Wyspa Itongo - Stefan Grabiński (biblioteka online txt) 📖
Wyspa Itongo — powieść Stefana Grabińskiego, po raz pierwszy wydana w 1936 roku. Opowiada historię Jana Gniewosza — poczętego w nawiedzonym domu podrzutka przejawiającego zdolności mediumiczne. Robi on karierę w warszawskim środowisku parapsychologicznym, dochodząc przy tym do wniosku, że wolałby się pozbyć swoich nadprzyrodzonych zdolności. Wywołujące je siły nie chcą się jednak z tym pogodzić i likwidują każdą szansę uniezależnienia się od nich. W ten sposób bohater traci kochankę w wypadku samochodowym, a żonę w katastrofie morskiej.
W jej wyniku Gniewosz ląduje na tajemniczej wyspie Itongo. Nadprzyrodzone zdolności zapewniają mu stanowisko króla, pozwalające mu kształtować los mieszkańców wyspy. Po 10 latach Gniewosz wikła się w konflikt z nimi, chcąc zreformować ich religię.
- Autor: Stefan Grabiński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wyspa Itongo - Stefan Grabiński (biblioteka online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Grabiński
— Mężowie plemienia Itonganów Jasnych, nadszedł dla was czas próby.
Teraz złożycie dowody, żeście potomkami najstarszego rodu na ziemi, że w żyłach waszych płynie szlachetna krew wielkich wodzów i zdobywców. Oto wśliznęła się pomiędzy was jakaś jadowita żmija krwi niepewnej, złajniczej i podszywszy się, nie wiem jak, pod skórę szamana, przez wiele lat oszukiwała was podle. Teraz, gdy wola duchów położyła kres jego szalbierstwom, zrzucił przybraną skórę i zbiegł na Południe do waszych wrogów. Tą żmiją, tym zdrajcą jest Marankagua, który może w tej chwili bierze z rąk króla Czarnych, Tarmakorego, pieniądze za sprzedaną krew braci!
Słowa itonguara podziałały jak iskra na prochy. Posypały się gradem na głowę zbiega i zdrajcy przekleństwa i złorzeczenia. Dotychczas nikt publicznie nie ośmielił się rzucić kamieniem potępienia na szamana. Wstrzymywał ludzi zabobonny lęk przed jego zemstą i czarami. Teraz, gdy mieli za sobą powagę itonguara, nikt nie kładł tamy oburzeniu i rozwiązały się języki. Wszystkie oszustwa, wszystkie nieudane tricki i poronione zabiegi lekarskie Wielkiej Medycyny stanęły teraz pod pręgierzem publicznym.
— Taberany niech go strącą w przepaście Rotowery!
— Niech ugotuje swego dziadka!81
— Oszust jeden! Żonę mi na śmierć podkurzył ziołami!
— Oby go żywcem odarł ze skóry pan borów, Tane-Mahuta!
— Dziecko mi urzekł!
— Zdrajca Marankagua! Fałszywy czarodziej!
— Krowom moim odmówił mleko!
— Złajnik!
— Parszywy pies mu kobongiem82!
Lawinę okrzyków wstrzymał itonguar powtórnym uderzeniem w pawęż. Uciszyli się, a on zakończył:
— W porozumieniu z przyjaciółmi moimi, a wodzami waszymi, Atahualpą i Izaną, radzę wam, wojownicy Itonganów, wybrać teraz kilku ludzi znających dobrze przesmyki prowadzące ze stoków północnych łańcucha gór na południe, w kraj naszych wrogów. Przewodnicy ci poprowadzą dwa bitne oddziały, złożone z najdzielniejszych, i urządzą zasadzkę.
Po tych słowach wystąpił z grona wodzów doświadczony w boju Ngahue i skłoniwszy się, odpowiedział:
— Umiłowany przez bogów i mężów, Itonguarze! Dwóch znam tylko ludzi, na których w tej ważkiej sprawie polegać można: Izanę i Ksingu. Oni tylko znają góry z tej i tamtej strony jak myśliwy swoją tajstrę i skaczą ponad czeluściami przepaści jak skalne antylopy.
— Więc oni będą przewodnikami — odparł itonguar i zwrócił się do Rady Dziesięciu: — Wodzowie Itongo, czy możecie wskazać nam ludzi sposobniejszych?
Milczenie zatwierdziło wybór. Wystąpił arcykapłan Huanako.
— Mężowie plemienia Itongo — rzekł głęboko wzruszony — kapłani, wodzowie i wojownicy! Trzydzieści dni temu duch króla Ayakuczo odszedł na słońce. Opuścił nas władca i ojciec, nie pozostawiając syna — następcy. Był ostatnią odroślą wielkiego rodu, który się od boga wywodził. Od dni trzydziestu jesteśmy jak owce bez pasterza. Zwyczajem przodków naszych było nazajutrz po śmierci króla przystępywać do obioru nowego. Teraz stało się inaczej i ważka sprawa pozostała w zawieszeniu aż do dnia dzisiejszego. Może tak i lepiej. Może wahanie się starszych wyjdzie na dobre ludowi. Bo zaprawdę w trudnym znaleźliśmy się położeniu. Ojcowie nasi powierzali tę najwyższą w narodzie godność mężowi, który łączył w swej osobie cnoty wodza i przymioty itonguara. Takim był Ayakuczo, takim ojciec jego, Lahore, takim dziad Jefnares i pradziad Kastambo. Lecz ród ten wymarł. Mężowie Itongo! Któż dziś jest najgodniejszym ich następcą? Kto w sposób cudowny łączy męstwo i mądrość wodza z tajemną władzą rozumienia świata duchów i zmarłych? Czyż naprawdę nie ma między nami takiego męża? Itonganie? Kto ostrzegł nas przed zdrajcą i przygotował do boju? Kto w dniach trzydziestu dokonał dzieła niesłychanego u nas od wieków? Kto wystawił armię bitną i sprawną w obrotach, jak koło garncarskie w rękach mistrzowskiego zduna? Kto zaopatrzył tę armię w spiżę na całe miesiące i wyposażył w nowy rodzaj broni?
— Itonguar! Itonguar! — przerwały mu entuzjastyczne okrzyki.
— Wyście powiedzieli — podjął starzec, opanowując wrzawę gestem ręki. — Niech się stanie wedle woli waszej. — Rado Dziesięciu, zatwierdź przez powstanie wolę ludu!
Chwilę po wezwaniu starca trwała naprężona cisza. Oczy wojowników spoczęły wyczekująco na starszyźnie. Lecz niedługo czekali. Pierwszy powstał z miejsca najdzielniejszy z wodzów, Izana, po nim najdoświadczeńszy, Ngahue, za ich przykładem poszedł Ksingu i wszyscy inni bez wyjątku.
Wtedy Huanako położył rękę na ramieniu itonguara i rzekł wśród uroczystego milczenia:
— Rada Dziesięciu i lud plemienia Itonganów Jasnych wybiera cię swym królem. Odtąd będziesz się zwał Czandaurą, czyli Darem Duchów.
Tu arcykapłan odwrócił się twarzą ku ludowi i zawołał wielkim głosem:
— Król Czandaura niech żyje!
— Niech żyje! — odgrzmiały tłumy.
— Niech żyje! — powtórzyły echa borów.
Gniewosz wzniósł włócznię ponad głową i gdy się uciszyło, odpowiedział jednym słowem:
— Przyjmuję.
Otoczyła go Rada Dziesięciu wśród oznak czci i hołdu. Król każdemu uścisnął rękę i z każdym zamienił parę słów. Dłużej zatrzymał dłoń Atahualpy.
— Będziesz moim naczelnym wodzem — rzekł w języku Itonganów. — Wszak nie odmówisz mi i nadal swej pomocy?
Peterson przymknął filuternie jedno oko.
— Do stu tajfunów! — mruknął po angielsku. — Grasz swą rolę niczym Garrick83. Gotowem zapomnieć wobec ciebie języka w gębie. Masz minę urodzonego króla. Niech cię diabli, John!
A głośno, w języku Itonganów:
— Wola Waszej Królewskiej Mości jest dla mnie rozkazem.
I uścisnął rękę Czandaury.
Król w asyście świty, radnych i kapłanów ruszył ku świątyni Pele, by tu z rąk arcykapłana przyjąć insygnia władzy i błogosławieństwo.
Chram bogini miał kształt rotundy przykrytej płaskim dachem, z którego środka strzelał ku niebu ścięty stożek wieży naśladującej krater. Strop świątyni wspierał się na czterdziestu kolumnach, rozstawionych kolisto podwójnym rzędem. Jeden z nich opasywał przybytek bóstwa po stronie zewnętrznej i wraz ze stropem tworzył rodzaj przedsionka, drugi rząd kolumn obiegał dokoła wnętrze. Obie kolumnady rozdzielało przepierzenie z jaspisu, tworzące ścianę świątyni. W środku, w okrągłym zagłębieniu wyłożonym kostkami bazaltu, płonął wieczysty ogień podsycany ręką kapłanki i strażniczki. Na ścianach widniały rzeźbione i malowane wizerunki bogów i marmurowe tablice zapełnione pismem obrazkowym. W powietrzu unosiła się woń ziół i kadzideł.
Gdy orszak Czandaury wkroczył do gontyny, obie kapłanki zniknęły za zasłoną rozgradzającą wnętrze na dwie połowy. Huanako wrzucił do dymiącej obok ogniska urny szczyptę peruwiańskiego balsamu i zdjął ze ściany oznaki władzy królewskiej. Z naczynia buchnął niebieski dym i napełnił chram słodkimi woniami. Arcykapłan wdział na barki Czanduary poncho barwione w szafranie, głowę jego przyozdobił kołpakiem z błyszczącym nad czołem błękitnym soliterem84, a na palec średni ręki lewej włożył mu złoty pierścień. Król ukląkł i pochylił głowę. Starzec położył na niej obie dłonie i patrząc w niebo przeglądające przez otwór szczytowy, rzekł:
— Synu i królu mój, przyjm błogosławieństwo na drogę nowego żywota.
Wodzowie uderzyli włóczniami o puklerze. W świątyni rozległ się chrzęst żelaza na znak, że panowanie króla rozpoczęło się pod hasłem wojny. Ceremoniał był skończony. — Wszyscy wyszli. Król pozostał sam, by spędzić w świątyni godzinę na rozmowie z boginią Pele i duszą własną.
Gdy przebrzmiały echa ostatnich kroków, powstał i oparty o jedną z kolumn, wpatrzył się zamyślony w zwoje dymu wysnuwające się z urny. Był w szczególnym nastroju. Do niedawna igraszka w ręku sił nieznanych, młodzieniec wątpliwego pochodzenia, zawdzięczający wykształcenie i pozycję społeczną tajemniczym właściwościom, przykuty węzłami „wdzięczności” do obcego mu człowieka — dziś był królem. Na odległym wprawdzie, zapomnianym przez świat skrawku ziemi — jednak niemniej królem. I czuł się nim naprawdę. Oceniał w całej pełni wielkość władzy, którą rozporządzał. Jak mocarz trzymał w ręku zbiorową duszę swych poddanych, tę pierwotną, niemal dziecięcą, naiwnie prostą duszę. I zdawało mu się, że przejrzał ją na wylot, od serca do serca, od głowy do głowy, że zna ich wszystkich — tych czerwonobrunatnych braci, że przestali już dla niego być środowiskiem cieni i zagadek. Jak olbrzym z baśni położył ich sobie wszystkich na dłoni, zważył, zmierzył i może teraz nimi podrzucać jak żongler kulami. Z uśmiechem przypomniał sobie przestrogę Huanaki: „Gdybyś sprzeniewierzył się prawom tej wyspy i chciał pójść swoją drogą, będziesz miał przeciwko sobie i ludzi jej, i bogów”. — Naiwny, dobry starzec! Któż by „sprzeniewierzał się”, któż by łamał, jeśli można przekształcić, przerobić, nagiąć do swej woli? Po co druzgotać, jeśli można ulepić jak wosk wedle własnego upodobania? Zamiast przeskoczyć, czyż nie lepiej obejść?
I zaśmiał się cicho.
Zafalowała zasłona z zielonej tappy i z głębi chramu wyszła Rumi. Od ucieczki Marankagui nie widział jej ani razu. Teraz wydała mu się smuklejsza i jakby surowsza. Może miejsce dodawało powagi, może strój kapłanki, prosty i pozbawiony ozdób niewieścich. Patrzyła spokojnie wielkimi, słodkimi oczyma sarny. Skłonił się przed nią nisko.
— Księżniczko Rumi, jakżeś piękna w twej szacie surowej!
— Pokłon ci, Czandauro — odpowiedziała. — Pokłon ci, królu mój i panie! Jakżem szczęśliwa, że wolno mi powitać cię tym imieniem.
— Tobie je zawdzięczam, Rumi.
— Mnie, Czandauro? Żartujesz chyba z poddanki twojej?
— Gdybyś nie ostrzegła mnie przed Marankaguą, nie stałbym dziś na tym miejscu i nie podziwiałbym twojej urody, księżniczko.
Pokraśniała i spuściła oczy.
— Schlebiasz mi, królu. Ostrzegłam cię za późno. Życie zawdzięczasz tylko własnemu męstwu.
Podniosła oczy i rzekła z entuzjazmem:
— Biłeś się jak lew, Czandauro. Marankagua jest podłym zdrajcą, ale dzielnym wojownikiem. Mało kto sprostał mu w walce wręcz. A jednak wytrąciłeś mu nóż z ręki jak dziecku.
— Obecność twoja, Rumi, była mi bodźcem do męstwa. Nie chciałem w oczach twoich uchodzić za niedołęgę.
— Cóż mogło tobie, królu, zależeć na tym, co myśli o tobie czerwonoskóra córa borów? Nie zwracałeś na mnie uwagi. Jestem dla ciebie jak kamień przydrożny.
— Mylisz się, piękna dziewczyno — zaprzeczył żywo. — Uroda twoja zarzuciła mi na szyję niewidzialne lasso i niewoli ku sobie. Myślałem o tobie nieraz w ciągu tych dni trzydziestu.
Cofnęła się przerażona żywością jego słów.
— Nie wolno mi marzyć o szczęściu — odpowiedziała smutno. — Jestem kapłanką i muszę pozostać dziewicą.
Zatrzymał ją, chwyciwszy za rękę.
— Rumi! — mówił miękko, gładząc dłonią jej warkocze. — Rumi! Miłość łamie wszystkie przeszkody i nie da się odstraszyć nikomu. Czemu dziś nie wykwita szkarłatna róża w gaju włosów twoich?
— Róża jest kwiatem krwi i namiętności. Nie przystoi kapłance.
— A jednak owej nocy ustroiłaś nią głowę.
— Zapomniałam na chwilę o tym, kim jestem. I źle zrobiłam, Czandauro.
Chciał ją objąć, lecz odskoczyła w porę i zwinna jak gazela wspięła się na ołtarz, ukryty za kotarą. Nadstawiła uszu i położyła palec na ustach.
— Ktoś tu nadchodzi — szepnęła, blednąc. — Pewnie wracają po ciebie, królu. Zapuść zasłonę i stań przed ogniskiem.
Czandaura jednym skokiem znalazł się znów pod kolumną. Uczynił to w samą porę, bo w tej chwili podwoje chramu rozchyliły się i weszli Izana i Ksingu.
— Najdostojniejszy władco — przemówił pierwszy — poszukiwacze świętego ziela tonga powrócili. Czy dowódca ich, Mahana, może zdać ci sprawę z przebiegu wędrówki?
Czandaura spojrzał na wskazówkę zegara słonecznego, co znaczył czas na bramie gontyny.
— Gdy cień przesunie się na godzinę trzecią po południu, każcie mu stawić się w wietnicy przed moim obliczem. Tymczasem niech pielgrzymi wezmą kąpiel i nasycą głód i pragnienie.
Wodzowie skłonili się i wyszli. Król przez jakiś czas stał niezdecydowany w środku świątyni i spoglądał na zasłonę. Lecz gdy ani jeden fałd jej nie zadrgał i żaden szelest nie przerywał ciszy, opuścił i on przybytek patronki wulkanu.
Powrót tongalerów był zdarzeniem dnia. Wydzierano ich sobie z rąk, zasypywano pytaniami. Każdy chciał przed innymi zaspokoić ciekawość. Jak się okazało, wyprawa natrafiła na przeszkody, które spowodowały opóźnienie powrotu. Drogę wśród górskich parowów w części zalała woda wezbranych strumieni, w części zatarasowały naniesione przez burzę i powódź głazy. Ostatecznie trudności pokonano i zapas zebranego ziela przedstawiał się wcale pokaźnie. Największe wrażenie wywołała wiadomość o spotkaniu z Marankaguą. Członkowie wyprawy, wysłani w góry natychmiast po zapadnięciu w tej sprawie uchwały w wietnicy, nie wiedzieli oczywiście nic o jego ucieczce i szaman również ani słówkiem z tym się nie zdradził. Obecność swą niespodziewaną w górach tłumaczył misją zbadania przesmyków powierzoną mu rzekomo przez Radę Dziesięciu. Spotkanie miało miejsce niedawno, bo onegdaj rano, czyli dwadzieścia osiem dni po zniknięciu czarownika. Marankagua wyrażał się z uznaniem o białym itonguarze i jego pierwszych krokach. Wezwany przez tongalerów do wspólnego powrotu, oświadczył, że musi pozostać jeszcze w górach, by zbadać dokładniej teren przyszłej walki. Znikł im z oczu równie nagle, jak się pojawił. Tylko z naczelnikiem wyprawy miał podobno dłuższą rozmowę, po której Mahana dał hasło do natychmiastowego powrotu.
Takie wieści krążyły po osadzie, zanim przyszło do urzędowej relacji w obliczu króla. Sprawozdanie Mahany nie przyniosło nic nowego, owszem, zdawało się nawet skąpsze w szczegółach. Naczelnik tongalerów rozwodził się szeroko nad trudnościami, z którymi musieli walczyć, i z dumą podkreślał piękne wyniki zbioru, a tylko krótko i mimochodem wspomniał o spotkaniu ze zbiegłym szamanem. Lecz właśnie ten szczegół najwięcej zainteresował młodego władcę. Czandaura kilkakrotnie przerywał mu opowiadanie i wypytywał o słowa i zachowanie się Marankagui. Mahana odpowiadał zwięźle, uporczywie powtarzając to samo.
W końcu król zaniechał indagacji w tym kierunku i zapytał, czy przypadkiem nie spotkali oddziału wysłanego niemal jednocześnie z tongalerami dla przebłagania bogini Pele. Mahana dał odpowiedź przeczącą. Nigdzie nie natknęli na ślad braci-błagalników. Zresztą nic w tym dziwnego, bo drogi ich rozchodziły się już od Doliny Wielkiej Siklawy i biegły w kierunkach wprost przeciwnych. Na tym wyczerpał się temat rozmowy i król dał znak, że posłuchanie skończone. Po odejściu Mahany poprosił Izanę i Atahualpę, by przed wieczorem zechcieli go odwiedzić, a Huanakę, by odebrał od Mahany zapas zebranej tongi i dopilnował złożenia go w spichlerzu obok świątyni boga Oro. Po oddaniu tych zleceń Czandaura opuścił wietnicę i poszedł odpocząć w swym toldzie. Była wtedy godzina piąta po południu.
Zbieracze tongi byli wciąż bohaterami dnia i ośrodkiem ogólnego zainteresowania. Po zaspokojeniu pierwszego głodu zaczęli szeroko i dokładnie opisywać przebieg podróży. Przy tym gwoli pokrzepienia ducha i odwilżenia gardła strudzonego gawędą często zaglądali do kubków i kalabasów. Lecz czy nalewka z owoców, „algarobo”, była dla nich za mało esencjonalną, a „guarapo” za mdłe i niezbyt podniecające, dosypywali sobie do pucharków od czasu do czasu niby od niechcenia parę szczypt sproszkowanego ziela. Któryś z lepszych obserwatorów zauważył to i nabrał ochoty do tajemniczej ingrediencji85. Więc nalał i sobie szklanicę limoniady i przy najbliższej sposobności, gdy jeden z tongalerów sięgnął do woreczka z zielem, poprosił go, by się z nim podzielił. Tamten spojrzał kwaśno, ale ostatecznie spełnił prośbę. Przykład podziałał i niebawem kilkunastu ludzi raczyło się napojem zmieszanym z tongą. Bracia zbieracze zwierzyli się innym pod wielkim
Uwagi (0)