Jędza - Eliza Orzeszkowa (gdzie można czytać książki przez internet za darmo .TXT) 📖
Społeczno-obyczajowa powieść Elizy Orzeszkowej, ukazująca egzystencję i problemy dziewiętnastowiecznej biedoty. Wnikliwy obraz ludzkich zachowań, będących skutkiem ówczesnych warunków ekonomicznych.
Tytułowa Jędza to młoda szwaczka mieszkająca ze zgorzkniałą matką, na próżno wyczekującą wiadomości od synów, którzy opuścili rodzinny dom, aby już nigdy nie zainteresować się losem najbliższych. Beznadzieja, ubóstwo, wrogość matki — wszystko to sprawia, że Jadwiga postrzega swoje życie jako pasmo udręk i cierpienia. Nieoczekiwana wizyta kuzynów odmienia codzienność kobiet, przywracając im radość i nadzieję. Rodzi się miłość, a wraz z nią Jadwiga rozkwita.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Jędza - Eliza Orzeszkowa (gdzie można czytać książki przez internet za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Zatrzymuje się przed skurczoną na wschodkach postacią i zapytuje:
— Czego to tak płakałaś, że aż oczy masz czerwone?...
Ruchla wydaje kilka jęków, i kołysać się zaczyna w obie strony. Mąż jej, suchotnik, źle się w tych dniach ma, bardzo źle... już leży!...
— Więc dlaczegóż, moja Ruchlo, zamiast go pielęgnować, ty tu w bramie jak siedzisz, tak siedzisz?
— Już ja tak przywykła...
— Ależ wszystko to jedno; gdybyś i złapała kogo z robotą, mąż twój teraz przyjąćby jej nie mógł.
— Czemu nie? Nasz Mendelek i nasz Lejbełe już szyją.
Jadwiga oburza się na myśl o takiem szyciu, do jakiego zdolnymi być mogą szesnastoletni Mendelek i jeszcze młodszy od niego Lejbuś.
— Takie dzieci! — woła z oburzeniem, — po jakiemuż one szyć mogą! Ależ taka robota, jaką ich być może, to poprostu oszukaństwo...
Ruchla powoli ramionami wzrusza i, rozkładając nieco ręce, odpowiada:
— A co robić, kiedy u nas chleba niema?
Przez chwilę Jadwiga, milcząca i zamyślona, stała przed skurczoną na wschodach postacią, która w milczeniu także wznosiła ku niej czarne, od płaczu opuchłe oczy, aż sięgnąwszy do kieszeni, srebrną monetkę z niej wyjęła i na kolanach Ruchli, wśród fałd brudnej chusty położyła. Wszystko uczyniła bardzo szybko i nagle odwróciwszy się, jakby od czegoś uciekała, śpiesznie weszła na dziedziniec.
Teraz, w lecie dziedziniec ten wcale inaczej wyglądał, niż podówczas, w zimie. Pomimo skwarnie wyiskrzonego błękitu nieba nad dachami i oślepiającej pożogi słonecznej na czworokątnych ścianach domu, powietrze tu było żółte i jakby dymne od kurzawy, podnoszonej przez dwa wielkie roje bawiących się dzieci; to zaś suche, krztuszące powietrze napełniał wrzask niewypowiedziany, od owych dwóch rojów pochodzący. Jeden z nich jeździł na kijach, huśtał się na stosie desek, wzajemne gonitwy i bitwy wyprawiał u drzwi mieszkania pokątnego doradcy; drugi czynił to samo przede drzwiami krawca suchotnika i żony jego Ruchli. Pierwszy był złożony z dzieci chrześciańskich, drugi z żydowskich: wszystko jedno, oba wrzeszczały, bez najmniejszego na uszy ludzkie miłosierdzia. Oprócz tego, z otwartych okienek sutereny wybuchały gęste pary, w których czuć było tłuszcz, czosnek, cebulę i mydliny; mydliny też, pomieszane z mnóstwem żółtych i czarnych odpadków, tu i owdzie wąskiemi strumieniami ciekły wśród ostro sterczących, od suszy i skwaru czerwonych kamieni bruku.
Jadwiga, wysoko podniósłszy suknię, parę przeskoczyła; od kłębu kurzawy, który wpadł jej do ust i gardła, zakaszlała; od wrzasku mijającego ją wielkim pędem dziecinnego roju w uszach jej zakłóło. Okropność! Żeby w tem piekle sto lat przeżyła, jeszczeby do niego przyzwyczaić się nie mogła, głównie dlatego, że było tak brudne. Żeby już prędzej, prędzej jesień i zima nadeszły! W zimie ten dziedziniec nawet wcale ładnie wygląda. Śnieg chłodny jest, ale czysty i przy blasku słońca iskrami, jak brylantami, świeci. Świecił tak właśnie wtedy, gdy ona z nim z kościoła wracała i stanęli w tem miejscu dla rozmowy z Pauliną. Gdy stanęli, ona chciała rękę z pod jego ramienia wysunąć, ale on ją zlekka ku sobie przycisnął, a jej w sercu zrobiło się tak dziwnie ciepło i rozkosznie... Tam zaś, na tamtem miejscu, podjął laskę ślepej staruszki, która potem tak grzecznie do nich przemówiła, i gdy w rękę oboje ją całowali, błogosła... Cóż znowu?...
Nagle, jakby dla ukarania jej za myśl odpędzaną, a wciąż wracającą, z wielkim pluskiem, tuż przed jej nogi, wylał się z otwartego okna strumień cuchnących pomyj. Szybko podniosła suknię, odskoczyła i ku oknu owemu zwrócona, zawołała z gniewem:
— Wstydziłaby się pani Jerzowa brudne rzeczy na dziedziniec wylewać!
Z za okna donośnie zapiszczał głos kobiecy:
— A pani co do tego? Także znalazła się guwernantka! Niech każdy swego nosa pilnuje!
— Przed gospodarzem skarżyć się będę, bo pomyje pani wprost pod moje okna cieką!
— A skarż się, skarż się, ile wlezie! Leć z donosami! Miła sąsiadka! jędza!
Z suknią wysoko jeszcze podniesioną i ustami od kurzawy i kłótni wykrzywionemi, Jadwiga wbiegła do swego mieszkania, kosz przyniesiony ze stukiem na ziemię postawiła, zerwany z głowy kapelusz rzuciła na komodę, i z głośnem stęknięciem na krzesło upadłszy, oczy, przed któremi latały roje czerwonych i złotych muszek, obu rękoma przecierać zaczęła.
Za przepierzeniem ozwał się głos Szyszkowej:
— Czegóż tak stękasz i stukasz? Jezus, Marya. Zginienie zdrowia i życia! Czy nieprzyjemność jaką miałaś? Czy taki humor ciebie napadł? A w mieście ze dwie godziny siedziałeś! Myślałam już, że, Jezus Marya, ktokolwiek panienkę na fetę zaprosił i na pierwszem miejscu przy stole posadził. Aż tu nie, przyszła, ale śmierć, męka, zgryzota, w złym humorze! Jezus, Marya, czemuż nie odpowiadasz? Ja pytam, czego ona stuka i stęka? a ona nie odpowiada! Plaga egipska!
Nie odpowiadała, zaledwie nawet słyszała słowa matki, bo i w uszach jej od wrzasku za oknami szumiało, i po głowie wiła się myśl: „Jednak to być nie może, aby on nigdy już... W tem miejscu, ot tu, przy samej komodzie, pomagając mi futro zdejmować, za rękę mię ścisnął i szepnął: Moja jedyna! — A potem, kiedy siadaliśmy do stołu, do tego, ot tego krzesła przyskoczył i aż krzyknął: Ja przy Jadzi! — Nie, to być nie może, aby on już nigdy...” Cóż znowu?
Zerwała się z krzesła, i teraz dopiero spostrzegła matkę, we drzwiach przepierzenia stojącą.
Przez ubiegłe miesiące Szyszkowa postarzała, zmizerniała, przygarbiła się, tylko włosy jej siwieć nie chciały, i jak wprzódy czarną chmurą zwisały nad ciemną, czerwonemi smugami zoraną twarzą. Wypukłe, piwne oczy wlepiając, krzyknęła:
— Dlaczegóż nie odpowiadasz? Jezus, Marya! Ja półgodziny do niej mówię, a ona ani piśnie! Złość, męka, choroba, zgryzota! Czy to już matka rozmawiać z tobą nie godna? Czy może w języczek muszka jaka ukąsiła? Odezwiesz się ty dziś do mnie, czy nie? Śmierć, utrapienie...
— Przepraszam. Nie słyszałam! O co mama pytała? — z roztargnieniem zaczęła Jadwiga.
— O co? o co? Jezus, Marya! Czegoś tak długo siedziała w mieście?
— Robotę odnosiłam, zapłatę odbierałam, mama wie przecież, ile mi się od ludzi należy...
— Cóż, oddali?
— Nie chcę źle życzyć nikomu! — z wybuchem zawołała Jadwiga; — jednak chciałabym, aby oni choć raz w życiu skosztowali, jak krzywda smakuje!
Ze stukiem otworzyła szufladę komody i, zwitek materyi z niej wyjąwszy, do szycia sposobić się zaczęła. Przez kilka minut zbierała i przygotowywała nici, tasiemki, igły, parę razy z turkotem pokręciła kółko maszyny. Szyszkowa tymczasem, chodząc powoli i klapiąc podeszwami starych trzewików, na stole i na komodzie coś porządkowała, pył ścierała, przyczem trzęsła głową i ściśniętemi wargami poruszała. Nakoniec, ponurym, lecz dość spokojnym głosem mówić zaczęła:
— I po cóż ty się tak zaraz do roboty bierzesz? Jezus, Marya! zhasałaś się po mieście, to odpocznij trochę. Wszystko jedno, jak skończysz te dwie suknie, które masz do zrobienia, muchy łapać chyba zaczniesz, bo przez jaki miesiąc jeszcze i pies do nas z robotą nie zajrzy! Każdego lata przecież tak bywa! Kiedy lipiec i sierpień przyjdzie, choć zęby na stole kładź... Męka, zgryzota, złość, nieszczęście, zginienie zdrowia i życia!
Jadwiga, milcząc, obrębiała jakąś nieskończenie długą falbankę. Szyszkowa stanęła przed nią, i długo, także w milczeniu, na nią patrzała.
— Jak ty wyglądasz! — zaczęła znowu. — Jezus, Marya! lepszych do trumny kładą! Mizerna, żółta, opalona, oczy czerwone, ręce, aż czarne... Wstyd, żal, zgryzota! Serce kraje się od patrzania na ciebie! Młodości po tobie nie znać...
— Cóż robić, mamo? — przerwała rozdrażnionym głosem Jadwiga. — Nic nie pomoże wyrzekać na to, przeciw czemu rady niema.
— Niema? — sarknęła Szyszkowa. Jezus, Marya, czyż niema?
I umilkła. Widać było, że gryzła w sobie jakiś żal i jakąś gorycz, któremi wnet wybuchnąć musiała. Wybuchnęła też:
— Śmierć, niedola, wstyd, złość, utrapienie! Jest rada, jedna tylko rada dla kobiety, ażeby z biedy i nieszczęścia wyleźć... a ty wiesz jaka! Wiesz ty dobrze i rozumiesz, o czem ja mówię... Oho! rozumu masz dosyć... wiesz, rozumiesz, czego ja pragnę, czekam, u Pana Boga jak zbawienia duszy wymadlam... wiesz dobrze... plaga egipska...
— Wiem — nagle głowę podnosząc, zawołała Jadwiga; — ale tyle, tyle już razy prosiłam, aby mama o tem nie mówiła!...
— Nie mówić! mam o tem nie mówić! Złość hańba, zgryzota! I dlaczegóż to matce gębę zamykać każesz? Jezus, Marya, czy dlatego, aby mi pokazać, że jestem...
— Dlatego, mamo, tylko, tylko dlatego, że te wieczne wymówki mamy, iż za mąż nie idę, ranią mię, obrażają, upokarzają...
— Obrażają, upokarzają! Jezus, Marya! Boże zmiłuj się Ty nad nami! A cóżeś ty winna, że ciebie tak Pan Bóg stworzył, iż nikomu prawdziwie podobać się, nikogo do siebie przywiązać nie możesz?...
— Boże! cierpliwości, cierpliwości, cierpliwości! — syknęła Jadwiga.
Ale Szyszkowa, cała naprzód podana, ramionami zamachała:
— Sycz, czy nie sycz, a ja prawdę mówić będę! Jezus, Marya! czy to ja sługa twoja, abym ci prawdy powiedzieć nie śmiała? Serca masz mało, łagodności nie masz, miłego obejścia się nie masz, i dlatego śmierć, choroba, zgryzota, nieszczęście: jeden wolał tę frygę Paulinę, niż ciebie, a drugi...
Jadwiga zerwała się z krzesła i dłońmi za czoło się schwyciła.
— Zrywaj się, czy nie zrywaj — krzyczała Szyszkowa, — a sama winna jesteś, że Jezus, Marya, na koszu osiądziesz... Dwadzieścia pięć lat już panience, a panienka jeszcze fumy stroi... kiedy poczciwy chłopiec, który nią zajął się, odjeżdża, ona stoi, jak martwy kołek, i ani jednego miłego słowa do niego nie piśnie... Myślałaś może, że ja tego nie widziałam, nie uważałam... oho! plaga egipska!...
— Nie mogę tak myśleć, bo mi to mama już wiele razy powtarzała...
— No, więc dlaczegóż tak zrobiłaś? Jezus, Marya! zginienie zdrowia i życia, jakie głupstwo do głowy ci przyszło?
Jadwiga twarz podniosła, oczy jej ostro błysnęły.
— To do mnie tylko należy! — zawołała.
Ale Szyszkowa poprostu już w furyę wpadła.
— No, to i ciesz się! — krzyczała, — no to i zobaczysz go, jak swoje ucho bez lustra! Pojechał i jasnej panience zyg, zyg marchewka, pokazał, zyg, zyg, marchewka...
Jadwiga obie dłonie do serca przycisnęła i była bardzo blada.
— Niech mama przestanie... moja mamo, niech mama o tem nie mówi...
Ale do ciemnej twarzy Szyszkowej krew nabiegła; gniewna zachwiała się na nogach.
— Cóż? Jezus, Marya! odezwał się może, napisał?... Jezus, Marya! czy choć raz napisał?... Aha! aha... Kiedy bracia nie pisali, ty tryumfowałaś, że oni tacy źli, a ty taka dobra... dobra... Teraz... plaga egipska... Boże, zmiłuj się Ty nad nami... sama spróbuj, jak to smaczno... kiedy... kiedy... plaga egipska...
Ostatnie słowa wybełkotała prawie niezrozumiale, i znowu tak się zachwiała, że zdawało się, iż na ziemię upadnie. Jadwiga poskoczyła i w obu ramionach ją podtrzymała.
— Znowu ten zawrót głowy!... Niech mama położy się trochę...
Ale Szyszkowa umocniła się już na nogach, do zwykłej cery swej powróciła i usunęła córkę od siebie.
— Już przeszło... Jezus, Marya.. to od upału... nie powinnam kłaść się... przejść się owszem... wyjść ztąd, z tej dziury.. przejść się po świecie, po powietrzu... Ach, ach, ach! Boże zmiłuj się...
Stękając, wzdychając, ale zwykłym krokiem i ze zwykłą siłą za przepierzenie poszła. Jadwiga odprowadziła ją do drzwi wzrokiem niespokojnym i, na krześle usiadłszy, znowu do rąk, trzęsących się jeszcze od wzburzenia, robotę wzięła. Ale zaledwie kilkadziesiąt ściegów zrobiła, Szyszkowa, w wielkiej czarnej chustce na codziennej sukni, w czarnym kapeluszu ze starem piórem i z książką do nabożeństwa przyciśniętą do piersi, we drzwiach stanęła.
— Na nieszpory idę, — oznajmiła.
Nic w tem dziwnego nie było: Szyszkowa często chodziła na nieszpory; ale teraz Jadwiga niespokojną się uczuła.
— Może mama pozwoli, abym z mamą poszła? — zapytała.
— Nie trzeba! Nikogo fatygować nie chcę. Nie zwaryowałam jeszcze, sama do kościoła trafię!
Poszła, i Jadwiga przez okno widziała, jak pod czarną chustką przygarbiona, z książką do nabożeństwa u piersi, dziedziniec przeszła i zniknęła w bramie.
Względna cisza, która zapanowała w mieszkaniu, sprawiła Jadwidze ulgę. Z dziedzińca wprawdzie dochodził ją nieustannie przeraźliwy wrzask bawiących się dzieci, do którego łączyły się niekiedy donośne głosy kłócących się lub z oddalenia rozmawiających z sobą kobiet; ale w tych czterech ścianach przynajmniej cicho było i była samą.
Czas jakiś szyła pilnie, potem z obrębioną falbanką w ręku zbliżyła się do manekina, który dnia tego wyglądał, jak zgrabna i wystrojona panienka bez głowy. Do nieskończonej jeszcze sukni tej panienki, Jadwiga klęcząc przykładała i przymierzała świeżo obrębioną falbankę; potem nieco szpilek do ust nabrawszy, atłasowe ubranie przy zgrabnym staniczku poprawiała i przypinała; a potem ogarnęło ją zamyślenie, tak nieprzeparte, że przysiadłszy na ziemi, i z falbanką w jednej ręce, a czołem na drugą opuszczonem, u stóp panienki bez głowy znieruchomiała... Nie, to być nie może, aby wszystko skończyło się już na zawsze. Wprawdzie, jeden dzień tylko spędzili razem, ale w dzieciństwie i w pierwszych latach młodości widywali się często i on zawsze okazywał jej wielką sympatyę. Ileż razy powtórzył teraz: „Pysznie we wszystkiem zgadzamy się z sobą!” I istotnie, mieli oni jednakowe
Uwagi (0)