Robinson Crusoe - Daniel Defoe (gdzie czytać książki TXT) 📖
Robinson Crusoe to powieść podróżniczo-przygodowa, najsłynniejsza w dorobku autora, Daniela Defoe.
Opowiada ona historię młodego mężczyzny, który ucieka z domu, bo nie chce wieść nudnego żywota, takiego, jakie wiedzie jego ojciec. Trafia na statek i uczy się sztuki żeglarskiej, prowadzi interesy wraz z żoną zmarłego kapitana, dużo podróżuje, aż podczas jednej z wypraw statek zostaje napadnięty, a załoga uwięziona. Crusoe jednak nie zamierza dokonać żywota w mauretańskiej niewoli.
Powieść Daniela Defoe zdobyła ogromną popularność — aż do końca XIX wieku, była najczęściej wydawaną i opracowywaną książką w historii. Jej autor był angielskim pisarzem uchodzącym za prekursora powieści nowożytnej, jego twórczość przypada na drugą połowe XVII i pierwszą połowę XVIII wieku. Robinson Crusoe ukazał się po raz pierwszy w 1719 roku.
- Autor: Daniel Defoe
- Epoka: Oświecenie
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Robinson Crusoe - Daniel Defoe (gdzie czytać książki TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Daniel Defoe
— O tak, panie! My zawsze walczyć dużo, bardzo dużo!
Chciał przez to wyrazić, że naród jego ma znaczną przewagę nad wrogami. Teraz rozpoczęła się pomiędzy nami następująca rozmowa:
Ja: — Jeśli, jak mówisz, lud twój ma przewagę nad wrogami, to czemuż wpadłeś w ręce nieprzyjaciół?
Piętaszek: — O, mój lud walczyć mimo to mocno, bardzo mocno!
Ja: — Jeśli tak jest, to czemuż dałeś się złapać?
Piętaszek: — Nieprzyjaciel dużo więcej, niż nasz lud! Nieprzyjaciel złapać jeden, dwa, trzy ludzie i Piętaszek! Mój lud walczyć mocno, dużo mocno, tam gdzie nie ma Piętaszek złapać jeden, dwa, trzy, dużo... tysiąc ludzie!
Ja: — Czemuż nie uwolnili cię tedy twoi rodacy, skoro mogli to uczynić?
Piętaszek: — Nieprzyjaciel ucieka z jeden, dwa, trzy ludzie i Piętaszek, ucieka w kanoe! Mój lud nie ma kanoe, cóż robić?
Ja: — Powiedz mi teraz, co robi lud twój ze złapanymi wrogami? Czy ich zjada?
Piętaszek: — Tak, mój lud zjadać wrogów, dużo, wiele, wszystko zjadać!
Ja: — A dokądże zawozicie swych jeńców?
Piętaszek: — Daleko, daleko tam i tu, i inne miejsce!
Ja: — Czy i na tę wyspę?
Piętaszek: — Tak, tak, i ta wyspa, i inne miejsce!
Ja: — Czy byłeś sam już kiedyś dawniej na tej wyspie?
Piętaszek: — Tak, tak, byłem dużo razy tamto miejsce!
To rzekłszy wskazał ku północno-zachodniej stronie wybrzeża, gdzie było, zdaje się, miejsce uczt jego plemienia.
Zacny mój Piętaszek znajdował się przeto pośród ludożerców, którzy mnie takim przejmowali strachem, gdym go zaś raz zabrał tam, gdzie po raz pierwszy odkryłem straszne ślady uczty, wskazał mi dokładnie miejsce, na którym on sam i jego towarzysze zabili i zjedli dwudziestu mężczyzn, dwie kobiety i dziecko. Nie umiał jeszcze po angielsku liczyć do dwudziestu, ale poradził sobie, układając obok siebie dwadzieścia kamyków.
Spytałem go, czy podróż na ląd stały połączona jest z niebezpieczeństwem i czy często toną czółna. Odparł, że nie, ale że na pełnym morzu wieje regularnie wiatr i płynie prąd, a jedno i drugie zmienia kierunek rano i wieczór. Później dowiedziałem się, że zjawisko to powoduje przypływ i odpływ u ujścia wielkiej rzeki Orinoko, zaś ląd, widoczny na północnym zachodzie, to wyspa Trinidar.
Zadawałem Piętaszkowi setki pytań, dotyczących tego lądu, jego mieszkańców, morza i pobliskich wybrzeży oraz ludów krajów sąsiednich, on zaś opowiadał z całą szczerością. Ale dla wszystkich ludów tych okolic miał jedno tylko miano: Karaibów.
Oznajmił mi też jako wielką nowość, że poza księżycem, to znaczy w stronie, gdzie zachodzi, czyli na zachodzie, mieszkają ludzie biali z brodami jak moja i że „zabili dużo, wiele ludzie”. Miał pewnie na myśli Hiszpanów, którzy się wsławili w Ameryce okrucieństwem, o którym wieści przechodziły tradycją z ojców na synów.
Spytałem go też, czy mógłbym opuścić tę wyspę i pojechać do białych ludzi, oraz w jaki to uczynić sposób. Odpowiedział:
— Tak... dwa kanoe!
Nie zrozumiałem, co ma na myśli i dopiero po długich trudnościach i nieporozumieniach wywnioskowałem z jego objaśnień, że „dwa kanoe”, oznacza łódź podwójnej wielkości kanoe zwykłego. Sprawiło mi to wielką radość i odtąd zacząłem żywić w cichości nadzieję, że jednak opuszczę tę wyspę i to może właśnie przy pomocy tego biednego dzikiego.
Doprowadziwszy do tego, żeśmy się mogli doskonale porozumiewać, uznałem za swój obowiązek wpoić Piętaszkowi zasady wiary chrześcijańskiej. Zacząłem od pytania, czy wie kto go stworzył.
Długo na mnie patrzył i po długich dopiero namysłach wpadło mu do głowy, że może pytam o jego ojca.
Postawiłem tedy pytanie inaczej i kazałem mu powiedzieć kto, jego zdaniem, stworzył morze, ziemię, góry, zwierzęta i drzewa.
Zrozumiał od razu i odpowiedział szybko i bez namysłu:
— To zrobił Benamuki.
— Kto jest Benamuki i gdzie mieszka? — spytałem znowu.
Pomyślał trochę i odparł:
— Benamuki dużo stary człowiek, mocno dużo stary, więcej stary niż słońce i księżyc, ziemia i morze. Benamuki mieszka daleko, w inne miejsce.
— Jeśli Benamuki stworzył wszystko — pytałem dalej — to czemu go nie wielbi świat cały i wszystko, co na nim jest?
Przybrał poważną minę i rzekł:
— Wszystkie rzeczy mówią: Oho! do Benamuki.
— Powiedz mi Piętaszku — rzekłem — co się wedle wierzeń twego ludu dzieje z ludźmi po śmierci?
— Idą do Benamuki!
— Nawet i pożarci?
— Nawet i oni! — odparł pewny swego.
Starałem się pouczyć go, że prawdziwy Stwórca świata i jego kierownik, Bóg, mieszka w niebie i że z jego łaski mamy wszystko. Słuchał pilnie, gdym mu zaś opowiedział mękę i śmierć krzyżową Chrystusa Pana, ogarnęło go wielkie zgorszenie.
Pewnego dnia po nauce rzekł mi, że nasz Bóg, który mieszka daleko, poza słońcem, a mimo to wszystko widzi i słyszy, musi być Bogiem dużo większym niż Benamuki, do którego mówić można tylko wychodząc na górę, gdzie mieszka.
Spytałem, czy był już na tej górze i czy rozmawiał z Benamukim, on zaś odparł:
— Nie. Młody człowiek nie mówić z Benamuki, stare mówić. Starców tych zwał Uwokaki i domyśliłem się, że muszą to być kapłani jego szczepu.
— Uwokaki iść góra — odpowiadał — i krzyczeć: Oho! do Benamuki. Potem wrócić, a lud mój wiedzieć, co mówi Benamuki.
Dowiedziałem się w ten sposób, że najdziksi i najbardziej zaślepieni poganie mają swych kapłanów.
Rozmowy takie wiedliśmy codziennie, a po trzech latach, najmilszych z całego mego pobytu na wyspie, Piętaszek stał się chrześcijaninem jak ja, a nawet lepszym jeszcze.
Rozumiał teraz niemal wszystko, com mówił do niego, językiem angielskim władał płynnie, przekręcając tylko śmiesznie niektóre słowa. Opowiedziałem mu też koleje swego życia. Dowiedział się o mym nieposłuszeństwie dla ojca i karze boskiej, to jest osadzeniu mnie na tej samotnej wyspie. Potem wtajemniczyłem go w działanie prochu strzelniczego i nauczyłem używać broni palnej. Wielce go uradowałem, darowując mu nóż, a uczuł się dumnym, dostawszy pas i siekierę, którą mógł na nim nosić.
Przy sposobności opowiadałem też Piętaszkowi o Europie, a w szczególności o mej rodzinnej Anglii, ludziach, ich stosunkach, zajęciach i podróżach handlowych.
Opisałem mu rozbity okręt, na którego pokładzie byłem ostatnim razem, wskazawszy jednak skały, na których tkwił długo, nie dostrzegłem już ani śladu kadłuba. Wiatry i fale zniszczyły go dawno.
Zaprowadziłem też Piętaszka na miejsce, gdzie leżały resztki łodzi z czasów naszej katastrofy. Niewiele z niej zostało, ale Piętaszek obejrzał wszystko z wielką uwagą i powiedział z naciskiem:
— Widziałem taką łódź w ojczyźnie mojej.
Nastawiłem pilnie uszu, zacząłem wypytywać i dowiedziałem się, że podobna łódź została wyrzucona burzą na ląd przeciwległy. Piętaszek opisał ją dokładnie, potem zaś dodał z przekonaniem:
— Biali ludzie nie potonęli, uratowali się wszyscy, wszyscy.
Spytałem ilu ich było w łodzi.
— Dużo, bardzo dużo! — odparł, potem zaś jął liczyć na palcach, aż doszedł do siedemnastu, zaś na pytanie co się z nimi stało, powiedział:
— Biali ludzie żyją, mieszkają u mego ludu.
Wieść ta poruszyła mnie do głębi. Od razu przyszło mi na myśl, że rozbitkowie to załoga hiszpańskiego okrętu, który zatonął tak blisko mojej wyspy. Prawdopodobnie wsiedli w łodzie i jedna z nich wylądowała szczęśliwie u wybrzeży ludożerców.
Tam, jak mówił Piętaszek, zostali gościnnie przyjęci i żyją spokojnie od czterech już lat pośród dzikich. Wyraziłem zdumienie i spytałem, czemu nie zostali pożarci.
— O nie! — zawołał — Biali ludzie i mój lud to bracia! Mój lud zjada tylko po bitwie, po wielkiej bitwie wrogów. Gdy złapią, zjadają, inaczej nie!
W pewien czas po tej rozmowie zaszedłem z Piętaszkiem na wzgórze u wschodniego krańca wyspy, skąd przy czystym powietrzu dostrzegłem raz wybrzeże Ameryki. I tego dnia była pogoda. Piętaszek spojrzał uważnie i zaczął niespodziewanie skakać i tańczyć, jakby go ogarnęła wielka radość.
— O, co za radość! — wołał — O, co za szczęście! Widzę ojczyznę, gdzie mieszka mój lud.
Twarz jego promieniała taką radością, że poznałem, iż kocha swój kraj rodzinny.
Napełniło to mnie niepokojem, pewny byłem, że Piętaszek opuści mnie przy sposobności, a znalazłszy się między ludożercami, wróci do dawnych nawyków, zapominając o zasadach chrystianizmu. Nie byłem nawet daleki od przypuszczenia, że przybywszy do ojczyzny stanie na czele kilkuset dzikich, wróci tu, zamorduje mnie i urządzi ucztę z mego ciała, jak to czynił już nieraz po zwycięstwie.
Myśląc tak uczyniłem krzywdę zacnemu chłopcu i niebawem przekonałem się znowu, jak to strach i samolubstwo robią z człowieka głupca.
Przez czas jakiś byłem wobec Piętaszka nie tak otwarty i przyjacielski, jak przedtem, a biedak, nie znając przyczyny, starał się odzyskać mą życzliwość zdwojoną pracowitością i posłuszeństwem.
Podejrzliwość moja sprawiła, żem go śledził, by wybadać, czy ma zamiar opuścić wyspę. On zaś odpowiadał szczerze i zaręczał, że wcale nie chce zostawić samego swego pana i najlepszego przyjaciela.
Pewnego dnia staliśmy na tym samym wzgórzu, ale była mgła i spojrzenie nie sięgało daleko. Ogarnięty niepokojem spytałem ponownie towarzysza:
— Piętaszku, czy rad byś wrócić do swego kraju rodzinnego i swego ludu?
— Tak! — potwierdził — Bardzo bym rad!
— Cóż byś tam począł? Czy stałbyś się z powrotem dzikim, który pożera ludzkie mięso?
Spojrzał zadumany na ziemię, potem potrząsnął głową i rzekł z powagą:
— Nie, panie! Piętaszek powiedziałby swemu ludowi wszystko, nauczyłby ich, jak się stać dobrymi, modlić do Boga, jeść chleb ze zboża, kozinę i mleko pić, nie pożerać ludzi!
— Piętaszku! — zawołałem. — Byłoby to dla ciebie niebezpieczne, zabiliby cię, jak sądzę, gdybyś wystąpił z tymi nowościami.
Znowu potrząsnął głową.
— Nie panie! — oświadczył. — Lud mój nie zabije Piętaszka. Lud mój chętnie uczy się i słucha mądrych rad.
Na potwierdzenie swych zapatrywań dodał, że jego rodacy przyjęli już niejedną naukę od białych brodaczy, którzy wówczas przybyli łodzią.
Wówczas spytałem go, czemu już dawno nie wykonał planu powrotu.
Uśmiechnął się i powiedział, że nie może przebyć wpław tak wielkiej przestrzeni, wobec czego oświadczyłem, iż mu zbuduję pirogę.
Uśmiechnął się ponownie i zapewnił, że bardzo będzie rad, ale muszę pojechać z nim razem.
— Jak to? — zawołałem. — Gdybym tam pojechał, rodacy twoi zabiliby mnie i zjedli!
— O nie, panie! — odparł. — Piętaszek powiedziałby im wszystko. Oni mego dobrego pana nie zjedliby, ale pokochali bardzo!
Chciał opowiedzieć ziomkom swym, jak to pozabijałem wrogów i ocaliłem mu życie, i pewny był, że z wdzięczności i uznania mego postępku przyjęliby mnie jak najserdeczniej. Dla udowodnienia wspomniał raz jeszcze o siedemnastu białych rozbitkach, którzy przybyli biedni i bezradni, a doznali dobrego przyjęcia i gościnności.
Odtąd dumałem często, czy by się nie dało wejść w stosunki z tymi białymi, których uważałem za Hiszpanów lub Portugalczyków. Gdyby mi się to powiodło, moglibyśmy potem razem znaleźć sposób powrócenia między narody cywilizowane. To, czego dokonać nie mógł samotnik, rzucony na czterdzieści mil od lądu, było całkiem możliwe dla tak znacznej rzeszy ludzi.
Nie pokazywałem dotąd Piętaszkowi mej pirogi, teraz jednak zaprowadziłem go do małego portu gdzie stała. Wyczerpaliśmy wodę, gdyż przez ostrożność trzymałem ją stale pod wodą i wsiedliśmy w nią.
— Teraz Piętaszku, pojedziemy do twego ludu! — zawołałem.
Pokręcił głową z wolna i z powątpiewaniem, gdyż statek ten wydał mu się zbyt mały na tego rodzaju przedsięwzięcie. Oświadczyłem tedy, że posiadam większą pirogę i zaprowadziłem go na miejsce, gdzie leżała moja wielka łódź, którą dawniej, jak to czytelnicy zapewne pamiętają, sporządziłem.
Piętaszek przyznał, że łódź ta jest dostatecznie wielka, ponieważ jednak przez lat dwadzieścia trzy wystawiona była na słońce i deszcz, przeto tak zbutwiała, iż nie nadawała się do użytku.
Obejrzeliśmy ją ze wszystkich stron, po czym oświadczyłem Piętaszkowi, że przy jego pomocy sporządzę inną, w której będzie mógł ruszyć z powrotem do ojczyzny.
Nie odpowiedział nic, tylko stał smutny i zamyślony. Spytałem, co mu dolega.
Spojrzał ponuro i rzekł żałośnie:
— Czemu mój pan zły na Piętaszka? Czym zawinił Piętaszek?
Powiedziałem mu, że się nań wcale nie gniewam.
— Nie gniewam? — powtórzył me słowa. — Nie gniewam? Czemuż więc odsyłać precz biedny Piętaszek do jego ludu, skoro pan się nie gniewam?
— Drogi Piętaszku! — odparłem. — Wszakże mówiłeś, że rad byś wrócić do swoich!
— Tak! — odparł. — My obaj, Piętaszek i mój pan, razem w kanoe do mego ludu, a nie pan zostać, a Piętaszka odsyłać precz!
Nie mógł pojąć ten zacny chłopiec, by miał beze mnie opuszczać wyspę.
— Mam jechać z tobą? — spytałem. — I cóż bym robił wśród twego ludu?
Zwrócił się ku mnie żywo:
— Co robił? — odparł z zapałem. — Dzikich ludzi uczyć, by się stali dobrzy, łagodni, dzikim ludziom mówić o Bogu i Jezusie Chrystusie, a oni by słuchali wszyscy jak Piętaszek.
— Ach, drogi przyjacielu! — powiedziałem. — Nie wiesz sam co mówisz. Jestem człek pospolity i nic nie wiem!
— Jak to nic nie wiem? — zdziwił się. — Piętaszek dużo, wiele nauczył się od swego pana, a lud mój także nauczyłby się dużo, wiele.
— Nie, drogi Piętaszku! — oświadczyłem. — Pojedziesz sam, ja zaś pozostanę tu do końca życia mego.
Milczący i ponury patrzył przez chwilę w ziemię, potem zaś wyjął zza pasa topór i podał
Uwagi (0)