Pożegnanie domu - Zofia Żurakowska (jak czytać książki przez internet .TXT) 📖
Wojna! — powiedziała zdyszana Marta — będą się wszyscy zabijać.
Powrót do Niżpola w dużo mniej sielskich okolicznościach. Mali Charlęscy wciąż przeżywają dziecięce przygody, beztroskę Skarbów zdmuchnął jednak wiatr wielkiej historii. Zofia Żurakowska pokazała I wojnę światową z nietypowej perspektywy: widzianą oczami dzieci. Dobrze wiedziała, o czym pisze, w końcu Niżpol to literackie odbicie jej rodzinnego Wyszpola.
Lektura obowiązkowa dla każdego, kto chce wiedzieć, co czytała młodzież w okresie 20-lecia międzywojennego. Książki Zofii Żurakowskiej, choć dziś zapomniane, cieszyły się wtedy dużą popularnością. Po II wojnie zostały usunięte z bibliotek przez cenzurę i przez pewien czas nie były wznawiane.
Pożegnanie domu, to druga po Skarbach część nieukończonej trylogii opartej na wspomnieniach autorki. Trzecia, Nieporozumienie, nie wyszła poza sferę notatek — Zofia Żurakowska zmarła w 1931 roku na gruźlicę. Na jej nagrobku widnieje napis: autorka Pożegnania domu.
- Autor: Zofia Żurakowska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Pożegnanie domu - Zofia Żurakowska (jak czytać książki przez internet .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zofia Żurakowska
— Bardzo z pana przystojna panienka — zaśmiał się ojciec i zapiąwszy baranicę na nogach, pognał rysaka.
Dopiero pod samą stacją, w zacisznej, ciemnej uliczce wysiadł pan Andrzej i z walizką w ręku poszedł piechotą. Ojciec zaś sam podjechał pod gmach dworca.
Można już było wsiadać do wagonów. Na stacji paliły się latarnie i lampy, nie rozświetlając wcale zamglonych, zaśnieżonych mroków. Pociąg stał, przysypany śniegiem i jakby wrośnięty w szyny. Ludzie ruszali się powoli, sennie, otrzepując wilgotny śnieg z rękawów.
Dla wuja Dymitra i pani Charlęskiej zarezerwowano osobny przedział. Od razu umieszczono w jego najciemniejszym kącie pana Andrzeja, który wsiadł do wagonu, jak tylko furmani przenieśli walizki z sani i odeszli.
Pierwszy dzień podróży zeszedł szybko, na licznych przesiadaniach, zapełniony przenoszeniem pakunków, wynajdywaniem miejsc, wołaniem tragarzy i niepokojem.
Dopiero dnia drugiego, gdy znaleziono się nareszcie w bezpośrednim, petersburskim wagonie, w którym mocą łapówki udało się zdobyć osobny przedział, wszyscy odetchnęli i humor powrócił.
Dzień był jasny, mroźny. Na zawianych, małych stacyjkach widać było ludzi tłukących rękami po bokach i tupiących w miejscu dla rozgrzewki. W oknach pierwszego piętra żony i córki zawiadowców stacji chuchały w zamarznięte szyby, aby dojrzeć jedyną sensację dnia, przejeżdżający kurier. Wszędzie tych samych kilka bab otulonych w kożuchy i chusty, stojących z wyrazem rezygnacji pod dzwonkiem stacyjnym. Ten sam chłop w kożuchu baranim, z biczyskiem w ręku, rozglądający się po wagonach bez przekonania, ci sami Żydkowie zieleni z chłodu, ten sam samowar, widny przez zapoconą szybę bufetu.
Takich stacyjek jedna, dwie, cztery, pięć — dziesięć...
Na jednej z nich chłop w baranim kożuchu władował do wagonu jakieś tłumoki i podsadził jegomościa po uszy zatopionego w dachę26. Jegomość ów grzmiał dłuższą chwilę przez otwarte drzwi wagonu, a gdy je konduktor zatrzasnął, począł tłuc się po korytarzu, otwierając wszystkie drzwi po kolei i wszędzie próbując, czy nie dałoby się jeszcze ulokować gdzie własnej osoby, tudzież ogromnej ilości swych walizek.
Wielokrotnie targał zamkniętymi drzwiami przedziału pani Charlęskiej i klął szpetnie na brak porządku, wolnych miejsc i sprawiedliwości. Wreszcie wszystko przycichło, widocznie gdzieś się umieścił.
Nie przeczuwając zatem grożącego niebezpieczeństwa, wyszedł wuj Dymitr na korytarz i tu natknął się na burzliwego jegomościa, który siedział na szczycie piramidy swych tobołków, ułożonych w przejściu. Bystre oko jego wtargnęło momentalnie przez otwarte drzwi i od razu ryknął:
— To tu, panie, tylko pięć osób w przedziale, a drzwi zamknięte i nikogo się nie wpuszcza! Myślałem, panie, że to może jenerał jaki jedzie czy ki licho, a to, panie, zwyczajne cywile! I jakim prawem, pytam, zamykają się państwo?
Nagle rozpromienił się, uśmiechnął od ucha do ucha, skoczył z miejsca, naruszając równowagę swej walizkowej piramidy, wtargnął do przedziału i ściągając rękawiczki, grzmiał dalej, ale już najdobroduszniejszym tonem.
— A niechże mi łaskawa pani wybaczy moją niegrzeczność! Jak Boga kocham, nie poznałem w pierwszej chwili! A toż to i pan Oleśnicki. Doprawdy, oślepłem od tego mrozu czy co?
Matka uśmiechała się bezradnie zaniepokojonym uśmiechem, a wuj Dymitr stał we drzwiach gniewny i rozśmieszony.
— A gdzież to państwo jadą tak wszyscy razem? — pytał tymczasem rozlewny pan, cały w najczulszych uśmiechach. — Bo to widzę i młodzi panowie, i panna Oleśnicka, i... tu spojrzał pytająco na rzekomą mademoiselle Lucettę i zawahał się.
— Pani jest francuską opiekunką Naty i nie rozumie po polsku — wyjaśniła matka, a chłopcy podziwiali pewność i niewzruszoną powagę, z jaką wygłosiła ten przyprawiający ich o konwulsje śmiechu pewnik.
— Mademoiselle Lucette, voici notre voisin, monsieur27 Górski — dokończyła matka.
Młoda panna z wdziękiem skinęła złotowłosą główką.
— To państwo może pozwolą, że przysiądę się tu na moment. Potem może gdzie miejsce znajdę. Bo ja aż do Petersburga mam nieszczęście jechać. A państwo także?
— Także — rzekła z rezygnacją matka. — Brat mój wyjeżdża z powodu zdrowia do Szwajcarii. A mademoiselle Gaudin wezwana została do Berna przez swą chorą matkę. Jadą więc razem.
— Aha, i pan się będzie opiekował panią? — zauważył pan Górski i przyjrzał się młodej Szwajcarce z nowym zainteresowaniem. A potem zaczął opowiadać szeroko i zawile, jakie to mianowicie sprawy powołują go do stolicy Rosji.
Zaczem rozkwaterował się w przedziale na dobre. Poznosił swoje tobołki i pledy, zdjął śniegowce i dachę, a wszystko to czynił, przepraszając po stokroć panią Charlęską za swoją bezceremonialność i powtarzając co chwila grzmiącym głosem „a la gier, kom a la gier28” francuszczyzną spod Berdyczowa. A to zapewne na cześć Szwajcarki, bo w jej właśnie stronę spoglądał.
W końcu siadł przy niej i poradził od serca, żeby przecież nie wyjeżdżała do Szwajcarii! Bo to tyle kraju i morza zjechać trzeba, a tu na Ukrainie dużo jest dobrych ludzi, którzy nikomu nie zrobią krzywdy.
— A panienka ładniutka i gospodarna, to u nas męża znajdzie w jeden moment, choćby i grosika posagu nie miała!
Dziewczę skromnie spuszczało oczy i odpowiadało dziwnie wysokim głosem, że musi jechać, gdy matka chora wzywa. Przy tym takie rumieńce pokrywały raz po raz twarzyczkę, że pan Górski tajał jak śnieg w wiosennym słońcu, a chłopcy nie mogąc dłużej zdzierżyć, wypadli na korytarz i kulali się ze śmiechu między oknem i drzwiami.
Najwyraźniej bardzo się mademoiselle Lucette panu Górskiemu podobała. Gadał do niej bez przerwy, w języku coraz bardziej do francuskiego zbliżonym i udzielał rad i wskazówek na daleką drogę.
W jakiejś chwili skoczył do swej największej walizy i z jej wnętrza zaczął dobywać rozliczne wiktuały, które, znowuż przepraszając panią Charlęską, ustawiał na stoliku.
— Wdowiec jestem — mówił przy tej czynności — ale zjeść dobrze lubię, więc mam kucharza dobrego, choć złodziej, szelma. Ale czy to człowiek może się ustrzec przed kradzieżą w gospodarstwie kobiecym, będąc wdowcem? Chętnie bym się też ożenił... — i to rzekłszy mimo woli spojrzał na mademoiselle Lucette.
Tu już i wuj Dymitr nie wytrzymał. Chrząknął parę razy i wyniósł się co prędzej na korytarz, podczas kiedy młoda Szwajcarka zasłoniła usta chustką w ataku kaszlu, a matka co prędzej zaczęła szperać głęboko w swym otwartym neseserze. Jedna Nata siedziała spokojnie i patrzała na pana Górskiego poważnymi oczami.
Zaraz jednak wrócił wuj Dymitr zrównoważony i przyjacielski i siadłszy koło jegomościa powiedział mu w zaufaniu, po polsku:
— Szkoda, że ta młoda nauczycielka wyjeżdża od mych braterstwa. To niezwykle miła i porządna panienka. Wprost niezastąpiona towarzyszka Naty. A jaka gospodarna! Świetnie szyje i ceruje, sam widziałem!
— Dymitrze, czy nie wiesz, jaka teraz będzie stacja? — spytała pani Charlęska tak groźnie, że aż w przedziale zrobiło się chłodniej.
— Nie wiem, kochanie — odpowiedział słodko wuj Dymitr i mówił dalej:
— Właściwie wcale nie ma wad. Słodka, dobra, łagodna i ładna jak obrazek.
— A że też jej państwo nie zatrzymają! — oburzył się pan Górski.
— Ba! Cóż zrobić! Skoro matka ją wzywa. Może jednak uda się nam sprowadzić ją z powrotem. Ogromnie się przywiązała do Naty, a Nata do niej! Nieprawdaż, Nato?
— Bardzo — odpowiedziała z oczami pełnymi łez, bo teraz już i ona pękała ze śmiechu.
— O, widzi pan! — rzekł z triumfem wuj Dymitr. — Nata płacze na myśl o rozstaniu.
Tego już było za wiele. Pani Charlęska wstała i groźnym głosem poprosiła panów, aby zechcieli opuścić przedział, gdyż ona i panienki chciałyby się trochę wyciągnąć na ławkach. Wyglądała w owej chwili jak bóg kary i pomsty, miotający oczami pioruny. Wuj Dymitr wyszedł zatem, rzucając siostrze spojrzenia skrzywdzonego niemowlęcia. Jegomość zaś jeszcze od drzwi poprosił rzewnie, aby panie zechciały zjeść jego pasztet z piklami i popić winem, które zostawia.
Mimo jednak wysiłków i gróźb pani Charlęskiej komedia rozwijała się w dalszym ciągu doskonale. Pan Górski coraz to gorliwiej zajmował się panienką i coraz goręcej tłumaczył, że nigdzie nie jest tak łatwo o dobrego męża jak na Rusi. Twierdził, że nawet on sam zna pewnego starszego, a zamożnego pana, który bardzo chętnie ożeniłby się z taką właśnie jak ona panienką. I teraz to właśnie wykazał się cały takt i dobre wychowanie młodej Szwajcarki! Widać było, że myśl bardzo jej się podobała, zachowywała się jednak powściągliwie i z wielką godnością, niepozbawioną zresztą wdzięku.
I jakaż była rada na tę bezwstydną bandę, rozbawionych dowcipnisiów? Daremnie biedna pani Charlęska przemawiała groźnym głosem i sztyletowała oczami, nikt nie zdawał się tego spostrzegać, a wesołość, doprowadzona do najwyższego napięcia, panowała w przedziale.
Los jednak, który niemniej od ludzi lubi płatać figle, zajął się w końcu tą sprawą i ukrócił igraszki.
Wieczorem pani Charlęska zupełnie już stanowczo wyprosiła pana Górskiego z przedziału i całe towarzystwo usadowiło się, jak mogło najwygodniej, do snu.
Po pewnym czasie zrobiło się jednak tak niezmiernie gorąco, że Nik rozbudził się zupełnie, zlany potem. Wyszedł na korytarz i stanął pod oknem. Drzwi sąsiedniego przedziału były uchylone, a z wewnątrz dolatywała ożywiona rozmowa.
— Jak pan mówi, że ona się nazywa? — mówił ktoś po rosyjsku — Lucette? No to ja ją znam, tę pana śliczną panienkę. Siedziałem kiedyś w Hołowinie cały tydzień, jak była sprawa o serwituty, i widziałem pannę Oleśnicką i jej nauczycielkę, przy każdym jedzeniu, a nieraz i w ogrodzie. Żeby była taka ładna, ta nauczycielka, wcale nie powiem. Ot, panna Oleśnicka, to krasawica!
— Dziecko i już, nie wiadomo, co wyrośnie. A jej nauczycielka, mówię wam, Nikołaju Wasyljiczu, to skarb, nie przyjrzeliście się chyba...
Nik nie słuchał więcej. Błyskawicznie zrozumiał całą grozę położenia. Rosjanin zechce na pewno powitać panią Charlęską — zobaczy Szwajcarkę, pozna, że to nie ona. Jeszcze cały prawie dzień muszą jechać razem, więc spotkanie jest nieuniknione. Nik skupił się, wytężył myśl. Ani na chwilę nie przyszło mu do głowy, by zbudzić starszych i powierzyć im dalsze losy tej sprawy. Myślał, oparłszy czoło o przemarzłe szyby. Właśnie gdy pociąg wtaczał się na jakąś stację, Nik powziął postanowienie.
Cicho wsunął się do przedziału, zdjął swe futro i czapkę i wyszedłszy na korytarz, szczelnie drzwi za sobą zamknął. Teraz czekał.
Dopiero gdy dzwonek zajęczał na stacyjce, Nik z hałasem odsunął drzwi przedziału jegomościa i nachyliwszy się do jego ucha, szybkim, nerwowym szeptem mu oznajmił, że wuj Dymitr dostał poufną wiadomość, iż pociąg ten przestoi dobę na następnej stacji. Natomiast z tej stacji odejdzie za chwilę inny, bezpośredni — oni więc, wszyscy, już się przesiedli, a teraz jego przysłali do pana Górskiego z tą wiadomością. Potem, nie czekając wcale na decyzję grubego pana, zaczął ściągać jego walizy i futra, ostrym szeptem nagląc go do pośpiechu. Sapiąc, jęcząc i trzeszcząc, zbierał się pan Górski i jednocześnie dzielił się otrzymaną wiadomością z przyjacielem, który zresztą sam już wszystko słyszał i wcale nie czekał na zachętę do przenosin. Nie upłynęła minuta, jak już toboły i futra leciały na peron, energicznie miotane rękami Nika, na głowy ogłupiałych właścicieli. Pociąg już ruszał, Nik zatrzasnął drzwi, zanim jego ofiary zdołały spostrzec, że on sam pozostaje w wagonie.
Teraz na Nika przyszła chwila zwątpienia. Siadł w korytarzu na kuferku i zamyślił się. To, co uczynił przed chwilą, wydało mu się nagle głupim, złym, niegodziwym figlem.
„No dobrze — bronił się wewnętrznie — ale przecież to był jedyny sposób!”.
Czy jednak miał prawo go użyć?
Zupełnie zgnębiony i niepewny wszedł do przedziału. Wuj Dymitr nie spał. Siedział w swym kącie oparty o futra, a oczy błyszczały mu gorączką. Nik, siadłszy obok, szeptem opowiedział mu o wszystkim. Gdy doszedł do miejsca, jak wyrzucał na peron pasztet, jabłka, kalosze i butelki wódki urzędnika, wuj Miś począł formalnie pękać ze śmiechu. Aż płakał, wcisnąwszy głowę w futra i powtarzał przerywanym głosem.
— Nie, co za widok, co za widok!
Nik się zirytował.
— Dobrze! — rzekł ze złością. — Ale czy ja miałem prawo to zrobić?
Wuj Miś uspokoił się natychmiast.
— No, a dlaczego zrobiłeś? — zapytał.
— Żeby ocalić pana Andrzeja i nas wszystkich.
— Sam więc widzisz — powiedział. — Uczyniłeś dwóm ludziom grubą przykrość, po to aby ocalić jednego, a nawet także dwóch, od możliwej śmierci. Wybrałeś mniejsze zło, z dwojga złego. A zresztą zapamiętaj sobie jedno, mój drogi, że dla sumienia nie istnieją sprawy złe, tylko złe intencje. Zła wola, zła wola — powtórzył parę razy.
I już potem nie zaszło nic, aż do samego Helsingforsu. I tak błyskawicznie jakoś a męcząco układało się wszystko. Krótki postój w hotelu — powrotna jazda na stację i pożegnanie. Bolesne, gorące, żarliwe. Bezładne słowa rzucane sobie nawzajem, ręce splatane na mgnienie w mocnym uścisku, łzy zatajone w gardle i ostatnie spojrzenie w ukochane, oddalające się oczy. I koniec.
Do hotelu wrócili: matka, Nata i chłopcy. Trzeba było spędzić noc w Helsingforsie.
Matka położyła się na kanapie i patrzała w przeciwległą ścianę zamglonymi oczami. Nata chodziła dokoła stołu cichym, miarowym krokiem.
Nik pod oknem przewracał kartki ilustrowanego dziennika, jedną po drugiej, prawie bezmyślnie. Okopy, generałowie, armaty, cesarz przed frontem, znowuż okopy... A na jednej białej karcie zobaczył szeregi małych, okrągłych fotografii. Przeglądał te twarze młode, uśmiechnięte, patrzące żywymi oczyma. Czytał nieskończenie długi szereg nazwisk i dat, nazw miejscowości jakichś głuchych, nikomu nieznanych. Pracowicie badał w pamięci, gdzie by to być mogło.
I zobaczył w jakimś szeregu dwie twarze, jedną przy drugiej. Spojrzały na niego z tej karty oczy znajome. Ogromne oczy niechętne a uważne i te drugie, bystre, harde, zaczepliwe.
Nik zatopił całą myśl w tych dwóch fotografiach, badał je najuważniej, wahał się, przymykał powieki, szukając w głębi pamięci i znowu patrzał, nie mogąc jeszcze uwierzyć!
Wypłynęło z jakiejś tajni wspomnień, odległe, zasłyszane zdanie: „bo ja, widzisz, mój młody przyjacielu, nawet za ojczyznę niechętnie, bardzo niechętnie...”.
Bardzo niechętnie oto złożyli ci dwaj swoje życia
Uwagi (0)