Ojciec Goriot - Honoré de Balzac (wirtualna biblioteka txt) 📖
Paryż, rok 1819. Eugeniusz de Rastignac, Vautrin i Jan Joachim Goriot to mieszkańcy paryskiego pensjonatu znajdującego się przy ulicy Neuve-Sainte-Geneviève i główni bohaterowie tej powieści.
Rastignac jest studentem prawa, który aspiruje do wejścia do klasy wyższej w czym pomaga mu kuzynka, wicehrabina Madame de Beauséant. Vautrin to tajemniczy propagandzista, a Goriot jest emerytowanym producentem makaronu, który bezgranicznie kocha swoje dwie córki i wspiera je całym swym majątkiem.
Ojciec Goriot to powieść Honoriusza Balzaca z 1835 roku, wchodząca w skład Scen z życia prywatnego cyklu powieści Komedia ludzka. Autor zastosował w powieści technikę powtarzających się postaci — jedną z charakterystycznych cech swojej twórczości. Ojciec Goriot jest uznawany za jedno z najważniejszych dzieł francuskiego pisarza.
- Autor: Honoré de Balzac
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ojciec Goriot - Honoré de Balzac (wirtualna biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
Rastignac nie mógł być dłużej wystawionym na ogień baterii Vautrina, nie wiedząc, czy tenże jest jego przyjacielem, czy wrogiem. Chwilami zdawało mu się, że szczególny ten człowiek odgaduje wszystkie jego namiętności i przenika najgłębsze tajniki jego serca; na próżno jednak starał się odgadnąć go nawzajem. Vautrin zamknięty był w sobie i osłaniał się głęboką tajemniczością sfinksa, który wszystko wie, widzi wszystko, ale nic nie mówi. Dziś Eugeniusz poczuł pieniądze w kieszeni i postanowił stawić opór.
— Bądź pan łaskaw zaczekać — zawołał na Vautrina, który zabierał się do wyjścia, wychyliwszy ostatnią kroplę kawy.
— Po co? — zapytał czterdziestoletni mężczyzna, wkładając kapelusz o szerokich skrzydłach, przy czym sięgnął po laskę żelazną, którą umiał wywijać takiego młynka, że pewnie sam dałby sobie radę, gdyby go naraz opadło czterech rabusiów.
— Chcę panu oddać, com winien — odparł Rastignac, rozwiązując pośpiesznie worek, z którego wyjął sto czterdzieści franków. — Przyjaźń przyjaźnią, a interes interesem — rzekł podając pieniądze pani Vauquer. — Teraz rachunki nasze załatwione aż do świętego Sylwestra. Proszę mi rozmienić sto sous.
— Przyjaźń interesem, a interes przyjaźnią — powtórzył Poiret, spoglądając na Vautrina.
— Proszę dwadzieścia su — powiedział Rastignac, podając pieniądze sfinksowi w peruce.
— To coś tak wygląda, jak gdybyś pan obawiał się być mi dłużnym? — zawołał Vautrin, zapuszczając badawcze wejrzenie w duszę młodzieńca, przy czym na ustach jego pojawił się ów uśmiech drwiący i cyniczny, za który Eugeniusz ze sto razy już omal się nie rozgniewał.
— A... tak — powiedział student, który wstał już od stołu i zabrał obydwa worki z pieniędzmi, chcąc je odnieść do swego mieszkania.
Vautrin stał na progu, a student skierował się ku drzwiom wiodącym na schody.
— Wiesz co, panie margrabio de Rastignacorama? odpowiedź twa nie zupełnie jest grzeczna — zawołał Vautrin uderzając laską we drzwi salonu i podchodząc do studenta, który go zmierzył zimnym wejrzeniem.
Rastignac zamknął drzwi i zszedł z Vautrinem aż na platformę, oddzielającą kuchnię od sali jadalnej. Stamtąd prowadziły do ogrodu drzwi, nad którymi znajdowała się wielka szyba opatrzona kratą żelazną. Student zatrzymał się na platformie i powiedział wobec Sylwii, która wychyliła się z kuchni:
— Panie Vautrin, jam nie margrabia i nie nazywam się Rastignacorama.
— Pewnie bić się będą — rzekła panna Michonneau obojętnym głosem.
— Bić się! — powtórzył Poiret.
— Ale gdzie tam — odparła pani Vauquer głaszcząc swe talary.
— Ach! Idą już pod lipy — zawołała panna Wiktoryna, która wstała, by zobaczyć, co się dzieje w ogrodzie. — A jednak słuszność jest po stronie tego biednego młodzieńca.
— Chodźmy na górę, kochanie — rzekła pani Couture — takie sprawy wcale do nas nie należą.
Pani Couture i Wiktoryna zbliżyły się do drzwi, lecz gruba Sylwia zastąpiła im drogę.
— Co to się stało? — zawołała. — Pan Vautrin powiedział do pana Eugeniusza: „Musimy z sobą pogadać!” i wziął go pod rękę, i teraz idą obydwaj hen, tam przez karczochy.
W tej chwili Vautrin zjawił się we drzwiach.
— Pani Vauquer — rzekł z uśmiechem — niech się pani nie przerazi: chciałbym spróbować pistoletów tam pod lipami.
— Ach, panie! — zawołała Wiktoryna składając ręce — za co chcesz pan zabić pana Eugeniusza?
Vautrin odstąpił parę kroków i spojrzał uważnie na Wiktorynę.
— A, to co innego! — zawołał żartobliwie, spoglądając na biedną dziewczynę, której twarz oblała się rumieńcem. — To bardzo miły młodzieniec, wszak prawda? Naprowadzasz mnie pani na dobrą myśl. Postaram się uszczęśliwić was oboje, moja piękna panienko.
Pani Couture wzięła wychowankę pod ramię i pociągnęła ją za sobą.
— Ależ, Wiktoryno — szepnęła jej do ucha — nie pojmuję, co się dziś z tobą dzieje.
— Ja nie chcę, żeby strzelano z pistoletów koło mego domu — rzekła pani Vanquer. — Chcesz pan powystraszać sąsiadów i sprowadzić mi na kark całą policję?
— Z wolna tylko, mamo Vauquer — odparł Vautrin. — No, no, dobrze, pójdziemy strzelać na właściwsze miejsce.
Powrócił do Rastignaca i wziął go poufale pad ramię:
— Czy nie straciłbyś pan odwagi, gdybym cię przekonał, że o trzydzieści pięć kroków trafiam w asa pikowego. Pan wydajesz mi się jakoś zbyt gorący i jestem pewien, że dałbyś się zastrzelić jak kiep jaki.
— Pan się cofasz? — rzekł Eugeniusz.
— Nie burz mi pan żółci — odparł Vautrin. — I bez tego aż nadto dziś ciepło. Chodźmy tam usiąść — rzekł, wskazując na ławki zielone. — Nikt nas nie usłyszy, a ja potrzebuję rozmówić się z panem. Jesteś pan sobie dobry chłopak i ja nie mam powodu źle ci życzyć. Kocham cię, jakem Tromp... (do pioruna!) jakem Vautrin. Za co cię kocham? dowiesz się. Tymczasem dowiodę, że cię znam tak, jak gdybyś był dziełem rąk moich. Połóż pan tutaj swoje worki — rzekł, wskazując na stół okrągły.
Rastignac położył pieniądze na stół i usiadł powodowany ciekawością, jaką w nim obudziła raptowna zmiana w obejściu się Vautrina. Ten sam człowiek, który przed chwilą groził mu śmiercią, występował teraz w roli opiekuna.
— Chciałbyś pan bardzo wiedzieć, kto ja jestem, czym się zajmuję obecnie i czym się dotąd trudniłem? — ciągnął daléj Vautrin. — Zanadtoś ciekawy, kochanie. Czekaj no, spokojnie tylko. Niejedno jeszcze usłyszysz. Doznałem ja wielu nieszczęść... Słuchaj mnie pan tylko, później będziesz mi odpowiadał. Oto w trzech słowach całe moje życie dotychczasowe. Kto jestem? Vautrin. Czym się zajmuję? Czym mi się podoba. I basta! Chcesz poznać mój charakter? Jestem dobry dlatego, kto dla mnie jest dobry i umie sercem przemówić do mego serca. Takiemu wszystko wolno; wolno mu nawet kopać mnie nogami, a ja nie powiem: strzeż się. Ale, klnę się na mą fajkę! Zły jestem jak szatan dla tego, kto mnie zaczepi, albo mi się nie podoba. A trzeba panu wiedzieć, że dla mnie zabić człowieka, to ot tyle znaczy! — przy tych słowach plunął na ziemię. — Staram się tylko prędko śmierć zadać, gdy już koniecznie zabić potrzeba. Jestem artystą co się zowie. Jak mnie pan widzisz, czytałem pamiętniki Benvenuta Celliniego i to jeszcze po włosku! Był to zuch prawdziwy! On mnie nauczył kochać piękno pod każdą postacią i naśladować Opatrzność, która, nie przebierając, zabija nas po kolei. Przy tym, czyż to nie piękna gra, wystąpić samemu przeciw wszystkim ludziom i być zawsze pewnym wygranej? Jużem ja długo rozmyślał o dzisiejszym ustroju waszego nieładu społecznego. Pojedynek, kochanie, to gra dziecinna, to głupstwo. Chyba głupiec może się spuszczać na los szczęścia, kiedy trzeba, żeby jeden z dwojga żyjących ludzi poległ z ręki drugiego. Pojedynek! Ależ to gra w cetno czy licho! Ja trafiam pięć razy z rzędu w asa pikowego i wpędzam jedną kulę na drugą z odległości trzydziestu pięciu kroków! Posiadając taki talencik, można, zdaje się, być pewnym, że się powali przeciwnika. Niekoniecznie! Jam o dwadzieścia kroków strzelał do człowieka i spudłowałem. Tamten frant nie umiał trzymać pistoleta w ręku, a jednak, patrz pan! — mówił dziwny ten człowiek rozpinając kamizelkę, spod której ukazała się pierś obrośnięta ryżym włosem i kudłata, jak grzbiet niedźwiedzia; był to widok wywołujący uczucie wstrętu i przestrachu. — Patrz pan! Ten młokos podkurzył mi sierść — ciągnął dalej, ująwszy palec Eugeniusza i przykładając go do głębokiej blizny, którą miał na piersiach. — Ale w owych czasach jam był dzieckiem jeszcze, miałem rok dwudziesty pierwszy, tak jak pan teraz. Wierzyłem jeszcze w cośkolwiek, wierzyłem w miłość kobiety i w całą kupę głupstw, na które pan złapiesz się również. I teraz mieliśmy się bić, wszak prawda? Pan mógłbyś mnie zabić. Przypuśćmy, że ja leżałbym w ziemi, a gdzieżbyś się pan obrócił? Trzeba by zmykać do Szwajcarii i żyć tam kosztem tatusia, który nie ma wcale pieniędzy. Objaśnię panu, w jakim położeniu znajdujesz się obecnie, a objaśnię ze stanowiska człowieka, który zbadał dobrze rzeczy ziemskie i przekonał się, że tylko dwie są drogi do wyboru: głupia uległość albo bunt. Ja nie ulegam niczemu, czy to jasne? Wiesz, mój panie, czego ci potrzeba, by iść dalej tak, jakeś zaczął? Potrzeba miliona i to niezwłocznie; inaczej moglibyśmy, z naszą główką, oprzeć się w Saint-Cloud dla przekonania się o istnieniu Najwyższej Istoty. A ten milion ja dam panu. Zatrzymał się i popatrzył na Eugeniusza. — Ach, ach, zaczynasz pan milej jakoś spoglądać na tatusia Vautrina. Wyglądasz jak dziewczę, któremu mówią: do zobaczenia wieczorem! i które stroi się, oblizując się jak kot po mleku. Wyśmienicie! Oto jak rzeczy stoją. Mamy sobie tatę, mamę, babkę cioteczną, dwie siostry (jednej osiemnaście, drugiej siedemnaście lat), dwóch braciszków (jednemu lat piętnaście, drugiemu dziesięć) oto spis całej załogi. Ciotka wychowuje pańskie siostry. Proboszcz wykłada łacinę obu braciom. Cała rodzina żywi się częściej kasztanami niż bułką, tatuś oszczędza spodni, mama sprawia tylko jedną suknię na zimę i jedną na lato, siostrzyczki radzą sobie, jak mogą. Wiem ja wszystko, bo bywałem tam w południowej Francji. Inaczej być nie może, skoro pan potrzebujesz tysiąca dwustu franków na rok, a cały wasz mająteczek przynosi tylko trzy tysiące rocznego dochodu. A jak to się obejść bez kucharki i służącego, jak nie dbać o decorum, gdy tatko jest baronem? Co się zaś tyczy naszej osoby, mamy sobie dość ambicji, jesteśmy spokrewnieni z Beauséantami, a musimy chodzić piechotą, pragniemy bogactwa, a nie mamy złamanego szeląga, jadamy bigosik Vauquer, a smakują nam bardzo pyszne obiady na przedmieściu Saint-Germain, sypiamy na barłogu, a marzymy o pałacu. Nie ganię wcale takich upodobań. Nie każdemu to, duszeczko, dano mieć ambicję. Proszę spytać, jakich to mężczyzn lubią kobiety? Ambitnych. Ambitny człowiek bywa zawsze bogatszy od innych, we krwi ma więcej żelaza, a w sercu więcej zapału. Kobieta zaś wtedy jest najszczęśliwsza i najpiękniejsza, gdy czuje się silna; dlatego też przekłada zawsze nad innych człowieka potężnej siły, choćby ta siła ją samą zgnieść miała.
Wyliczyłem wszystkie pańskie żądze po to, by na końcu postawić pytanie. Pytanie to jest następującej treści: — Mamy wilczy apetyt, ząbki nasze są ostre, ale co też włożymy do garnka? Najpierw musimy zjeść kodeks; rzecz to nie zabawna i nie bardzo korzystna, ale cóż robić! Niech i tak będzie. Kierujemy się na prawnika, zostajemy prezesem sądu kryminalnego i wysyłamy biedaków, którzy więcej warci są od nas, z literami T. F. na ramieniu, by przekonać bogaczy, że mogą spać spokojnie. To nie zabawne, a przy tym tak powoli się zdobywa. Najpierw trzeba męczyć się dwa lata w Paryżu, patrząc na smaczne łakotki, których tknąć nam nie wolno. Nie bardzo to przyjemnie łaknąć zawsze i nie móc się nasycić. Nie byłoby się czego obawiać, gdybyśmy byli wybladli i należeli do gatunku mięczaków; lecz w naszych żyłach krąży gorąca krew lwia, a przy dobrej ochocie zdolniśmy popełnić dwadzieścia głupstw na dzień. Jakże tu wytrzymać okrutną męczarnię, jedną z najstraszliwszych, jakie widziano w piekle bożym? Przypuśćmy jednak, że pan będziesz rozsądny, że mlekiem żywić się będziesz pisząc smętne elegie, potem zniósłszy niedostatek i troski, które by psa o wściekłość przyprowadziły, osiągniesz pan przy całym zaparciu, że cię zrobią pomocnikiem jakiegoś kpa i zapakują do nędznej mieściny, gdzie rząd raczy rzucić tysiąc franków na twe utrzymanie, jak się rzuca ochłapy kundlowi rzeźnika. Szczekaj za to na złodziei, broń bogaczy, skazuj na gilotynę ludzi wielkiego serca. Ślicznie dziękuję! Zabraknie panu protekcji, to zgnijesz w pierwszym lepszym trybunale na prowincji. Jeżeli do trzydziestu lat nie pluniesz pan na całą tę sprawę, to może zostaniesz sędzią i będziesz pobierał tysiąc dwieście franków rocznie. Skończywszy czwarty krzyżyk ożenisz się z jaką młynarzówną, której posag zapewni ci sześć tysięcy stałego dochodu. Dziękuję! Przy
Uwagi (0)