Jędza - Eliza Orzeszkowa (gdzie można czytać książki przez internet za darmo .TXT) 📖
Społeczno-obyczajowa powieść Elizy Orzeszkowej, ukazująca egzystencję i problemy dziewiętnastowiecznej biedoty. Wnikliwy obraz ludzkich zachowań, będących skutkiem ówczesnych warunków ekonomicznych.
Tytułowa Jędza to młoda szwaczka mieszkająca ze zgorzkniałą matką, na próżno wyczekującą wiadomości od synów, którzy opuścili rodzinny dom, aby już nigdy nie zainteresować się losem najbliższych. Beznadzieja, ubóstwo, wrogość matki — wszystko to sprawia, że Jadwiga postrzega swoje życie jako pasmo udręk i cierpienia. Nieoczekiwana wizyta kuzynów odmienia codzienność kobiet, przywracając im radość i nadzieję. Rodzi się miłość, a wraz z nią Jadwiga rozkwita.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Jędza - Eliza Orzeszkowa (gdzie można czytać książki przez internet za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Ot, kiedy człowiek gorzko żałuje, że pałacu żadnego kosztownego nie ma zbudowanego! Ba! gdybyż choć lada jaka, ale pewna chata... tymczasem jeszcze w powietrzu wiszę i ani myśleć...
Przerwało mu stuknięcie drzwi otwieranych i głos Stanisława, który wołał:
— Oleś! Stół do pokoju wnieśmy, aby Jadzia jutro kłopotu z tem nie miała... a potem marsz do spania, bo pociąg o świcie wychodzi...
Jadwiga zapragnęła zerwać się z krzesła, obu rękoma schwycić się za głowę i krzyknąć:
— Jutro! ja nie chcę jutra, tego jutra, w którem już was nie będzie... i wszystko przeminie i... wszystko powróci!
Nie uczyniła tego przecież, owszem z uśmiechem, któremu przeczyła wilgoć źrenic i sztywność kibici, żartobliwie zapytała Stanisława:
— Cóż, Stasiu? Czy bardzo podobała ci się Paulina?
— Żeby tak pies płakał, jak ona mi się podobała! Lala — i koniec! Na godzinę zabawy dobra ale na całe życie... hu, hu, hu!
Stół był już postawiony na swojem dawnem miejscu. Aleksander powolnym ruchem czapkę z wieszadeł zdejmował. Stanisław zapytał:
— Gdzież babunia?
— Jestem — ozwał się we drzwiach głos Szyszkowej. — Jezus, Marya! jak to smutno, że tak prędko odjeżdżać musicie..
Stali teraz wszyscy w pośrodku pokoju, małomówni i pochmurni.
— Co trzeba, to trzeba! — rzekł Aleksander, i schyliwszy się, obojętnie pocałował rękę Szyszkowej, która też z niejakiem zmieszaniem wzrok od niego odwracała.
Stanisław daleko czulej ją żegnał, i ona też za szyję go objęła i całowała.
— Napiszcież przynajmniej — mówiła, — choć kiedykolwiek do nas napiszcie... Męka, zgryzota... donieście nam co o sobie... jak tam znajdziecie... jak wam będzie... Jezus, Marya!...
Aleksander od rąk Jadwigi odrywał się i znowu ku nim ustami powracał.
— Nie martw się bardzo — mówił pocichu, — nie trać zdrowia! Złe przeminie, a dobre nadejdzie! Tymczasem, bądź tak, jak dotąd, cierpliwą i dzielną! Co trzeba, to trzeba!
Jej na usta wyrwała się prośba namiętna: „Napisz przynajmniej do mnie.. napisz kiedykolwiek! ” Ale jej nie wypowiedziała. Nie, choćby jej serce pęknąć miało, ona ani wywoływać przyrzeczeń jego, ani najmniejszem słowem narzucać się mu nie będzie!
Bardzo blada, ze sztywną kibicią i rękoma w gorących jego dłoniach, jak lód zimnemi, szepnęła tylko:
— Bądź zdrów, Olesiu.. Niech wszystko pomyślnie ci pójdzie... Nikt ci na świecie lepiej odemnie nie życzy...
Żadnej prośby i żadnej oznaki żalu, który ją warem łez wstrzymanych napełniał!
Szyszkowa za to, po raz drugi, do obu już braci mówiła:
— Napiszcież do nas, pamiętajcie, napiszcie... żebyśmy, Jezus, Marya! choć wiedziały, co się z wami dzieje!
Stanisław po kilka razy napisać przyrzekał; Aleksander, wzruszony i posępny, brata do pośpiechu naglił.
— Stasiu, dość już tego! Chodźmy! Co trzeba, to trzeba!
W kilka minut później, duża lampa była zgaszona, a pokój napełniło słabe półświatło palącej się u łóżka Jadwigi świecy. Jadwiga, jak senna, chodziła tu i owdzie, porządkując w nieład popadłe sprzęty, perkalową storę spuszczając u okna, gdy uczuła bardziej, niż zobaczyła, że Szyszkowa stanęła przy niej.
— I cóż? — zapytała szeptem.
— Co, mamo?
— Nie powiedział nic?
Rozumiała dobrze o co matka zapytuje, odpowiedziała więc krótko:
— Nic.
— Śmierć, utrapienie, zgryzota, męka! — zaszemrał szept zrazu świszczący, lecz potem coraz łagodniejszy. Dlaczegóż, Jezus, Marya... i dlaczegóż nic nie powiedział?... Kiedy widziałam przecież, wyraźnie widziałam, że zajął się tobą... że bardzo mu się podobałaś... No, prawda, że Jezus, Marya... biedny on chłopiec... stałego bytu nie ma... Bóg święty wie, jak mu w tej fabryce będzie... Ale napisze... plaga egipska!... najpewniej napisze, a potem, Jezus, Marya! kiedykolwiek i sam przyjedzie! Co się odwlecze, to nie uciecze!
I gdy po bladych policzkach Jadwigi z pod spuszczonych powiek spływał strumień milczących łez, ciemną ręką pogłaskała jej włosy i w czoło ją pocałowała.
Na dziedzińcu, w pobliżu powstał hałas, ze stuków i kłótni dwu głosów złożony. To szewc Jerzy z miasta pijany powracał, do drzwi domu swego się dobijał i grubiańsko kłócił się z żoną. Prawie jednocześnie, nad sufitem, przeraźliwie wrzeszczeć zaczęło najmłodsze dziecko Lei... Życie codzienne, dniem wesołości i szczęścia przerwane, ze swoim mdłym i gorzkim smakiem powracało...
Upłynęło kilka miesięcy; w mieście panował upalny sierpień. Twarde i okrutne było to panowanie. W powietrzu susza dławiąca i nieustanna kurzawa; na wąskich szlakach nieba, nad ulicami, błękit jakby z gniewu wyiskrzony i ani jednej rzeźwiącej chmurki; u dołu, kamienie bruku ostro sterczące z pomiędzy wyschłego piasku, czerwonawe, gorące; dokoła, blask słońca, który, nie mogąc rozlewać się po szerokich przestrzeniach powietrza i błoni, ogromny i oślepiający rzucał się cały na białe i żółte mury kościołów i domów. Ludzi na ulicach było wielu, ale wszyscy szli ze spuszczonemi lub mrużącemi się powiekami, z ciężko dyszącemi piersiami, takim krokiem, jakby u nóg ich wlokły się kule z ołowiu. Jednak było ich wielu, chodniki ulic okryte nimi były, jak mrowiem. Szli w różne strony, z koszami, paczkami, węzełkami, piłami, kielniami, tu i owdzie tylko z parasolami i parasolkami w ręku, — bo tak samo, jak w mroźnych dniach zimy, ruszać się, zabiegać, kupować, sprzedawać, pracować, słowem — żyć musieli.
Jednym z chodników, niekiedy przez tłum popychana, częściej wszakże przewijając się pośród niego zręcznie i wprawnie, szła młoda, chuda dziewczyna w szarej sukni i skromnym kapeluszu na gładko uczesanych i w duży warkocz splecionych włosach. W ręku miała kosz spory i próżny, na czole miała żółtawe plamy, a na policzkach wypieczone przez upał rumieńce. Oddychała ciężko, powieki okrążone czerwonemi obwódkami przymrużała przed blaskiem słońca, ale szła krokiem osób z natury żywych, a przez życie do ciągłego pośpiechu gnanych. Idąc, i na nic z tego, co ją otaczało, żadnej uwagi nie zwracając, myślała, że jednak w stosunkach swoich z tymi, którzy jej dostarczają roboty, coś zmienić musi, bo ciągle nie wypłacają jej znacznej części umówionego zarobku, i albo długo oczekiwać na zapłatę, albo i całkiem zarobek tracić musi. Tak być nie może, to krzywda, której ona długo znosić nie myśli. Trzeba stać się energiczniejszą, czy oględniejszą, słowem w sposób jakikolwiek zapobiedz temu, aby niedobrzy ludzie strzygli ją, jak owcę. Niedobrzy ludzie! po kilka razy powtarza sobie w myśli dwa te wyrazy, i jak zawsze bywa, kiedy ją dotknie uczucie poniesionej krzywdy, od gniewu wrzeć zaczyna. Drgają jej brwi i ręce, grubemi i podartemi rękawiczkami okryte, krok staje się jeszcze śpieszniejszym.
W tym pośpiechu nie spostrzega krzyżującej się z nią kobiety z wielkiem worem na plecach — i wór, w którym znajduje się coś twardego, tak mocno ją w bok potrąca, że aż przeciągłe syknięcie z ust jej się wydobywa. Na ból dotkliwy przecież bynajmniej nie zważając, ani na chwilę nie przystaje, i równie śpiesznie jak przedtem idzie dalej, tylko bez najmniejszej już o tem wiedzy, wzmaga on gniewne jej wzburzenie. Bo i doprawdy — myśli znowu, — od Nowego Roku aż do połowy lata wiodło się jej wybornie, roboty miała wiele, że z dwiema, a nieraz i z trzema pomocnicami zaledwie wydołać jej mogła; i — cóż ma z tego? Przeżyła wprawdzie czas ten bez wielkiej biedy i kilkanaście rubli w zapasie posiada, ale nic więcej! Teraz zaś, od miesiąca, zaczęła się pora w całym roku najniekorzystniejsza i miesiąc jeszcze potrwa. Robota zmniejszyła się, pomocnice dawno już odprawione, sama wprawdzie ma to i owo do zrobienia, ale zapasik niezawodnie wydać będzie musiała, i jeszcze kto wie, czy wystarczy on do czasu, w którym te lafiryndy, które chcą stroić się, a szwaczkom połowę tylko należności wypłacają, zaczną sobie suknie i inne stroje na jesień sprawiać! Boże! gdybyż ta jesień prędzej już nadeszła! I roboty znów przybędzie, i skwary przeminą. Ach! jak gorąco! Pan Bóg, doprawdy, powinienby lata wsiom tylko dawać, a nad miastami zawieszać wieczne jesienie i zimy!
Wtem z otwartych okien jakichś suteren wydobył się i całą ją gęstym kłębem owionął tak silny i obrzydliwy swąd kuchenny, że zakrztusiła się, w gardle ją zdławiło i łzy jej do oczu nabiegły. Szybko minęła zionące swędem okna, i prawie już biegnąc, wpadła znowu w tuman kurzawy, podnoszący się z pod kilku ciągnących ulicą wozów. Boże! gdybyż ta jesień prędzej już nadeszła! Z dwojga złego, deszcz i błoto mniej są przykre od swędu i kurzu. Niech tam sobie ci, którzy mieszkają na wsi, wiosnę i lato lubią... Jak ona dawno na wsi nie była! może już dziesięć lat... ostatni raz u Ginejków, kiedy to jeszcze swoją kolonijkę mieli...
Przy tej myśli zwolniła nieco kroku i rękę do czoła podniosła. Po co, po co to nazwisko tak często plącze się jej w myśli? Powinnaby o niem zapomnieć, kazać sobie zapomnieć, bo przy wszystkich jej zmartwieniach i udręczeniach, ten jeszcze ciężar w pamięci i sercu nosić — to zawiele! Po co oni tu przyjeżdżali? po co ten dzień pamiętny przerznął jej życie, jak szlak słoneczny, za którym i przed którym ciemna noc? Dzień jeden, chwila, jakiś sen dziwny i — po wszystkiem! Głupstwo! Nie ma ona czasu takiemi niedorzecznościami głowy sobie nabijać i czynić tego nie powinna: bo wie i czuje, że samej jednej o nich myśleć — jest wstydem i upokorzeniem. Więc też nie będzie, nigdy już najpewniej nie będzie! Postanawiała to już nieraz, ale jakoś dotąd nie mogła dotrzymać danego sobie przyrzeczenia, teraz dotrzyma... Oto już myśli o tem, jak śmieszny kapelusz ma na głowie ta pani, która przeciwległym chodnikiem idzie i pieska z sobą na sznurku prowadzi... A ten człowiek z piłą na plecach, jaki zmęczony! zdaje się, że zaraz upadnie, ta zaś Żydówka z dwoma koszami pełnemi bułek na ręku, bardzo do Ruchli... Ach!
Wydawszy wewnętrzny ten wykrzyk, jak wryta stanęła i szeroko otwartemi oczyma wpatrzyła się w młodego, zgrabnego mężczyznę, który w wysokich butach i grubej, zgrabnie skrojonej odzieży, śpiesznie szedł po przeciwległym chodniku. To stanie i patrzenie trwało przecież zaledwie kilka sekund, po których, z ruchem zniecierpliwienia i bledsza nieco, niż wprzódy, iść dalej zaczęła. Czyż nigdy nie przestanie być głupią? Bo głupią być trzeba, aby proste i po przypatrzeniu się małe nawet podobieństwo tak ją wzruszało, że nogi jej drżą, a szum w uszach tłumi turkot przejeżdżających dorożek! Zdaleka jednak ten młody człowiek w wysokich butach był tak do niego podobny, że pomyślała zrazu... Ale po przypatrzeniu się, zupełnie co innego... Daleko brzydszy, mniej zgrabny i włosy nie takie piękne, gęste... Najpiękniejszy jednak ze wszystkiego ma on uśmiech, taki miły, serdeczny, oczy siwe, takie błyszczące, a czasem takie przezroczyste i głębokie, jakby z kryształu... Czy znowu?
Zawrzała gniewem, ale tym razem przeciwko samej sobie uczutym. Znowu myślała o tem!... Woli i wstydu za grosz chyba nie ma, jeżeli wstrzymać się od tych myśli i wspomnień nie może... Otóż może! Otóż przekona sama siebie, że cokolwiek sobie rozkaże, to uczyni, co postanowi, to spełni. Otóż i teraz, myśli już o tem tylko, w jakim dziś stanie, po parogodzinnej na miasto wycieczce, matkę znajdzie? Bo od niejakiego czasu matka zaczęła doświadczać jakichś osłabień i zawrotów głowy, chwilowych wprawdzie, ale coraz częstszych. Szczególniej te srogie upały jej szkodzą. Upały swoją drogą, a ciągła desperacya swoją. W głębi ducha desperuje, a na zewnątrz wybucha coraz większem rozdrażnieniem i zgryźliwością. Wszystko to musi zdrowie odbierać, zabijać! Broń Boże zachoruje ciężko, co wtedy będzie? Że też to człowiekowi nigdy tak źle na świecie nie jest, aby jeszcze gorzej być nie mogło!
Jednak przy pożegnaniu powiedział on do niej: „Wszystko złe przeminie, a dobre nadejdzie!” Może to kiedykolwiek wreszcie nastąpi! Powinnaby mu wierzyć, bo on dobry, szczery, szlachetny, i pewno, pewno nie skłamał nigdy, nawet spojrzeniem. Pocóżby okazywał to, czego nie czuł? Wie zresztą dobrze, iż co okazywał — to podówczas czuł naprawdę. Poczciwy, złoty, kochany... Czy znowu?...
Z gniewu na samą siebie nogą o kamień bruku tupnęła, i usiłując o niczem wcale nie myśleć, wbiegła w bramę domu. Tu jednak zwolniła kroku, bo nad kilku schodami, znajdującemi się u drzwi mieszkania stróża, spostrzegła żółtą, jak bibuła, twarz Ruchli wychylającą się z narzuconej na głowę wielkiej, podartej chusty. Dla Ruchli, pory roku zdawały się nie istnieć: ta sama zabłocona spódnica i brudna chusta służy jej za ubranie zimą i latem. Spostrzegłszy Szyszkównę, nie zmieniła siedzącej i skurczonej na wschodkach postawy, tylko wlepiając w nadchodzącą czerwone od płaczu oczy, głową tak wstrząsać zaczęła, jakby na zapytanie jakieś dawała przeczące znaki. To wstrząsanie głową, połączone z mruganiem powiek, zdawało się mówić: „Jego tu nie było! On nie przychodził! ja tu ciągle siedziałam i wiem na pewno, że on wcale nie przychodził.”
Jadwiga zrozumiała, co wszystko to ma oznaczać. Naturalnie! Alboż mogło być inaczej? Wprawdzie od świąt Bożego Narodzenia do wiosny i jeszcze przez parę wiosennych miesięcy spodziewała się... z każdej wycieczki na miasto wracając, myślała, że może, może w czasie jej nieobecności... Ale od dość już dawna Żydówki o to nie zapytywała, naprzód dlatego, że ona pytanie jej zawsze już trzęsieniem głowy uprzedza, następnie, że przestała sama spodziewać się listu. Niczego już nie spodziewa się, a jednak gdy Żydówka przecząco głową trzęsie, doświadcza znowu takiego uczucia, jakby ostra i gruba szpilka lub igła przebijała pierś jej w tem miejscu, w którem znajduje się serce. Znowu — bo to samo zdarzyło się wczoraj, zawczoraj, przed tygodniem, przed miesiącem. Wie
Uwagi (0)