Darmowe ebooki » Powieść » Pożegnanie domu - Zofia Żurakowska (jak czytać książki przez internet .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Pożegnanie domu - Zofia Żurakowska (jak czytać książki przez internet .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Zofia Żurakowska



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 18
Idź do strony:
powiem, co myślę o tobie!
Rozdział IX. Raz kozie śmierć

Nazajutrz, o 6-tej rano, zajechała ciocia Halszka z Renią i Alim najętymi końmi wprost z kolei.

Prędzej się można było Niemców spodziewać niż ich widoku. — Przecież jeszcze tydzień temu wuj Ryszard otrzymał list od żony z Nicei, gdzie była od początku wojny, list, w którym nie było wzmianki o powrocie.

— Tak, tak — powtarzała ciocia Halszka, uśmiechając się z radością — wyjechałam niespodzianie, nawet dla samej siebie, zupełnie niespodzianie. Minister handlu sprowadzał swą żonę i dzieci z Beaulieu: więc zabrałam się z nimi. Skorzystałam z tak doskonałej, jedynej okazji. Byłyśmy w przyjaźni. Wszystko mi ułatwili bardzo uprzejmie.

Ale matka jeszcze nie wierzyła w ten niespodziewany przyjazd. Obracała Renię i Alego na wszystkie strony, całowała raz po raz ciocię Halszkę. W ogóle była jeszcze bardzo zaspana i przytomna na tyle tylko, aby całować.

Ciocia Halszka zaś mówiła, że nie mogła inaczej zrobić, tylko przyjechać, mimo oporu męża. Już tyle lat czekała na ten koniec wojny!

Spytała, czy tu na Wołyniu jeszcze się łudzą, że koniec nastąpi szybko. Na zachodzie wszyscy już wiedzą, że się zaniosło na długie lata, nikt już nawet nie wygląda końca. Więc czyż miała dopuścić, aby Renia i Ali dorastali z daleka od ojca, od jego wpływu i kierunku?

Przy końcu opowiadania ze trzy razy jeszcze spytała, czy wuj Ryszard się łudzi i czy w ogóle ktokolwiek jeszcze?

Ojciec odpowiedział, że nie, że nikt się już nie łudzi co do tego, wszyscy wiedzą, że jeszcze wiele wody upłynie, nim nastąpi pokój.

— I wiele jeszcze krwi użyźni ziemię — zakończył ojciec, a Nik pomyślał z niechęcią, że ojciec o tym tylko myśli, co użyźni ziemię, a co nie, ale kiedy spojrzał na niego, zobaczył, że usta ma zacięte i głęboki smutek w oczach. Zrozumiał, że ojcu nie chodzi o to, aby krew użyźniła ziemię.

Ciocia Halszka zmieniła się bardzo. Nie powierzchownie, była bowiem zawsze równie ładna i zgrabna, ale usposobienie jej, zachowanie, stało się zupełnie inne. Bez śladu gdzieś zniknęły znudzenie i bladość; twarz miała złotawą, żywy blask w oczach. Mówiła tak, jak i dawniej, dużo, ale zupełnie inaczej. To już nie była sprawa sukien, tańców, wyścigów. Opowiadała, że Francja tak jest niepodobna do dawnej Francji, jak zima do lata. Wszyscy tam myślą tylko o ojczyźnie. Panie nie bawią się, panowie nie grają w klubach — biją się. Wszyscy, wszyscy bez wyjątku, a panie pracują w szpitalach, kantynach, biurach. Nie ma tam teraz socjalistów ani rojalistów, ani sceptyków, ani kosmopolitów — wszyscy wierzą, kochają swój kraj i bronią się, bronią ze wszystkich sił. Zapanowała Ojczyzna.

Ale naturalnie zmiany, jakie zaszły w cioci Halszce, były niczym w porównaniu z tym, co się zrobiło z Renią i Alim.

Renia wyrosła tak, że stała się wyższa od matki, a wiotka jak trzcina. Nikt tego nie powiedział głośno, ale wszystkich olśniła jej uroda.

Szczególnie piękne stały się jej oczy szafirowe jak irysy i brwi czyste i czarne jak rozpięte skrzydła jaskółki. Jakże była śliczna od tych stóp wąskich i kształtnych, do głowy przykrytej lśniącym hełmem kruczych włosów.

Natomiast z Alego wyrosło takie jedenastoletnie chłopczysko, jakich pełno na świecie. Z ostrzyżoną głową i za długimi rękami stał się podobnym do młodego cielęcia, które co chwila gubi nogi.

Gdy chodzili naokoło kwietnika, czekając, aż wuj Miś przygotuje samochód, którym miał odwieźć ciocię Halszkę i dzieci do Hołowina — Renia oznajmiła towarzystwu, że już od dawna nie nazywa się Renia tylko Nata. Dzisiaj, kiedy każda Irena albo zgoła Regina spieszczą swe imię na Renia, ona, Renata, żałuje swego pięknego imienia, na tak pospolite spieszczenie. We Francji wszyscy mówili do niej „mademoiselle Natha”.

Olkowi cała ta przemowa wydała się pretensjonalna. Wzruszył z lekka ramionami i oznajmił, że „co do mnie to możesz być pewną, że zawsze będę mówił: Reniu”.

— I owszem — odpowiedziała spokojnie — ale ja tego nie będę brała do siebie. To będzie miało taki skutek, jak gdybyś mówił do ściany.

I rzeczywiście, ile razy potem Olek mówił do niej — Reniu — udawała, że nie słyszy.

Ostatecznie musiał kapitulować.

Dopiero wieczorem, po powrocie z Hołowina, dokąd odwieziono ciocię Halszkę całym dworem, przypomnieli sobie chłopcy o legioniście i poszli go odwiedzić.

Zajmował ostatni pokój gościnny, którego okna i drzwi wychodziły wprost do parku. Z małego ganeczku tego pokoju jednym skokiem można się było dostać między gęste krzewy.

W pokoju legionisty zastali chłopcy ojca, matkę i wuja Dymitra. Widocznie odbywała się jakaś narada i prawdopodobnie natychmiast kazano by im zawrócić tam, skąd przyszli, gdyby wuj Miś nie wstawił się za nimi. Dopuszczono ich zatem do obrad, bez prawa głosu.

Ojciec właśnie mówił o tym, że właściwie nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Niżpol bowiem to taki kraj zaczarowany, gdzie nikt nie odważa się naruszać spokoju i urody życia, ani wojsko, ani policja, ani urząd żaden. Szosa o cztery kilometry, trakt również. Nawet „uradnik14” dostaje od czasu do czasu prosię po to, by nigdy nie szpecił sielskich widoków kształtem swej urzędowej czapki.

Wieś? Wsi nawet nie przyjdzie do głowy interesować się nowym mieszkańcem dworu, a służba niczego podejrzanego się nie dopatrzy w nowym profesorze paniczów, którego dlatego nie biorą do wojska, że trochę kuleje.

By zaś rzeczywiście stał się w domu użytecznym, będzie chłopcom, a zwłaszcza Tomkowi dawał lekcje.

— Ja nic nie umiem — powiedział z przerażeniem legionista.

— No, coś przecież! Skończył pan gimnazjum?

— Tak, byłem na drugim kursie medycyny.

— Potrafi więc pan Toma przygotować do klasy drugiej?

— Ja panu pomogę — powiedział Olek i zaczerwienił się po uszy, bo zdanie wypadło przynajmniej o dwie oktawy wyżej, niż miał w projekcie. Zupełnie jak gdyby zapiał młody, zachrypnięty kogut.

Legionista się uśmiechnął z wdzięcznością i lekko kiwnął głową.

Ale uwaga wszystkich skupiła się na wuju Dymitrze, który zaczął mówić. Słuchając go, Olek pomyślał sobie, że oddałby swoją piątkę z historii Rosji (z czego innego nie) i czwórkę z kaligrafii za głos taki, jak wuja Dymitra. Głos, którego nie można nie słuchać albo z nim się sprzeczać. Właściwie taki głos mógłby wystarczyć zupełnie, zastąpić wszystko inne.

— Trzeba będzie jednak sfabrykować panu jakieś dokumenta15, opiewające, iż pan wolny jest od służby wojskowej — mówił wuj Dymitr — a to dlatego, żeby w razie katastrofy braterstwo moi mieli się czym zastawić. Panu w razie czego ułatwimy ucieczkę, ale tu Niżpol także nie może być narażony. Szwagier mój więc musi mieć pana papiery, podrobione, ale które z naiwną wiarą będzie przedstawiał komu trzeba, w razie jakichś kwestii, twierdząc, że nic poza tym o panu nie wiedział. Polecono mu pana na nauczyciela, odpowiednie kwalifikacje oraz papiery pan miał, więc zaangażował pana i jest niewinny jak nowo narodzone dziecię.

— Więc wszystko już omówione — rzekł ojciec — a teraz proszę nam opowiedzieć, jak to się stało, że pan zdołał uciec.

— To taka skomplikowana historia — niechętnie przerwał wuj Dymitr — czy nie można by jej odłożyć do jutra?

Ale pan Andrzej innego był zdania. Wyprostował się na łóżku i zaczął opowiadać głosem, któremu usilnie starał się nadać obojętne brzmienie.

Gdy go Niemcy wzięli do niewoli w pierwszym roku wojny, od razu wstąpił do legionów. Nie wie dlaczego, od samego początku był przekonany, że wpadnie z powrotem w rosyjskie ręce. Tak dalece był tego pewny, że gdy ranny silnie, po chwili omdlenia ocknął się między tłumem podnieconych zwycięską bitwą kozaków16, nie zdziwił się wcale, tylko wiedział już, że jest zgubiony.

Żołnierze kozacy stawili go przed swego chorążego — był nim, na domiar nieszczęścia, kolega szkolny pana Andrzeja, wiedzący aż nadto dobrze, że oto ma przed sobą poddanego rosyjskiego w służbie wrogiej armii. Długo patrzeli na siebie, obaj bladzi jak śmierć. W końcu chorąży kozacki bez słowa odesłał kolegę jeńca do pułkownika. Nie zdradził ani jednym słowem, ani ruchem, że wie, kto zacz.

Pułkownik spieszył się bardzo, nie miał co robić z tym, jedynym zresztą po potyczce, jeńcem. Powiedział obojętnie.

— Legionista? Polak? No cóż, rozstrzelać.

Ale w sekundę potem wychylił się przez okno swej kwatery i zawołał na żołnierzy, żeby dali jeńca z powrotem.

W tej samej izbie stał wuj Dymitr, który właśnie dostał od swego dowódcy komenderówkę i miał jechać do Kijowa.

Pułkownik złościł się.

— Co ja zrobię z takim legionowym chłystkiem na wpół zdechłym, nie warto takiego rozstrzeliwać, trzeba by najpierw do szpitala jeńców. No cóż ja z nim tu zrobię?

Wtedy wuj Dymitr zaproponował, że odstawi go po drodze do najbliższego koncentracyjnego obozu.

Pułkownik ucieszył się z tej myśli. Powiedział, że da żołnierza do konwoju.

— Po drodze zostawicie go, Dymitrze Lwowiczu i kwita. Nie potrzebujecie się zatrzymywać ani chwili. Zostawicie razem z żołnierzem i koniec. A dla mnie to będzie wielka wygoda. Czy ja, oficer kozacki, mogę brać jeńców? Tysiąc razy mówiłem, do diabła, żeby rąk sobie nie obciążać takim balastem. Ja muszę iść zawsze naprzód, w pierwszej linii. Cóż to? Mam za sobą wlec obóz jeńców? Sami przyznacie, Dymitrze Lwowiczu, że branie jeńców, to nie nasza kozacka sprawa.

Wuj Dymitr przyznał, bo się bardzo śpieszył i nie chciał z pułkownikiem wszczynać dyskusji (mimo różnicy rang pułkownik wiedział, z kim ma do czynienia i odpowiednio wuja Dymitra traktował).

Żołnierz dodany do konwoju był to rosły jak dąb, a głupi jak but Wielkorus, którego nos, koloru wiśni, zdradzał niedwuznacznie pociąg do butelki.

Majstrując przy swoim aucie, wuj Dymitr przyglądał mu się spod oka, a tak był pochłonięty jakąś myślą, że o mało nie nalał wody do rezerwuaru, a benzyny do rowu. I jednak skończyło się na tym, że ogromny swój termos napełnił spirytusem zamiast wodą, a potem postawił go w głębi auta, między żołnierzem a jeńcem, mówiąc najspokojniej do żołnierza:

— Tu jest woda, gdyby jeniec zemdlał, to mu dasz pić.

Potem puścił motor w ruch, usiadł na swoim miejscu i pojechali.

Okazało się wkrótce, że termos nie był dobrze zakręcony. Przy każdym rzucie auta przezroczysty płyn spływał po skórze, a znakomicie wykwalifikowany nos żołnierza rychło wyczuł specyficzny a odurzający zapach rzekomej wody.

Żołnierz posiadał umysł dociekliwy i lubił badać przyczynę zjawisk. Zainteresował się więc żywo tym dziwnym fenomenem, który sprawił, iż źródlana woda w zetknięciu ze szkłem termosu nabrała tak sympatycznych właściwości.

Poczytał to za dowód specjalnej opieki, jaką roztacza nad nim Opatrzność, i nie zwlekając, zaczął badać, czy smak płynu odpowiada jego zapachowi. Jednym okiem patrząc na wpół omdlałego jeńca, drugim pilnie strzegąc pleców oficera, popijał palącą ciecz i wkrótce poczuł najwyraźniej, że oto jest pułkownikiem kozackim i jedzie do kwatery wielkiego księcia, by razem z nim spożyć ucztę, na cześć ostatniego zwycięstwa.

Aż wreszcie, w chwili jakiejś natężone ucho wuja Dymitra pochwyciło odgłos upadku termosu i potężne chrapanie żołnierskie.

Wtenczas zatrzymał automobil.

Legionista, wciśnięty wgłąb auta, patrzał obojętnie na chrapiącego sąsiada i odsuwał ranną nogę od strumienia rozlanego spirytusu.

— Teraz trzeba, żeby pan uciekał — powiedział wuj Dymitr po polsku.

Legionista drgnął i spojrzał z przerażeniem.

— Czy może pan iść? —

— Z trudnością. Nie. Właściwie nie mogę.

— To źle. Gdzie by tu pana ukryć?

Rozejrzeli się. Stali w pustym polu, nigdzie drzewa ani chaty, ni zboża nawet, w które zapaść by mogło umęczone ciało.

W końcu wuj Dymitr się zdecydował. Powiedział, że nie ma innej rady i kazał legioniście wejść do worka i ułożyć się na dnie auta, starając się zająć jak najmniej miejsca. Przyrzucił go z wierzchu derką, szynelem, ułożył nogi śpiącego żołnierza przez wierzch tobołu.

Siadając przy korbie, mruknął przez zęby — „raz kozie śmierć” — a potem puścił auto z szybkością stu kilometrów na godzinę.

W dwadzieścia minut już był na miejscu, zatrzymał auto przed dowództwem, wpadł do izby i zaraz zaczął krzyczeć. Opowiadał z wściekłością, że żołnierz konwojujący upił się w głębi auta jak świnia (skąd do czorta nabrał spirytusu?), a jeniec skorzystał z tego i uciekł.

Klął ozdobnie i wymyślnie. Wie naturalnie, że i on jest winien, będą wiedzieli, gdzie go znaleźć, gdy przyjdzie czas odpowiedzialności, na razie ma niecierpiącą zwłoki komenderówkę do Kijowa. Żąda więc, by natychmiast zabrano spitego żołnierza i spisano protokół, nie ma bowiem ani chwili czasu do stracenia. Pokazał swą komenderówkę — dziś jeszcze przed północą musi być w Kijowie.

Potem wskoczył do auta, sam własnymi rękami wywlókł pijaka, cisnął go na ziemię, po czym zatrzasnął drzwiczki, a zdjąwszy z przedniego siedzenia pudło drewniane z oponami, postawił je na tobole w głębi.

To wszystko odbyło się błyskawicznie. Nikt nie miał czasu zorientować się, spojrzeć, coś powiedzieć (na szczęście w dowództwie w danej chwili nie było ani jednego oficera). Wuj Dymitr narobił takiego zamieszania, że wszyscy potracili głowy. Napisali, co podyktował, zabrali żołnierza do aresztu i w pięć minut potem już auto pędziło wściekle po gładkiej i pustej szosie.

W jakimś miejscu ustronnym wydobyto legionistę na światło dzienne. Wuj Dymitr przebrał go w swój własny zapasowy mundur, napoił go, odświeżył, opatrzył krwawiącą ranę, usadowił w głębi auta i znowu popędzili na łeb na szyję z wariacką szybkością.

Pod samym Kijowem wuj Dymitr miał przyjaciela — zajechał do niego w noc ciemną i zostawił legionistę na przechowanie, sam zaś ruszył do Kijowa załatwić polecone sobie sprawy. W powrotnej drodze zabrał legionistę i przywiózł do Niżpola.

Oto była cała historia.

Nik zapytał

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 18
Idź do strony:

Darmowe książki «Pożegnanie domu - Zofia Żurakowska (jak czytać książki przez internet .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz