Darmowe ebooki » Powieść » Pożegnanie domu - Zofia Żurakowska (jak czytać książki przez internet .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Pożegnanie domu - Zofia Żurakowska (jak czytać książki przez internet .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Zofia Żurakowska



1 ... 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18
Idź do strony:
i Olek nie kładą się wcale.

Z wieczora na wsi rozpoczęły się wielkie zebrania. Przyjechali jacyś bolszewiccy delegaci, jacyś żołnierze. Bóg wie skąd, z sąsiednich, dawniej rozgromionych wsi pościągali chłopi — Sokołowieccy, z Zorokowa, Holijówki... Filipek zdyszany i mokry, z oczyma na wierzchu i czerwoną twarzą opowiadał, szczękając zębami, że chłopi niżpolscy, szczególniej starzy, chcą tylko tyle, żeby pan i pani, i dzieci wyjechali. Żeby poszli sobie precz, w świat, tylko tyle. Ale tamci, z Sokołówki i Zorokowa, delegaci i żołnierze krzyczą straszne rzeczy. Chcą palić i zabijać — wytępić pańskie nasienie. Jak tylko wezmą górę i będzie naprawdę źle, to przybiegnie ostrzec Hawryłko. On tam na zebraniu udaje, że strasznie jest na panów zawzięty. On, Filipek, to by i nawet że nie potrafił. Ot tak czasem to krzyknie coś niecoś, żeby go nie wzięli za szpiega i dopuszczali do zebrania, ale naprawdę to nie ma serca do takiego udawania.

Łukasz i Gabro chodzą pod bramą i uważają, a przy drugiej bramie i na folwarku — Kundicz, stróż, i Wincenty, ogrodnik.

Wieczorem panna Maria i klucznica błagały rodziców, żeby nie czekali dłużej. Cóż to znaczy, że dotychczas wszystko zawsze kończyło się dobrze! Jeszcze przecież nigdy nie było we wsi tylu agitatorów, żołnierzy i figur spod ciemnej gwiazdy. Tacy najlepszych podjudzą, najrozsądniejszych otumanią. Do złego namówić zawsze łatwo, do zbrodni pchnąć nie sztuka w taką ciemną, piekielną noc. A wódka po co się leje i od czego są pięknie brzmiące hasła? Mało to już razy rozpalali nimi dusze do czerwoności, że już same potem niosły pożogę?

Ale ojciec nie chciał. Powiedział, że tyle się przetrwało na stanowisku, przetrwa się jeszcze i tę burzę. Byle nie stchórzyć i sile fizycznej przeciwstawić siłę moralną.

— Tak, tak — potwierdzała matka, blada jak papier. — Pracowaliśmy całe życie, nie skrzywdziliśmy nikogo — powtarzała raz po raz.

Potem chodziła wraz z Martą, klucznicą i panną Marią po domu i gromadziła najcenniejsze i najpotrzebniejsze rzeczy do pak i kuferków.

Około północy deszcz i wiatr ustały i dopiero wówczas naprawdę groźne wydały się głosy dochodzące ze wsi. Od czasu do czasu padał strzał i leciało echo pijanych wrzasków. Dopiero wówczas ojciec zaniepokoił się naprawdę.

Dzieci już spały. Tom przysiągł sobie, że przez całą noc oka nie zmruży, toteż prawie od razu zasnął. Na razie więc zupełnie nie mógł zrozumieć, o co to chodzi. Ktoś trząsł go za ramiona — wołał zduszonym głosem: „Tom, obudź się, obudź się na miłość boską”. — To był Olek. I Olek również pomógł mu nałożyć futro i kalosze, wynalazł czapkę, do ręki dał kuferek.

Ojciec zgasił ostatnią lampę i wyprowadził wszystkich na gwałt, co prędzej, przez drzwi gościnnego pokoju, prosto w park.

Potem trzeba było biec po żwirowanych, mokrych ścieżkach, w najgłębszej ciemności, przez cały park, aż na polną drogę.

Huczały strzały w głuchej nocy i słychać było, tak, wszyscy słyszeli, jak pękała brama pod naporem ciosów. I dziki wrzask.

Wtedy już siadano na wozy, które przez tok przeprowadzili Gabro i Wincenty. Błoto chlapało pod kołami, wozy skrzypiały, ojciec ostrym głosem wydawał rozkazy, a wszyscy w śmiertelnym milczeniu je spełniali.

Potem jechano polami do lasu — na leśniczówkę. Ojciec mówił, że tam trzeba będzie przeczekać niebezpieczeństwo, że potem wróci się do domu. Gdy odjadą żołnierze i delegaci pójdą sobie precz.

— Byle nie spalili — mówił ojciec.

— Ale na pewno spalą — powiedział Tom do Ani i obejrzał się raz jeszcze, choć nic nie było widać. Taka beznadziejnie czarna, nieprzenikniona noc.

Wtenczas to, właśnie kiedy była mowa o paleniu, Nik przypomniał sobie sztandar. Tę chorągiew, którą kiedyś znaleźli w przekopie, pod kamieniem, a potem przechowywali w domu jak świętość i relikwię. Ten sztandar powstańczy rękami ich pradziada przed wrogami ukryty w ruinach zamku. Przypomniał go sobie i zdrętwiał. Jakże mogli zapomnieć o nim — wydać go we wrogie ręce spitego tłumu! Zabrano wszystko co cenniejsze i pamiątkowe — klejnoty i papiery, srebra i obrazy z ram wydarte, a to, co stanowiło symbol odwagi i honoru, i miłości dla kraju — zapomniano! Chciał o tym powiedzieć ojcu, już nawet wyciągnął rękę, by go chwycić za ramię, gdy nagle powstrzymała go myśl, że ojciec gotów wrócić sam jeden, nocy tej, do domu, między tłum rozgorzały.

Nic nie powiedział.

Wozy wjeżdżały właśnie do lasu — było tak ciemno, iż ręki swojej własnej przed oczami nie można było dostrzec.

Nik przerzucił nogi przez drabinę wozu i lekko skoczył.

Nikt nie posłyszał plusku wody w zgrzytliwym jęku kół i drabin i wozy potoczyły się dalej.

A Nik zaczął biec z powrotem, ręką dotykając przydrożnego płotu, o którym wiedział, że prowadzi aż na folwark. Biegł całym pędem, rozchlapując miękkie błoto, potykając się, upadając w ciemności.

„Już są na pewno w domu. Już rozbijają szafy i biurka. Mój Boże! Jak to zrobić, jak to zrobić?” — myślał chaotycznie.

Jednocześnie czuł, że buty stają się już nie do zniesienia ciężkie, nasiąkłe wodą, oblepione lepkim błotem.

Zwolnił biegu. Już widział niedaleko światła w oknach czworaków i ich odblask na ścianie pustego domu ekonoma. Mijał te budynki powoli, starając się zebrać rozpierzchłe myśli. Przelazł folwarczną bramę, z trudem dźwigając ciężkie nogi i potem już szedł ociężale, popod budynkami, których chropowatych ścian dotykał w ciemnościach ręką.

Jeszcze jedną bramę trzeba było przeleźć, tę, która oddzielała folwark od rezydencji.

Już teraz widział poprzez nagie sylwetki drzew błyszczące światłami okna domu, już słyszał wyraźnie krzyki i te pojedyncze, bezsensowne strzały, które padały raz po raz, niby pogróżki pijanego człowieka.

Zatrzymał się.

Między stajnią, oficynami a domem przelewał się czarny tłum. Wyłamywano ostatnie drzwi, które z ostrym trzaskiem opadały na strony. Pośrodku podwórza, na gazonie rozpalano ognisko. Nik widział, jak setki rąk ciskało na stos meble, obrazy, książki.

W jakiejś chwili posłyszał stuk kopyt po podłodze stajennej — wyprowadzano konie.

Poczuł nagle, że musi się o coś oprzeć, że jest bezmiernie znużony i nogi uginają się pod nim. Ręką natrafił na litościwy, mokry pień drzewa i wsparł się na nim całym ciałem.

Zamknął oczy.

Ach, po cóż, po cóż tu powrócił, aby ujrzeć i zapamiętać na całą wieczność tę hańbę straszną!

Nie wiedział, ile czasu tak przestał, odrętwiały z bólu. Gdy otworzył oczy, zobaczył w łunie płonącego ogniska bijących się pod stajnią chłopów. Wszyscy krzyczeli ochrypłymi głosami i tłoczyli wokół koni, które drżały i chrapały, przebierając nogami w miejscu.

Okna domu pryskały jedno po drugim, z wewnątrz wybijane pięścią.

— Jeśli teraz nie pójdę, to już będzie za późno, za chwilę będą palić — powiedział sobie Nik.

Spojrzał na siebie. Nie, w tym ubraniu niepodobna włazić w tłum, najbardziej pijani i oślepieni szałem jeszcze go poznają po kożuszku na oposach, po bucikach wysoko sznurowanych!

Unikając oświetlonych miejsc, podszedł aż pod sam dom. Czekał. W jakimś momencie dostrzegł w tłumie Hawryłka i już tak się przemykał, by dotrzeć niespostrzeżenie do niego. Po wielu niefortunnych próbach zdołał pochwycić lokajczuka za rękę i wciągnąć go w cień.

Hawryłko ze zdumieniem wytrzeszczył oczy — ogłupiały i zaskoczony.

— Słuchaj mnie uważnie — wyszeptał mu nakazującym głosem Nik — w bibliotece, w szafie z książkami, w tej, co stoi pod ścianą salonu, na najwyższej półce, za książkami stoi skrzyneczka. Wyjmiesz z niej to, co jest w środku, sztandar, i przyniesiesz mi tu.

— A bo to mnie dopuszczą — powiedział Hawryłko jeszcze na wpół przytomny ze zdumienia.

— Przecież wszędzie łazisz, widziałem cię tu i ówdzie — rzekł Nik.

— Tak to ja łażę, ale żebym chciał do szafy, to zaraz z rąk wydrą i jeszcze nabiją.

— Nie nabiją. Zrobisz to sprytnie, jak gdyby nigdy nic. Niby to będziesz książki niszczyć. Skrzyneczki nie bierz, bo pomyślą, żeś znalazł pieniądze.

Hawryłko stał, patrząc spode łba w oczy Nika i nagle Nik zrozumiał jasno, że urwipołeć ten nie pójdzie i nie spełni rozkazu. Że może nawet przez niepojęty upadek wszelkiego człowieczeństwa zwoła oto ludzi i wyda im na pastwę młodego pana, towarzysza swych lat dziecinnych, przyjaciela, który dzielił się z nim ongiś każdą zabawką i darzył zaufaniem.

„Tak, tak, tego jeszcze tylko brakowało” — powiedział sobie Nik i poczuł, że coś niby wąż śliski i jadowity wślizguje mu się do duszy. Prawie mu się chciało zaśmiać, ale szczęki zaciskały się jak do płaczu. Nagle raz jeszcze przemógł się i natężył wolę.

— Posłuchaj, co ci powiem — rzekł głosem stanowczym i twardym. — Jeżeli zamienisz się ze mną zaraz na kożuchy i czapki, jeżeli zostaniesz tu, nie ruszając się aż do chwili, gdy wrócę, jeżeli nie zdradzisz mnie, oddam tobie, tylko tobie, mój złoty zegarek i wszystkie pieniądze, jakie mam przy sobie. Jeżeli zaś mnie zdradzisz, zwołasz ludzi i wydasz, to i zegarek, i pieniądze, i futro, wszystko ci zabiorą i wydrą: to przecież wiesz sam. Nie próbuj także wydać mnie, jak już będę odchodził, bo wtenczas ja sam powiem im o zegarku i pieniądzach i jeszcze na zakończenie przypłacisz to życiem. Zrozumiałeś?

Hawryłko spuścił oczy i powoli zaczął ściągać kożuch — zrozumiał znakomicie.

Teraz Nik ubrany w kożuch Hawryłki i jego czapę, z włosami rozwichrzonymi i umazaną błotem twarzą, ruszył w tłum. Na szczęście nie widział wokół znajomych chłopów — sami obcy, jacyś okropni, rozwydrzeni, z obłąkanym wyrazem oczu.

Błądzącym, złodziejskim krokiem łaził po domu i dusił w sercu wzbierający gniew. Wraz z innymi, takie same przybierając dzikie gęsta, dotarł po schodach do biblioteki. Tu kręciło się najmniej stosunkowo ludzi, a zniszczenie już było ostateczne.

Podłoga, zasypana szkłem, skrzypiała pod butami. Brązowe popiersia Mickiewicza, Goethego, Homera, których zniszczyć nie były w mocy drżące od szaleństwa ręce, pozrzucane z piedestałów patrzały z podłogi niewidzącymi, obojętnymi oczyma.

Dwóch chłopów wydzierało z potrzaskanych szaf w skórę oprawne książki i miotało je przez okna na płonące w dole ognisko.

Nik przyłączył się do nich, a obrał szafę, do której przyszedł po swój skarb.

Nie zwracano na niego uwagi, toteż nie kryjąc się zbytnio, wynalazł za książkami skrzynkę, wyjął z niej sztandar i ukrył go na piersiach.

I już potem nie był w stanie udawać. Nie mógł szarpać własnymi rękami tylekroć miłująco oglądanych kart, nie mógł już krzyczeć ani złorzeczyć. Odbiegła go wszelka siła, opuściła moc i rozwaga. Stał oparty czołem o zimny kant półki i czuł, jak łzy, piekące łzy po policzkach płyną. Łzy bólu i wstydu, słabości i krzywdy, i gniewu strasznego, który uzewnętrznić zakazywał instynkt życia.

„I jeszcze w dodatku przekupiłem go, przekupiłem” — natrętnie dominowała ta myśl, spływając łzami.

Ale kiedy tak stał, bezsilny z cierpienia, zobaczył w kącie, prawie u swoich stóp dziwny widok.

Siedział tam na podłodze chłopak mały, umazany i uważnie, z namaszczeniem przewracał jedną po drugiej karty ilustrowanej księgi. Nad każdą ryciną głęboko medytował, przyglądał jej się, przekrzywiając głowę i wysuwając na bok język. Czasem wodził palcem po konturach, jak gdyby pragnąc sprawdzić ich wypukłość i przewracał karty dalej, obojętny zupełnie na otaczający ruch, głuchy na wrzaski, odgrodzony od szalejących tłumów grubą, ilustrowaną księgą Nowego Testamentu.

Nik się otrząsnął, zawrócił i poszedł przed siebie. Już na nic nie patrzał. Ani na meble odzierane z obić, ani na ściany ordynarnymi rysunkami hańbione, ani na tysiączne drobiazgi, życia codziennego miłych towarzyszy, po których deptać oto musiał w swej bolesnej drodze.

Raz tylko się schylił, aby podnieść z podłogi i zabrać małą książeczkę w zamsz oprawną. Nie znał jej tytułu, nie spojrzał na kartki — podniósł ją z prochu i zabrał ze sobą na tułaczkę.

Przez cały dom przeszedł z głową podniesioną i srogim, wzgardliwym wejrzeniem. Nie krył się już przed nikim i wyszedł z domu, nie odwróciwszy się ani razu.

W głębokim cieniu murów wysypał na ręce Hawryłka umówioną zapłatę.

Ale kiedy już odchodził, wyczuł w kieszeni pod palcami okrągłą, twardą monetę. Zawrócił tedy i podał ją milczącemu chłopcu.

— Oto jeszcze jeden rubel — powiedział — zapomniałem o nim.

Rozdział XX. Ostatnie zwycięstwo

— Panno Mario, na miłość Boską, niech pani zdejmie choć jedną spódnicę, a nałoży pończochy — powiedziała matka.

Wtedy dopiero wszyscy spostrzegli, że panna Maria ma na sobie przynajmniej pięć spódnic, każdą innego koloru i długości, a za to nogi bose tkwią w pantoflach.

I wszyscy się roześmiali z całych sił, z ulgą i westchnieniem, wszyscy bladzi jeszcze od powrotu Nika, znękani niepokojem o niego, zgnębieni do ostatka krótką jego opowieścią.

Panna Maria położyła się ubrana, ale zdjęła pończochy — nie mogła spać inaczej — położyła sobie pończochy tuż pod ręką z mocnym postanowieniem włożenia ich natychmiast w razie alarmu. Zaledwie zasnęła, zbudzono ją gwałtownie. Pamiętała doskonale, że coś należy włożyć, ale co? Skoczyła do szafy i narzuciła spódnicę. Potem co prędzej ubierała w futro Anię, ale czuła, że coś w jej garderobie nie jest w zupełnym porządku, więc nałożyła jeszcze jedną spódnicę. Czynność tą powtarzała kilka razy, zawsze na wpół przytomnie. W taki to sposób znalazła się na leśniczówce tak oryginalnie przyodziana.

Komizm epizodu tego sprawił, że przecież można już było jakoś oddychać. Do tej chwili zdawało się, że wcale nie ma powietrza, że kamień stufuntowy legł na piersiach, że jakieś niewidzialne ręce ściskają gardło.

Panna Maria, nie bacząc na przesadną ilość swych spódnic, krzątała się po leśniczówce wraz z żoną gajowego i przygotowywała posłania. Bo przecież mimo wszystko trzeba było spać, aby wypocząć po ciężkich wrażeniach i nabrać sił do dalszego ich ciągu. Ale właściwie nikomu się spać nie chciało i jakoś wszyscy ociągali się wokoło kuchennego komina, nie dając się skusić białościom nastroszonych poduszek i pierzyn pachnących sosnową skrzynią.

— Trzeba iść spać — konstatowała matka i nie ruszała

1 ... 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18
Idź do strony:

Darmowe książki «Pożegnanie domu - Zofia Żurakowska (jak czytać książki przez internet .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz