na to wszystko i nagle przyszło mi na myśl, że ratując życie tego biedaka, mogę sobie pozyskać sługę i towarzysza, co zdawało się być nawet zrządzeniem Opatrzności.
Zbiegłem tedy śpiesznie na dół, chwyciłem oparte o skałę muszkiety i ruszyłem co sił naprzeciw zbiega. Droga wiodła w dół ze wzgórza, przeto w ciągu kilku minut zdołałem oddzielić sobą ściganego od pogoni. Krzyknąłem zbiegowi kilka wyrazów i jąłem czynić gesty przyjacielskie, gdyż wiedziałem, że samych słów nie zrozumie, co go jednak
Uwagi (0)