Jędza - Eliza Orzeszkowa (gdzie można czytać książki przez internet za darmo .TXT) 📖
Społeczno-obyczajowa powieść Elizy Orzeszkowej, ukazująca egzystencję i problemy dziewiętnastowiecznej biedoty. Wnikliwy obraz ludzkich zachowań, będących skutkiem ówczesnych warunków ekonomicznych.
Tytułowa Jędza to młoda szwaczka mieszkająca ze zgorzkniałą matką, na próżno wyczekującą wiadomości od synów, którzy opuścili rodzinny dom, aby już nigdy nie zainteresować się losem najbliższych. Beznadzieja, ubóstwo, wrogość matki — wszystko to sprawia, że Jadwiga postrzega swoje życie jako pasmo udręk i cierpienia. Nieoczekiwana wizyta kuzynów odmienia codzienność kobiet, przywracając im radość i nadzieję. Rodzi się miłość, a wraz z nią Jadwiga rozkwita.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Jędza - Eliza Orzeszkowa (gdzie można czytać książki przez internet za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Straszną była w nieruchomości bezwładnego ciała swego, a nieprzytomnem miotaniu się rysów, dziwnie przez tę godzinę zaostrzonych. Dwie kobiety żółtą czapkę z lodem trzymały na jej oszalałej głowie i spojrzeniami dzieliły z sobą zdumienie i przerażenie. Trzecia, gryzącemi plastrami nogi jej pokrywając, wzdychała głośno, a cicho mówiła pacierze. Jadwiga plaster, który maścią jakąś tylko co pokryła, jednej z kobiet podała, i zbliżywszy się ku nadchodzącej właśnie felczerce jednostajnym, automatycznym krokiem, jakieś zlecenia pocichu jej dawać zaczęła. Mówiła cicho, lecz przytomnie i jasno; potem kobiecie, z którą rozmawiała, zadała jeszcze parę pytań, tyczących się czynności jej przy chorej, i na usłyszane odpowiedzi z kolei odpowiedziała.
Weszła potem do kuchenki i samowar nastawiać zaczęła. Gdy węgle wygrzebywała z pieca, wrzucała w mosiężną trąbę, wody dolewała do samowara i dla prędszego rozżarzenia węgli z całej siły swej szczupłej piersi w trąbę dmuchała, — przez drzwi otwarte, tak wyraźnie, że ani jedno słowo ujść nie mogło słuchowi jej i uwadze, słyszała gadanie matki. Jak strumień bystry i burzliwy, płynęło ono ciągle, ciągle, to wznosząc się do namiętnych krzyków, to roztapiając się w szmer słabych i bełkotliwych skarg i jęków.
— Czemu ja ztamtąd wyjechałam? Czemu ja ich nie pilnowałam, nie strzegłam? Jezus, Marya! Kara boska na mnie za to, że dzieci swoje porzuciłam... nie oni mnie porzucili... nie oni, ale ja ich... zła... niegodziwa matka... wszystkiemu ja winna...
Język jej splątał się i zrywał się ciąg myśli, przez chwilę w niewyraźnem jej bełkotaniu rozróżnić można było tylko imiona dwóch jej synów i po wiele razy powtarzane imię Boga. Nagle krzyknęła znowu:
— Ona wszystkiemu winna, ona, Jadwiga!... Z bratem, jędza, zżyć się nie mogła... wymyślała: „On poniewiera nami, on nam chleba żałuje, on chciałby jak najprędzej z karku nas zepchnąć,” kłóciła się z bratem... Śmierć, utrapienie, męka... Raz cukier do herbaty sobie i mnie rzucała, a on skrzywił się... Kłopoty miał biedaczek, pracę ciężką, a może i brzuszek go zabolał, bo kiedy dzieckiem był, bardzo często na brzuszek chorował... ona zaś, zaraz, Jezus Marya, w płacz i trajkocze: „Wolałabym własny, suchy kawałek chleba, niż jego cukier!” Ot, masz własny kawałek chleba, masz..: masz... czego chciałaś... ciesz się... tryumfuj... jasna panienka... Drugi raz, jakąś przyjaciółkę do siebie zaprosiła... Plaga egipska... Potrzebna jej była przyjaciółka!... a on, z biura wróciwszy, mówi, że nie potrzebuje, aby do jego domu gości spraszano. Nic więcej nie powiedział... niech mnie Bóg ciężko skarze, jeśli choć słowo więcej wymówił... Baranek mój mileńki, kotek złoty, jedyny... a ona języczek rozpuściła i swoje. „Sama na siebie zapracuję... twoich wymówek nie chcę!” On wtedy mówi: „To może i matkę sobie zabierzesz? “ Zażartował tak biedaczysko, nie spodziewał się, że ja to do serca wezmę. Jasna panienka oświadczyła, że na siebie i na mnie zapracuje... do nóg mnie padała: „Jedźmy mamo... tam dobry zarobek podobno... jedźmy! Władkowiśmy się sprzykrzyły, lepiej jemu będzie, kiedy sam zostanie!” Wmówiła.. śmierć, nieszczęście... wmówiła we mnie nieszczęśliwą, że jemu lepiej będzie, kiedy sam zostanie... Jezus, Marya, co ja wycierpiałam, nim to postanowiłam... po całych nocach płakałam, głową o ścianę biłam... Co to? synów porzucić... to na dwoje rozedrzeć się... A on, kochanek mój jedyny... pocieszał mnie: „Pisać będę do mamy, często pisać będę i czasem dojeżdżać!” Pojechałam... porzuciłam... a teraz.. Jezus, Marya... ze złodziejami i rozbójnikami sądzić będą... do katorgi... Ratujcie ludzie! Niech ja do niego pojadę, niech ja go choć zobaczę... Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina! Porzuciłam, nie strzegłam, nie pilnowałam... ja... matka... nic o nim nie wiedziałam... Ona winna! Ona wszystkiemu winna! Pyszna ta! jędza! jasna panienka! nic od brata znieść nie mogła... i mnie zbuntowała, namówiła, wywiozła... ja jej tego nigdy... nigdy darować nie mogłam... przez te długie, ach Boże mój, jakie długie lata, ciągle to jej pamiętałam... I ona moje dziecko... i jej los mnie boli... ale ja nigdy jej tego nie daruję, że zbuntowała mnie... namówiła, wywiozła!...
Wszystkiego tego słuchając, Michałowa i Jerzowa zamieniały zadziwione spojrzenia i ciche słowa, a mała kobiecina z bardzo pomarszczoną twarzą, gryzące plastry od nóg chorej odejmując, zrazu cicho, potem coraz głośniej i jakby gniewniej, szeptała: „Grzech! grzech! grzech!” Głupowatość tej kobieciny zawierała widać w sobie jakiś punkcik, na którym się mieściło pojęcie, czy poczucie sprawiedliwości, bo wstając z klęczek, głośno i z gwałtownym ruchem zmarszczek na malutkiej twarzy mówiła:
— Jezusie Nazareński! Najświętsza Panienko Różapostocka! jaki wielki, okropny grzech!
Potem do kuchni, jak zwinna mysz, pobiegła, przed Jadwigą, która z samowara wodę gorącą do dzbanka lała, na ziemi przysiadła, a mrużącemi się oczyma litościwie na nią patrząc, szeptała:
— Panienko moja złota... męczenniczko ty biedna... nie martw się... nie desperuj! Na tym światku i tak, i siak bywa.. Teraz źle, ale będzie jeszcze i dobrze... wszystko przejdzie... chmurki rozejdą się... słoneczko zaświeci...
— Nigdy, — krótko odpowiedziała Jadwiga, i z nad samowara podniósłszy się, wyprostowana, z mocno tylko zaciśniętemi wargami i ostrym połyskiem oczu, kamienne naczynie, parą buchające, ku łóżku matki poniosła.
A Szyszkowa mówiła, krzyczała, jęczała i bełkotała dalej:
— Co to syn! Nikt nie wie, co to dla matki syn! Córka nigdy nie zastąpi... — Jezus, Marya! Każdy chłop nawet woli mieć syna... Bo to dla matki siła, pycha, szacunek ludzki, starość spokojna... I taka rozkosz na nich patrzeć... jak oni między ludźmi stosunki sobie robią... coraz wyżej posuwają się... coraz im lepiej... a dla matki zawsze, jak baranki, przyjdą po pracy do domu... w ręce wycałują, za szyję obejmą... „Mamusieczko kochana, ludzie nas szanują i wysoko podnoszą, ale dla mamy, my zawsze dzieci!...” Jezus, Marya! ile razy mnie się śniło, że tak było, że oni tak idą coraz wyżej i rosną coraz więcej, a do mnie tulą się, całują mię, pieszczą, jak małe dzieci... Co noc prawie tak ich śniłam, a kiedy obudzę się i spojrzę: niema ich! Jezus, Marya! Śmierć, męka, niedola, wszyscy dyabli mnie biorą... zabiłabym się, gdybym nie spodziewała się... że te sny... kiedykolwiek na jawie... Ach, jak ja spodziewałam się! ach jak ja od nich choć listu czekałam!... ach, ach, jak ja tęskniłam, wiele łez wylałam, wiele nocy przy łóżku wyklęczałam, do Boga modląc się i za nich, i o nich... Jezus, Marya! co ja wycierpiałam!... We łzach moich skąpaćbym mogła ich obudwóch... gdyby z moich westchnień zrobił się wiatr, toby ich obudwóch, jak aniołów, do samego nieba zaniósł...
I teraz także miotał nią wiatr westchnień, a gdy z za uszu, z pod żółtej czapki z lodem, czarne, mokre włosy, dwiema strugami na piersi jej spadały, z oczu też jej, na policzki woskowo żółte ciekły dwie powolne, mokre strugi łez.
— I to... moje dziecko... ale inne, inne, inne... Słabe to, niepewne... kiedy nic nie robi, narzeka, że cudzy chleb je... kiedy pracuje... u ludzi w poniewierce i zdrowie traci... Jezus, Marya! gdzie jej do nich! jak ziemia do nieba, tak ona do nich... Śmierć, nieszczęście... żebyż choć za mąż poszła! Ale czy ona taka, jak drugie?... Jednego zraziła... porzucił... tę frygę nawet wolał... Drugi, Jezus Marya... taki miły, poczciwy, żeni się tam gdzieś, ją porzucił... już tak i zostanie się sama na świecie... Ach, nieszczęśliwa ja matka, nieszczęśliwa... na co Bóg kobietom dzieci daje?.. Może ja umrę i jej z karku spadnę... Jezus, Marya! umrę i ich nie zobaczę! Ratujcie! Zlitujcie się! już ja zdrowa! odziejcie mnie i na kolej odwieźcie! Jadwiga, pieniędzy daj! słyszysz? Do Władka pojadę! bo mnie daleko już lepiej, lepiej... ja już zdrowa... spytajcie się sobie doktora... on sam powie, że ja zdrowa już i muszę jego zobaczyć... choć raz jeszcze przed śmiercią... choć pocieszyć go troszkę i powiedzieć jemu, że ja nie wierzę... w nic nie wierzę... cały świat kłamie... kalumnie, intrygi, zazdrość ludzka... on nie winien... Do sędziów pójdę, przed sądem twarzą padnę i krzyczeć będę: „On nie winien!” I tamten nie winien: zakochał się! lubek mój biedny, najmilszy, zakochał się... pewno ona, jak anioł śliczna... a ludzie mówią, że dla pieniędzy... Ale ja do niego pojadę, wyperswaduję, uproszę... Trzewiki mi dajcież! gdzie trzewiki? Spódnicę... O której kolej odchodzi? Jadwiga! pieniędzy! Słyszysz? Na kolej jadę.. do Józia... Nie dasz pieniędzy? Twoje, masz prawo... Wyżebrzę, u ludzi wyproszę... o żebranym chlebie przeżyję, a dojadę... Jezus, Marya... jak mnie źle... słabo... nic nie słyszę... czy ja umieram już?... Bez nich umrę? Nie chcę... nie chcę... bez nich nie chcę... dajcie trzewiki i spódnicę... raz tylko ich zobaczyć, choć raz jeszcze, Boże mój, choć raz jeszcze, Boże mój, choć raz...
Nie umierała, ale końca jej mowy prawie zrozumieć nie było można, bo i wątek jej myśli urywał się co chwila, i język bezwładnie lgnął do podniebienia, i krtań niemiała.
Jadwiga, cicha i wyprostowana, z flaszką w jednej ręce, a łyżką w drugiej zbliżyła się i w usta jej wlała trochę uspokajającego płynu. Szyszkowa nie widziała nic, bo zamknęły się mokre od łez jej powieki; lekarstwo z trudem przełknęła; w piersi jej rozlegał się szmer, do kipienia zamkniętego wrzątku podobny. Felczerka odchodziła, Jadwiga wyliczyła jej w kuchni należną zapłatę i wyszła za nią do sieni. Nie wiedziała sama, po co tam wychodzi: czy aby choć przez chwilę przestać słyszeć rozlegający się od łóżka matki głos wielomówny i okrutny, czy aby ze srogiego okucia uwolnić rysy, które obcym oczom nie powinny były wypowiadać nic z tego, co w niej się działo: czy aby przez chwilę pomyśleć o tem, co na samo dno jej duszy spłynęło łzą najmniejszą z pozoru, najwstydliwszą, najgłębiej ukrytą, a jednak najsłońszą i najbardziej piekącą.
Stojąc na środku ciemnawej sionki, gdy zamknęły się drzwi za odchodzącą kobietą, pomyślała: „Alboż mi co przyrzekał? Nic wcale! Obywatelska córka... ładna pewno, edukowana... zakochał się! cóż on temu winien? a ja...”
Wtem uczuła więcej, niż spostrzegła, że oprócz niej, w ciemnawej sionce znajdował się ktoś jeszcze.
— Kto tu? — zapytała.
Z kąta wysunęła się wysoka, cienka postać kobieca, w wielkiej chuście na głowie.
— To ja, Ruchla! Przyszłam dowiedzieć się, co tu słychać? jak pani ma się?
— Źle, moja Ruchlo, bardzo źle!
Teraz spostrzegła, że Żydówka płakała pocichu, ale tak mocno, aż się jej pod chustką trzęsły ramiona.
— Czegóż tak płaczesz, Ruchlo? Czy Mendel...
— Źle, bardzo źle!
I nie wiedzieć jakiem uczuciem pchnięta, do rąk jej się rzuciła, a potem łkając, w pół ją objęła, i w głowę, w policzki, w ramiona całowała. Jadwiga nie usuwała się wcale od tych uścisków i pocałunków nędzarki, owszem, jakby tajała w nich, wydobywała się z kamiennego zakucia, aż wzajem ręce dokoła Ruchli zarzuciwszy, gwałtownie zapłakała. Tamte, u łoża matki jej czuwające, w porównaniu z nią magnatkami jeszcze były. Tej jednej nie wstydziła się łez swych pokazać. Dwie nędze — dwie siostry!
— Co ja panience powiem! — wśród płaczu szepnęła Ruchla; — może ten panicz, jak dowie się, że panienkę takie nieszczęście spotkało... przyjedzie?
— Nigdy, — odpowiedziała Jadwiga, łzy z twarzy szybko otarła, a raz jeszcze Ruchlę w głowę pocałowawszy, do mieszkania wbiegła.
Tu nie rozlegał się już głos Szyszkowej; zażyte lekarstwo uspokoiło ją nieco i powoli usypiało. Trzy pielęgnujące ją kobiety zcicha naradzały się z sobą i o wyniku narady Jadwidze oznajmiły. Teraz, do pomocy jej przy chorej zostanie Ambrożowa, Michałowa zaś uśpiwszy dziecko i sama przespawszy się nieco, o pierwszej lub drugiej w nocy przyjdzie ją zastąpić; następnie, o jakiej tam szóstej z rana zastąpi Jerzowa, i tak już będą ciągle przychodziły na zmianę, dopóki Jadwiga stałej jakiej pomocnicy sobie nie znajdzie. Czynić to mogą przez dni kilka i dłużej — a jej! cóż to ważnego! a jeżeliby uczuły się zmęczonemi, przybiorą sobie jeszcze jedną sąsiadkę. O Paulinie mowy niema, bo ona wcale na chorych się nie zna, i ktoby tam na taką lafiryndę liczył! ale w rogu dziedzińca mieszka jedna bardzo poczciwa kobieta, wdowa po piekarzu i córkę dorosłą ma... z niemi więc pomówią. Ucałowały Jadwigę, ręce jej z całej siły swoich grubych rąk ściskały i odeszły.
Wieczór jeszcze całkiem nie zapadł, ale już szarym zmierzchem spływał pomiędzy cztery wysokie mury dziedzińca, na którym panowała prawie zupełna cisza. W oknach rzemieślników, którzy w mieszkaniach swoich pracowali, błyskały już światełka, w innych ciemno jeszcze było. Z drugiego piętra, z otwartego okna panny Karoliny, wielką i ciągłą falą wypływała fortepianowa muzyka, sama jedna rozlewała się po pustym, cichym dziedzińcu i wzmagała uczucia, które napełniały serce szwaczki, u otwartego także na dole okna siedzącej.
Zdawało się jej, że każdy ton tej miłosnej i rozmarzonej muzyki szydził z twardego jej losu i z przyszłości, która otwierała się przed nią jak długa, czarna noc. Jeżeli dotąd życie jej było szarem, odtąd będzie zupełnie czarnem. W myśli jej ciągle powtarzał się wyraz: „nigdy! nigdy! nigdy!” i milkł tylko wtedy, gdy głowę jej napełniał rój ciemnych, ciężkich, powszednich trosk. Co będzie z matką? Lekarz zapowiada chorobę długą, a potem wieczne niedołęztwo. Jakim sposobem córka zaradzi potrzebom, które stan ten wytworzy? Dla chorej potrzeba będzie mnóstwa wygód i lekarstw, dla niej pomocnicy, bo przecież
Uwagi (0)