Darmowe ebooki » Powieść » Pożegnanie domu - Zofia Żurakowska (jak czytać książki przez internet .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Pożegnanie domu - Zofia Żurakowska (jak czytać książki przez internet .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Zofia Żurakowska



1 ... 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18
Idź do strony:
się ze swego stołka przed ogniem, gdzie siedziała, trzymając Anię na kolanach.

— A jeśli oni aż tutaj po nas przyjdą? — zapytała Ania głosem nienaturalnie spokojnym.

Ojciec położył rękę na jej głowie i powiedział, że kolejno wszyscy będą czuwać na drodze.

— Możesz spać spokojnie — dokończył.

— Właśnie, że nie chce mi się spać — zaprotestowała — ale najlepiej by było, żebyśmy sobie zaraz pojechali gdzieś indziej. Do Warszawy — zdecydowała z przekonaniem. Warszawa była dla niej zawsze symbolem spokoju i porządku, ładu i bezpieczeństwa.

— I zostawiłabyś Niżpol na pastwę? — zapytał wrogo Tom.

— Przecież on już jest na pastwie — łzawo odparła Ania.

— Anno Mario, istoto, z którą mam zaszczyt być w bliskim pokrewieństwie — powiedział Nik, który siedział na komodzie, między papierowym bukietem i blaszanym pudełkiem i zajmował się wybijaniem piętami marsza na szufladzie — Anno Mario, czy nie uważasz, iż po męczącym polowaniu na pumy, jaguary i bizony należy nam się wypoczynek w cieniu białych namiotów?

Ania się uśmiechnęła i zlizała łzę z kąta wargi.

— Idź spać, kobieto bezsilna i trwożliwa, wraz ze swoją siostrą Martą, która nie bacząc na tragizm chwili i przyzwoitość, zjada oto odgrzewane pierogi z kapustą, które ustawiła na stole przyjazna i życzliwa ręka cnotliwej Małaszki, żyjącej w wierze ojców swoich!

— Głupi jesteś — powiedziała Ania i zsunąwszy się z kolan matki, podeszła do stołu, gdzie Marta w istocie pojadała pierogi z kapustą, wzdychając ciężko.

A Nik zamknął oczy i chwiał się dalej na komodzie, uderzając lekko piętami w ściankę.

Zasypiając w niskich i dusznych izbach leśniczówki, zbyt ciasnej dla tylu osób, nikt z wygnańców dworu nie przypuszczał, że cztery długie miesiące wypadnie tu pozostać, a odejść stąd — na tułaczkę.

Dopiero w końcu marca następnego roku zdecydowali rodzice, że nie ma na co dłużej czekać. Że już wszystko skończone — wrócić nie będzie można do domu.

Cały kraj był w rękach bolszewików. Cały kraj płonął, krwią się zlewał, ginął z nędzy, chorób i rozpętanej złości.

A za Zbruczem, za Bugiem już się święciła Polska. Już tajne doszły o niej wieści. Że już nie ma w Ojczyźnie wroga, a wolność wykwitła z krwią oblanej ziemi. Więc po cóż było tutaj cierpieć z dala od Niej? Na co jeszcze czekać, czego się spodziewać? Czyż nie na tę wolność kraju miłego czekało się tyle lat, przez tyle pokoleń! Cóż znaczyć mogła krzywda spopielałego domostwa wobec tego Słowa, które stało się Ciałem?

Ucichał więc w rozdartych sercach ból, a wszystkie marzenia, nadzieje, pragnienia biegły do granic Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.

Wyjeżdżano przed świtem, po nocy — wozami, bo śnieg już był stajał. Chodziło o to, aby nocą minąć wsie znajome, gdzie pierwszy lepszy chłop mógł poznać i wydać w ręce władz bolszewickich mieszkańców niżpolskiego dworu.

Bo o tym, aby można było wyjechać pod własnym nazwiskiem, otwarcie i jawnie, uwożąc z sobą te smutne resztki ruchomego mienia, mowy być nie mogło. Od dawna już władze bolszewickie poszukiwały państwa Charlęskich za „niesprzyjanie nowemu ustrojowi i potajemną ucieczkę ze wsi Niżpol” i tylko życzliwej obojętności chłopów udających, że nie znają miejsca ich pobytu, i wierności służby należało przypisać, że pozostawiono ich w spokoju na leśniczówce.

Papiery opiewające, że Franciszek Kozioł z żoną, siostrą i dziećmi, włościanin ze wsi Chmielnik powiatu Hrubieszowskiego, dostaje pozwolenie na powrót do Polski — wyrobił państwu Charlęskim syn Łukasza, kształcony przez nich w Kijowie przez lat wiele.

Młodzian ten, przejęty do głębi duszy hasłami nowego rządu, odgrywał właśnie w Żytomierzu w komisariacie bolszewickim wybitną rolę.

Wręczając owe papiery, „towariszcz” wygłosił piękną mowę w duchu przewrotowym, mającą na celu przekonanie pana Charlęskiego, że wszystko właśnie dzieje się jak najlepiej. Na co poradzono mu niedwuznacznie, by szedł sobie do diabla, razem ze swoją frazeologią.

Największe niebezpieczeństwo stanowiło to, że różne tajemne toboły wozów kryły w sobie sprzęt różnorodny, a bardzo rewelacyjny. Jako to: papiery rodzinne, mapy majątków, gobeliny, obrazy, srebro i dywany. Wprawdzie można się było wykłamać ograbieniem jakiegoś dworu — ale lepiej przecież było uniknąć wszelkich indagacji i nie dać odebrać sobie z takim trudem ocalonych resztek mienia.

Jechano tedy stronami odludnymi, drogą, którą wskazywał opłacony przewodnik, nieraz już przemycający tędy na Polską stronę niechętnych spotkaniom z przedstawicielami władzy.

Wozy zresztą miały wygląd opłakany i nędzny. Obłocone aż po drelichowe, łatane budy — uprząż sznurkami powiązana. Najdroższe, przyjacielskie konie, od tygodni nieczyszczone, wychudłe i osmutniałe, ciągnęły te wehikuły bez fantazji i zapału, od dawna już zapomniawszy o swym szlachetnym pochodzeniu.

Gromada zaniedbanych, otulonych w kożuchy i chusty osób jadących w owych wozach wyglądała raczej na obóz cygański czy bandycką szajkę niż na uczciwe towarzystwo.

Ostatni popas, po czterech tygodniach jazdy, wypadł w lesie głębokim, którym już aż do samej granicy jechać miano.

Żydek przewodnik, który przez całą drogę zachowywał się nerwowo i chorobliwie, tutaj uspokoił się znacznie.

— Ny! tutaj to ja już w domu — zapewniał z głębokim zadowoleniem. — Tutaj to jeszcze dwadżeszcza wiorsty i już polska strona. Tam już jest wojsko i urząd. Tam już człowik nie potrzebuje sze bacz. On może sobie siędnąć i czaj32 pić, i nie myszlecz o żadne niebezpieczeństwo!

— Tak, ale jak się to uda przejechać tę granicę?

— O to niech już wielmożne panie głowa nie boli! Od tego jest Żydek, Aron, on przyprowadzi w takie miejsce, gdzie nie ma ani patrol, ani straż. Gdzie jest sam Pan Bóg i las — i śmiał się ogromnie zadowolony, już pewny rychłego wypoczynku i wysokiej zapłaty.

Pomiędzy wozami rozłożono ognisko i panna Maria z Martą zabrały się do przygotowania ostatniego w tej drodze obiadu. Miały już w tym kierunku ogromną wprawę i wiedziały, jak przyrządzić jaglaną kaszę tak, aby nie była wręcz paskudna, i jak odświeżać chleb zeschnięty niejednokrotnie na kamień.

Całe jedzenie w ciągu tej długiej drogi ograniczało się do kasz na wodzie, kawy czarnej z odrobiną cukru i chleba z trudem i za ogromną cenę zdobywanego przez Arona u jakichś tajemniczych, a nigdy przez podróżników gołym okiem niedojrzanych kmiotków. Jedyną osłodę tego żałośliwego jadła stanowiły suszone śliwki, których woreczek udało się pannie Marii ukryć przed okiem ojca na dnie wozu.

Podczas gdy panna Maria z Martą narządzały „jadła i napoje”, reszta towarzystwa myła się. Na pozór czynność ta wydaje się naturalna i zgoła prosta — spróbujcie jednak myć się pod gołym niebem, przy kilku stopniach mrozu, w zamarzniętej prawie wodzie, a powiecie mi, jak to smakuje.

Chodziło o to, aby się nie przeziębić (pod żadnym pozorem — to było najsurowiej wzbronione), a jednak oczyścić cokolwiek z brudu i to nie tylko twarz i ręce.

Toteż na ten temat krążyły już liczne poematy, z których nie najgorszy zaczynał się słowami:

Kiedy Anię myją wodą 
nosek jej się styka z brodą. 
 

— Za dziesięć godzin, może jutro rano położysz się, Aniu, do łóżka prawdziwego. Z pościelą i poduszką; i umyjesz się w ciepłej wodzie — powiedziała matka ze łzami w oczach, wycierając wychudłe ciałko grubym ręcznikiem aż do czerwoności.

A Ania gryzła wargi i wysoko podnosiła głowę, aby się nie stoczyła po policzku zdradziecka łza.

Ale nie było już nawet czasu się roztkliwiać, bo Marta, stojąc na drabinie wozu, śpiewała donośnie:

Panna Maria nas zaprasza, 
bo stygnie jaglana kasza, 
Ale niech się nikt nie pyta 
czy ta kasza znakomita? 
Bo ta kasza, ach ta kasza! 
nawet Huka już odstrasza. 
 

Tak każda potrawa miała już swoją pieśń i śpiewając ją, Marta zwoływała wszystkich do ogniska.

Zaczem zgromadzono się wokoło — razem — po raz już ostatni. Z tego bowiem miejsca rozjechać się miano w przeciwne strony. Państwo Charlęscy z dziećmi, panną Marią i Aronem ku granicy polskiej, a Gabro i Wincenty z powrotem do Niżpola. Do swych domów i rodzin, których opuszczać nie chcieli i nie mieli potrzeby.

— Dziś jest na obiad rzecz przedziwnie smaczna i zupełnie nowa — powiedział Nik, siadając na przewróconym wiaderku. — Mianowicie manna niebieska, którą otrzymaliśmy dziś rano poleconą przesyłką prosto ze stacji pocztowej „Raj utracony”. Niech was nie zniechęca jej wygląd, tak niebywale do kaszy jaglanej podobny! — zakończył z przekonaniem, sięgając po swoją porcję żółtej potrawy.

— Ny, ja co powiem panu Gabrowi, co ten panicz Nik, to un jest prosto złoto — zwierzył się Aron, nagle rozczulony. — Un jest brylant, jemu nikt nie da rady, ani bida, ani mróz, ani głód, un będzie zawsze wesół, un... — nagle umilkł, a oczy wyszły mu na wierzch.

W odległości kilkunastu kroków spomiędzy drzew wyłoniły się nagle cztery brodate postacie w szarych, obdartych szynelach, z karabinami przerzuconymi przez plecy.

Siedzący przy ognisku nie widzieli ich jeszcze, widział ich tylko on, Aron, Żydek zsiniały z przerażenia.

I zobaczył ich także Olek, który wstał, aby wyjąć z wozu śliwki, a zobaczywszy, struchlał. Opanował się jednak błyskawicznie i nachyliwszy w środek koła siedzących, powiedział cicho, możliwie najspokojniej:

— Idzie tu kilku... ludzi. Trzeba zachować spokój. Czy papo ma rewolwer w kieszeni? Niku, czy ty masz?

— Mam — odpowiedzieli jednocześnie ojciec i Nik.

Nikt się nie poruszył przy ognisku. Matka tylko instynktownie wzięła za rękę Anię, która siedziała cichutko, nagle pobladła, z oczyma nienaturalnie otwartymi, jak mały struchlały ptaszek na widok błyszczących oczu kota.

Krokiem ciężkim i powolnym zbliżali się bolszewicy, z wolna zdejmując karabiny z ramion.

Oczy ich biegały po wozach i ludziach, szperały między tobołami, właziły do kieszeni i mózgów, przebierały kolejno ludzi i zwierzęta. Huk, srebrnoszary dog Nika, podniósł się na przednich łapach i cicho zaczął warczeć.

Jak cięcia szabli padały spojrzenia, jak kule — wrogie błyski oczu.

— Wy zacziem zdieś33? — zapytał wreszcie jeden z przybyłych.

— A jedziemy do Polski, do domu — odpowiedział obojętnie ojciec, pojadając kaszy z garnka.

— A pozwolenie u was jest? — padło pytanie.

— Pewnie, że jest — rzekł ojciec i nie spiesząc się, sięgnął do kurtki.

Długo przeglądał dowódca oddziałku wręczone sobie papiery. Sylabizował je litera po literze, oczami wodząc po siedzących wokół ogniska. Wreszcie złożył arkusz i powiedział przewlekle.

— Tu jest napisano: Franciszek Kozioł z żoną, siostrą i pięciorgiem dzieci, a tu jest jeszcze dwóch ludzi i Żyd. To oni co za jedni i jakim prawem?

— Oni nie jadą do Polski, tylko odwożą nas do granicy i wrócą.

— Tak oni wrócą z nami — powiedział twardo.

— A dobrze — zgodził się pozornie ojciec. — No, jedzcie dzieci kaszę, bo będzie zimna.

Bolszewik podszedł do ogniska i wyciągnął ponad nim ręce. Stali wszyscy czterej, jakby nie wiedząc, co robić i łakome oczy wpili w dymiący garnek kaszy z wyrazem tak okrutnego głodu na zmęczonych, dzikich twarzach, że Marta poczuła nagle, iż jej się serce ściska.

— Mamo — powiedziała zdławionym głosem i oczami wskazała ich matce.

Pani Charlęska zawahała się jedną sekundę — zaraz jednak powiedziała szorstko:

— Jak chcecie jeść, to macie, zimno na dworze.

Przywódca spojrzał na nią nienawistnie, ale już zza jego pleców wysunęła się szeroka twarz jednego z żołnierzy, który rzekł dobrodusznie:

— Jak jeść, to jeść — i wziąwszy garnek w zgrabiałe, czarne ręce, zasiadł z nim na ziemi.

Jedli wszyscy czterej z jednego garnka, łakomie, jeden przez drugiego.

Gdy skończyli, zażądali jeszcze. Matka wyjęła woreczek z kaszą i powiedziała.

— To wszystko, co mamy do jedzenia. Jak zabierzecie, to dzieci będą głodne.

— Na ranek będziecie w Polszy to i naźrecie się do syta — powiedział z grubym śmiechem jeden z żołnierzy.

— Durak! — wrzasnął mu nad głową ten, który zdawał się przewodzić. — To ty myślisz, że w Polszy jest co źreć! Zdychają tam z głodu gorzej od nas.

— To jest nieprawda — powiedział dobitnie Nik, ale natychmiast umilkł, powstrzymany spojrzeniem ojca.

Tymczasem jeden z żołnierzy już nabrał do garnka wody, zasypał kaszą i na ogniu postawił, wszyscy czterej zasiedli koło ogniska, odsuwając dzieci. Pod wpływem ciepła i jadła, przywódca bolszewicki złagodniał, a nawet całkiem zmiękł.

— Ot i jedziecie sobie do „otczyzny” — mówił — pewnie, pewnie! Każdemu miły własny kraj. — Na chwilę widocznie przypomniał sobie zasady komunizmu, bo poprawił się niepewnie. — Kraj rodzony to wszędzie jeden, czy rodzony czy nie — ale już potem znów się roztkliwił, z tą niepojętą łatwością, z jaką Rosjanie przechodzą od nienawiści, graniczącej z mordem, do miłości najszczytniejszej, a całkowicie biernej.

I mówił już dalej, mówił bez przerwy, pięknie i potoczyście, łzawo, a przekonywająco.

Przez ten czas matka z panną Marią i Martą nieznacznie pakowały wyjęte na popas rzeczy i przygotowywały się do drogi.

Do Ani, siedzącej na uboczu, podszedł jeden z żołnierzy i patrzał z góry na jej jasną, kędzierzawą główkę i bladą twarzyczkę. Tom niby od niechcenia podszedł do siostry i stanął tuż za nią.

— A tobie jak na imię? — zapytał żołnierz.

— Ania — odpowiedziała zmęczonym głosem.

— A tobie już będzie osiem lat? — zagadnął znowu.

— Dziewięć i sześć miesięcy.

— A ty czego za nią stanął? Myślał, że ja ją zjem, co? — zapytał ze śmiechem Toma.

— Nic nie można przewidzieć — powiedział ponuro chłopiec.

— Ot, gieroj34! — zaśmiał się żołnierz tak serdecznie, że aż mu karabin zadzwonił na plecach.

— Małoście to dzieci nazabijali? — powiedział rozzłoszczony Tom przez zęby.

Żołnierz nagle spoważniał.

— Pewnie, pewnie — rzekł chmurno.

Zamyślił się na chwilę, potem zapytał znowu.

— A długo już tak jedziecie?

— Och, długo! — wyrwało się Ani westchnienie z dna serca.

— To ty pewnie sowsiem

1 ... 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18
Idź do strony:

Darmowe książki «Pożegnanie domu - Zofia Żurakowska (jak czytać książki przez internet .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz