Pożegnanie domu - Zofia Żurakowska (jak czytać książki przez internet .TXT) 📖
Wojna! — powiedziała zdyszana Marta — będą się wszyscy zabijać.
Powrót do Niżpola w dużo mniej sielskich okolicznościach. Mali Charlęscy wciąż przeżywają dziecięce przygody, beztroskę Skarbów zdmuchnął jednak wiatr wielkiej historii. Zofia Żurakowska pokazała I wojnę światową z nietypowej perspektywy: widzianą oczami dzieci. Dobrze wiedziała, o czym pisze, w końcu Niżpol to literackie odbicie jej rodzinnego Wyszpola.
Lektura obowiązkowa dla każdego, kto chce wiedzieć, co czytała młodzież w okresie 20-lecia międzywojennego. Książki Zofii Żurakowskiej, choć dziś zapomniane, cieszyły się wtedy dużą popularnością. Po II wojnie zostały usunięte z bibliotek przez cenzurę i przez pewien czas nie były wznawiane.
Pożegnanie domu, to druga po Skarbach część nieukończonej trylogii opartej na wspomnieniach autorki. Trzecia, Nieporozumienie, nie wyszła poza sferę notatek — Zofia Żurakowska zmarła w 1931 roku na gruźlicę. Na jej nagrobku widnieje napis: autorka Pożegnania domu.
- Autor: Zofia Żurakowska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Pożegnanie domu - Zofia Żurakowska (jak czytać książki przez internet .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zofia Żurakowska
Płyta przylegała szczelnie. Nie sączyło się z dołu światło. Noc groźna i cicha otoczyła ich znowu wśród drzew parku.
Gdy Olek rozbierał się po ciemku, posłyszał, że Nik nie śpi jeszcze. Wiercił się w pościeli i z lekka chrząkał. Olek zbliżył się na palcach i siadł na brzegu jego łóżka.
— Ty gdzieś chodziłeś — powiedział mu Nik.
— Tak — przyznał Olek — chodziłem do pana Andrzeja. On, wiesz? Jest schowany w przekopie, ojciec pozwolił mi powiedzieć ci o tym.
— Gdyby nie to, że wuj Dymitr jest ranny, to byłoby mi przykro, że nie chodziłem z wami — powiedział Nik — ale tak, to właściwie w ogóle wszystko jedno i nawet taka historia nic nie znaczy.
— Rzeczywiście — kiwnął głową starszy brat. — I powiem ci nawet, że jeśli wuj Miś nie wyzdrowieje... — ale nie mógł sformułować tej strasznej myśli, ścisnął Nika za rękę i czym prędzej wrócił do swego łóżka.
Długo w noc leżeli z oczyma otwartymi na ciemność.
Pokój matki, ten najmilszy, najśliczniejszy z pokojów w domu, stał się teraz miejscem męki i srogiej boleści. Szeroko otwarte okna zasłonięto roletami. Z mahoniowej toalety znikły flakony, szkatułki, lusterka, hafty — na ich miejsce pojawiły się na białym płótnie rozesłane bandaże zwinięte twardo, szczelnie zamknięte pudła zawierające gazę pachnącą jodoformem, wata biała, opieczętowana czerwonym krzyżem, buteleczki jodyny, benzyny, sublimatu i wreszcie szklane, podłużne pudełka, w których błyszczały jasną stalą pęsety, nożyczki, lancety i jakieś dziwne, różnorodne narzędzia niewiadomego przeznaczenia.
Na niskim, szerokim łożu matki leżał wuj Miś z głową owiniętą bandażami, z rękami ułożonymi na kołdrze. A jedna z tych drogich, znajomych rąk wuja Misia, również owinięta była aż po łokieć w owe białe, wrogie bandaże, które zatracały jej kształt i odbierały władzę.
Wszystko teraz w tym pokoju błyszczało, ale jakimś nieprzyjemnym połyskiem. — Zimne lustra, odbijające blade, umęczone twarze, mahoń mebli nagle zamarłych w nienaruszonym, twardym porządku. Rzucały światełka ostre klamki u drzwi niedotykane ręką, błyszczał na ścianie ponad łóżkiem krzyż srebrny, do którego matka tyle razy rozszlochane przytykała usta.
Na stoliczku, między oknem a fotelem, w wazonie kryształowym stały kwiaty. Zawsze były świeże i teraz także. Marta mimo wszystko nie zapominała o tym. Co dzień z rana biegły z Anią do ogrodu i ścinały najpiękniejsze, najświeższe chryzantemy, gladiolusy lub róże.
— Gdy wuj Miś oprzytomnieje — mówiła Marta do Ani — to trzeba, żeby od razu zobaczył, że ma w pokoju najładniejsze kwiaty! Uważaj Aniu, wybieraj tylko naprawdę ładne.
Ale wuj Miś właściwie nie był wcale nieprzytomny. Od czasu do czasu otwierał oczy i powoli, obojętnie wodził nimi po pokoju i obecnych. Poznawał wszystkich i wszystko rozumiał, tylko właściwie nie chciało mu się ani poznawać, ani rozumieć, bo po co? Mógłby nawet mówić, gdyby chciał. Ale nie chciał.
To prawda, że wtedy na placu boju, zwieszony przez korbę swej maszyny, zlany krwią, jeszcze tętniący życiem i związany z nim całą duszą, powiedział bladymi ustami: „Do domu, do Niżpola” — ale teraz było mu już wszystko jedno, dom nie dom. Tak samo się umiera na ziemi litościwej, która wypija krew wyciekającą z rany.
Nie myślał o tym, czy umiera, czyli też życie najpiękniejsze zatrzyma go jeszcze łaskawie w swojej dziedzinie. Nie myślał o tym, że leją się jakieś łzy bolesne z drogich oczu, ani że czyjeś usta wypraszają go żarliwie z niezłomnych wyroków Bożych.
Bo czyż nie wszystko jedno? Czyż warto się o życie troskać, gdy się już nań spojrzało od wiekuistej strony i oceniło podług wartości?
Dzieciom wolno było od czasu do czasu wchodzić do pokoju, cicho i spokojnie. Mimo to chodziły tylko dziewczynki. Chłopcy nie chcieli. Marcie i Ani zawsze się zdawało, że potrzebne są wujowi Misiowi, że może będą mogły mu coś podać albo przysunąć, albo przynajmniej wziąć za rękę i tym uściskiem podzielić się z nim jego cierpieniem. A chłopców ogarniał niepojęty wstyd na progu tej komnaty. Myśleli, że wuj Dymitr woli na nich nie patrzeć i leżeć sobie spokojnie, sam na sam ze srebrnym Chrystusem na ścianie.
Dziwne się zrobiło teraz życie w Niżpolu, ciche, a ogromnie zaludnione. Od rana do wieczora ktoś przyjeżdżał czy wyjeżdżał, na kogoś czekano, to odpowiadano na listy przywożone przez konnych posłańców. Wszyscy już wiedzieli w okolicy, że wuj Dymitr leży w Niżpolu ranny i walczy ze śmiercią. Co dzień się posyłało do Żytomierza po doktora.
Mieszkańcy Hołowina prawie zamieszkali w Niżpolu. Szczególniej wuj Ryszard. Od rana do wieczora spacerował po kamiennej podłodze sieni wzdłuż i wszerz, paląc papierosy jeden za drugim. Od czasu do czasu przystawał pod ścianą i czytał bezmyślnie daty wyryte między rogami jelenich czaszek rozwieszonych na ścianach.
Z początku ciocia Halszka spróbowała pomagać matce w pielęgnowaniu wuja Dymitra, ale okazało się, że nie może. Ręce jej drżały, kiedy podawała mu pić i oblewała kołdrę. Ciągle wszystko kładła nie na właściwym miejscu, a potem zapominała gdzie. Po paru próbach zrezygnowała. Za to Nata, wbrew przewidywaniom, okazała się nadzwyczaj pomocna. Spokojnie i dokładnie umiała spełnić każdą czynność. Bez drgnienia powiek wobec otwartej krwawej rany podawała doktorowi setony, watę, bandaże. Mocno i pewnie umiała trzymać pęsety i brać nimi przedmioty, których palcami tknąć nie wolno.
I zdawało się, że właśnie jej obecność najwięcej lubił wuj Miś, jeżeli w ogóle był w stanie wówczas coś lubić. Jej właśnie oczy niezapłakane i uważne, jej ruchy spokojne, pewne i celowe.
— Ty wcale się nie niepokoisz ani martwisz — powiedziała do niej kiedyś Marta z urazą.
Nata uśmiechnęła się wyniośle.
— Co ty możesz o tym wiedzieć — odparła. — A zresztą owszem, nie niepokoję się. Nie umiem się niepokoić — mówiła niechętnie. — Nie umiem sobie wyobrazić, że może się stać coś złego. I w ogóle wcale sobie tego wyobrażać nie trzeba. Nawet nie wolno — zakończyła stanowczo, a potem zapytała chmurnie.
— A właściwie dlaczego przywieziono wuja Misia tutaj, a nie do domu jego, do Hołowina?
— Bo tak chciał — powiedziała z zadowoleniem Marta i nagle się rozpłakała, bo jej się wydało, że czyjeś prawa do wuja Dymitra są większe niż jej i mogą w końcu zwyciężyć.
Ania najwięcej lubiła wtedy wejść do pokoju wuja Misia, kiedy tam nikogo nie było.
Długo i cierpliwie czyhała na te rzadkie momenty.
Pokój Ani przylegał do pokoju matki. Naturalnie od razu po przywiezieniu wuja Misia chciano Anię przenieść na drugi koniec domu, do któregoś z gościnnych pokoi. Ale Ania wybłagała sobie pozostanie na miejscu. Obiecała, że nigdy, ani razu nie piśnie, i że będzie się ruszała cicho jak mysz.
Zamknięto więc tylko drzwi na klucz i zawieszono je z jednej i drugiej strony grubymi dywanami.
Ania dotrzymała słowa, z panną Marią rozmawiała szeptem, przykładając usta do jej ucha, chodziła uważnie, w miękkich pantofelkach, własnoręcznie naoliwiła drzwi wszystkich szafek. Zresztą to było bardzo przyjemne zajęcie i Ania chętnie powtarzałaby je co dzień, gdyby nie to, że drzwi w ogóle mają zbyt dobry charakter. Raz naoliwione więcej nie skrzypią.
Ale te drzwi zawieszone podwójnym dywanem korciły Anię, gdy była sama w pokoju.
Razu jednego wsunęła się pod zasłonę i dotknęła klamki. Tuż pod nią tkwił klucz, czarny i duży. Ania na próbę, tak sobie, bez wyraźnego celu, spróbowała pokręcić kluczem. Obrócił się lekko i łatwo jak nóż w maśle i wtedy już Ania wiedziała, że wystarczy nacisnąć klamkę, aby drzwi się otworzyły.
Jednak nie zrobiła tego tym razem. Postała tylko chwilę, pełna głębokiego triumfu i wysunęła się cicho, do swego pokoju z powrotem.
Dopiero w kilka dni później, gdy za oknem deszcz chlapał, znudzony i szary, i wszystko wokoło znudzone było i szare, skorzystała Ania z tego, że panna Maria poszła do oficyny, i wsunęła się znowu pod dywan.
Tym razem nacisnęła klamkę — drzwi się uchyliły.
Wtedy Ania cichutko przewinęła się przez szparę i odchyliła dywan na pokój matki.
Nikogo w nim nie było prócz wuja Dymitra. Na palcach podeszła do łóżka. Leżał spokojnie z zamkniętymi oczami.
Leciutko siadła na brzeżku kołdry — wiedziała, że nie wolno, ale cóż zrobić! Czasem się musi zrobić coś, czego nie wolno. Nie ma na to rady!
Deszcz bił o szyby miarowo i sennie. W szerokiej szparze między zasłonami okna widniał kawałek parku, wąski, daleki kawałek, ten za parterem kwiatowym, znad jeziora. Strumienie zalewały szybę, więc właściwie widać było tylko długie smugi zieleni, czerwieni i złota.
Ania końcami palców dotknęła ręki wuja Dymitra. Potem nagle przypomniała sobie pewną ilustrację z bajek. Leżała tam zaklęta królewna w niebieskiej, atłasowej sukni na złocistym łożu, a u stóp jej klęczał królewicz w obcisłym ubraniu i właśnie miał za chwilę ją pocałować, żeby zdjąć z niej zaklęcie i zbudzić do życia. Anię irytowało zawsze, że w bajce było napisane, że najpierw ją pocałował, a potem ukląkł. A tutaj już klęczał, a ona ciągle jeszcze spała. Więc właściwie z tego by wynikało, że w ogóle wcale mu się nie udało z tym pocałunkiem.
Ania zsunęła się na dywanik i pocałowała wuja Misia w rękę. Nie spojrzał na nią. Leżał dalej tak jak przedtem. Widać i jej się nie udało.
Została już na dywaniku i zapatrzyła się w ten wąski kawałeczek odsłoniętego okna.
A potem nagle zobaczyła, że ręka wuja Misia porusza się na kołdrze. Palce się podwijają lekko i powoli.
Ania spojrzała na wuja Misia — patrzał na nią.
Bardzo długo nic nie mówili do siebie, przyglądając się sobie uważnie.
W końcu wuj Miś powiedział dosyć cicho:
— Czy ci nie zimno?
Ania spojrzała na swoje krótkie rękawki i nagie kolanka.
— Nie zimno mi wujciu Misiu — odpowiedziała — jeszcze nie ma mrozu. Dopiero jesień.
— I deszcz pada? — zapytał znowu.
— Właśnie pada, ale nie zawsze. Czasem przestaje.
Wuj Miś z trudem odwrócił głowę i patrzał chwilę w wąską szparę okna. Potem znowu zwrócił oczy na Anię.
— Czy wujaszka trafiła kula? — zapytała z ciekawością.
— Trafiła — odpowiedział poważnie.
— I od razu w trzy miejsca — westchnęła ze zgrozą.
— W trzy? Nie wiem. Być może.
— Ale ja wiem — z triumfem powiedziała Ania. — W głowę, w rękę i w płuco! Wujaszek wie? W to, co jest w klatce piersiowej. Tu! — wskazała uderzając się piąstkami po szerokim kołnierzu z białego płótna. — Ale ta klatka, to nie jest taka, jak na kanarki — wyjaśniła uprzejmie.
Po chwili zapytała z oburzeniem.
— I jak ona potrafiła tak od razu w trzy miejsca!
— To był szrapnel — powiedział wuj Miś.
— Taki co rozszarpuje i sypie się naokoło?
— Tak. Właśnie taki.
Ania zamyśliła się na chwilę. Wyobrażała sobie wybornie, jak to było. Leci taka ogromna, okrągła kula, buch! pada na ziemię i rozpryskuje się na wszystkie strony. Wtedy trafia.
— Czy strasznie dużo było huku? — zapytała.
Wuj Miś uśmiechnął się.
— Dosyć — odpowiedział.
— Wujaszek wie? — wyszeptała tajemniczo. — Wtenczas się z wujaszka tyle krwi wylało, że właśnie dlatego to wszystko. Gdyby nie to, to właściwie wujaszek nie jest tak ciężko ranny.
— Ach, nie jestem?
— Nie. Ale właśnie ta krew. Cały automobil był zalany. Tak się lało jak z rynny, chlup, chlup... z tej ręki. Gdyby właśnie nie to, to nie byłoby tego wszystkiego.
— Czego „wszystkiego”? — zapytał.
— No... tego — urwała Ania. — Ale i tak teraz już wujaszek nie umrze — dokończyła spokojnie.
— Phi... czy ja wiem — powiedział wuj Miś.
— Na pewno — wygłosiła Ania z całą stanowczością.
Ojciec z wujem Ryszardem, w czasie długiej i burzliwej narady odbytej w Hołowinie nad losami pana Andrzeja, właściwie nic nie wymyślili. Tyle tylko, że musi jeszcze czas jakiś przeczekać w Niżpolu, a potem uciec do Szwajcarii. Ale w jaki sposób, Bóg to raczy wiedzieć.
Przy tej okazji pokłócili się nawet trochę, bo wuj Ryszard twierdził, że cały ten czas legionista musi przesiedzieć w przekopie, a ojciec dowodził, że niepodobna go trzymać dłużej w wilgotnej piwnicy, zwłaszcza że czyniła się już dotkliwa jesień. Ojciec postanowił tedy zabrać go do domu i ukryć w mansardowym pokoiku na strychu.
— Jeśli wam przy tej okazji spalą Niżpol, a ciebie powieszą, to proszę cię, nie miej do mnie żalu — mówił wuj Ryszard.
— To trudno, mój drogi, nie widzę innego wyjścia, chyba że może ty zechcesz go wziąć do Hołowina? — zaproponował ojciec, uśmiechając się złośliwie. A potem zakończył lekkomyślnie — Ba! Cóż robić, Niżpol jest po to, by ludziom w nim było dobrze, a nie po to, by ich zakwaszać w piwnicy jak ogórki na zimę.
Na to wuj Ryszard powiedział, że zna ten system dobrze. Że już od dawna patrzy na to, jak w Niżpolu zamiast gorzelni buduje się pałacowe czworaki.
— Zwracam ci tylko uwagę, że taki jeden pan, którego nie chcesz „zakwaszać” w piwnicy, może w niwecz obrócić całą szczęśliwą społeczność niżpolską.
Nie pomogły jednak te przestrogi. Po paru dniach, gdy po wojsku i śladu już nie zostało w okolicy, w noc ciemną przeprowadził ojciec pana
Uwagi (0)