Wyspa Itongo - Stefan Grabiński (biblioteka online txt) 📖
Wyspa Itongo — powieść Stefana Grabińskiego, po raz pierwszy wydana w 1936 roku. Opowiada historię Jana Gniewosza — poczętego w nawiedzonym domu podrzutka przejawiającego zdolności mediumiczne. Robi on karierę w warszawskim środowisku parapsychologicznym, dochodząc przy tym do wniosku, że wolałby się pozbyć swoich nadprzyrodzonych zdolności. Wywołujące je siły nie chcą się jednak z tym pogodzić i likwidują każdą szansę uniezależnienia się od nich. W ten sposób bohater traci kochankę w wypadku samochodowym, a żonę w katastrofie morskiej.
W jej wyniku Gniewosz ląduje na tajemniczej wyspie Itongo. Nadprzyrodzone zdolności zapewniają mu stanowisko króla, pozwalające mu kształtować los mieszkańców wyspy. Po 10 latach Gniewosz wikła się w konflikt z nimi, chcąc zreformować ich religię.
- Autor: Stefan Grabiński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wyspa Itongo - Stefan Grabiński (biblioteka online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Grabiński
— Nie godzi się — tłumaczył się z obłudnym uśmiechem, poza którym kryła się tłumiona niechęć — bym ja, niegodny i wzgardzony sługa świątyń i bogów, pił zaraz po przyjacielu oblubieńca duchów.
— Masz słuszność, Marankaguo — odpowiedział oschle Peterson. — Pomyliłem się. Po Atahualpie powinien pić jego przyjaciel i towarzysz broni — ten, który pierwszy powitał nas na tej ziemi: Izana.
I podał bombillę wodzowi. Ten uśmiechnął się życzliwie i pociągnął potężny haust odwaru.
Pogodny nastrój wytworzony przez ceremoniał zmąciło nagle zasłabnięcie króla. Wśród zawodzeń kobiet i ogólnego popłochu zanieśli go członkowie Rady Dziesięciu w głąb domu. Nad wyspą zapadła tymczasem przecudna, gwiaździsta noc. Na ciemny szafir nieba położył się znakiem błogosławieństwa wielki Krzyż Południa.
Izana wskazał rozbitkom jeden z budynków sąsiadujących z rezydencją Atalangi:
— Odtąd zamieszkacie w tym domu. Chodźcie! Posiłek wieczorny czeka na was. Ty zwłaszcza, Itonguarze, musisz posilić się, bo jutro czeka cię „próba mocy”.
W czasie wieczerzy wyjaśnił kapitan Gniewoszowi treść przemówienia Atalangi. Inżynier słuchał początkowo z roztargnieniem, potem ze wzrastającą z każdym słowem uwagą. Gdy Peterson skończył, Gniewosz zamyślił się i milczał uporczywie. Wreszcie, nie odpowiadając na zadane pytanie, opowiedział mu zwięźle dzieje swego żywota. Peterson słuchał nie przerywając. Gdy Gniewosz skończył i zadumany wpatrywał się w ognisko, kapitan uścisnął mu rękę.
— Odwagi, przyjacielu! Wprawdzie linie twego życia układają się dziwnie i jakiś fatalny los zdaje się pędzić cię wciąż w jedną niesamowitą stronę, nie trać otuchy. Nie należy poddawać się przypadkowemu zbiegowi okoliczności.
Gniewosz uśmiechnął się gorzko.
— Przypadkowy zbieg okoliczności — powtórzył bezdźwięcznie.
— Ależ naturalnie. Że ten konający kacyk znalazł w tobie materiał na medium, czy, jak się wyraził po swojemu, na pośrednika między tymi dzikusami a duchami ich przodków — to uważam za czysty przypadek.
— A mnie zastanawia to, że moment naszego ocalenia zeszedł się w tak zagadkowy sposób z chwilą jego agonii. Jak gdyby Atalanga czekał na moje tu przybycie, jak gdyby niewidzialne moce umyślnie spowodowały rozbicie statku w pobliżu wyspy.
— Jesteś przesądny, mój kochany.
— O nie! Miałem dotychczas aż nadto dowodów, że życiem moim kierują zaświatowe jaźnie.
Peterson spoważniał.
— Jeżeli tak jest istotnie, powinieneś okazać się mężczyzną i wydać im walkę na śmierć i życie.
Gniewosz powstał i wyprostował się. W oczach jego znużonych zatliła iskra obudzonej znów energii.
— I uczynię to — rzekł mocno. — Choćby dlatego, by pomścić śmierć Krystyny i Ludwiki.
— A ja ci w tym dopomogę, John! Tu moja łapa.
Inżynier ujął w obie dłonie tę męską, życzliwie wyciągniętą rękę.
— Dziękuję ci, Will.
Kapitan uśmiechnął się.
— Tylko pomału, tylko metodycznie. Oto mój plan. Zdobędziemy pełne ich zaufanie, zyskamy wpływy, które ułatwią nam życie i sytuację, a przy pierwszej nadarzającej się sposobności wyfruniemy stąd, aż się za nami zakurzy. Cóż ty na to, John?
— Droga jedyna. Nie ma innego wyjścia. Poddaję się pod twoją komendę.
Peterson wypuścił z fajeczki gęsty kłąb dymu.
— All right! A wiesz, gdzie mniej więcej znajdujemy się w tej chwili?
— O ile sobie przypominam, określiłeś już raz szerokość i długość geograficzną wyspy — odpowiedział Gniewosz z lekkim uśmiechem.
— Gdzieś na ostatecznych, wschodnich krańcach Polinezji, na odosobnionej, od świata i towarzyszek odciętej wyspie Oceanu Spokojnego, w samym sercu pustkowia wodnego, na wysokości środka Republiki Chilijskiej.
— Vis à vis Chile? Skąd to przypuszczenie?
— Pomijając niektóre szczegóły w strojach kobiet, zwłaszcza tej czarnobrewej księżniczki Rumi, odnalazłem w języku Itonganów i w niektórych ich zwyczajach wyraźne ślady wpływów chilijskich. Kto wie, czy przed wiekami któryś z ich przodków nie przywędrował na samotną wyspę z kontynentu Południowej Ameryki? Co to za hałas!...
Ciszę nocy rozpruł ostry zgiełk głosów: niskie, gardłowe okrzyki mężczyzn i piskliwe biadania kobiet. Izana, dotychczas przysłuchujący się obojętnie niezrozumiałej dla siebie rozmowie białych, wybiegł z chaty. Nagle w drzwiach wykwitła postać prześlicznej dziewczyny w czerwonym staniku, niebieskiej spódniczce i płaszczyku spiętym na ramieniu broszą. Miała łzy w oczach i przerażenie w twarzy. Podeszła do Gniewosza i chwyciła go za rękę.
— Atalanga — rzekła, tłumiąc łkanie — mój pan i ojciec odszedł przed chwilą w krainę cieniów.
Peterson popatrzył na nią z współczuciem.
— Biedne dziecko. Straciła przed chwilą ojca. To księżniczka Rumi.
Gniewosz odruchowo otoczył ją ramieniem.
— Rumi, Rumi — powtórzył parę razy miękko.
Odsunęła się lekko i zwróciła do kapitana:
— Przyszłam was ostrzec przed Wielką Medycyną. Czarodziej Marankagua zazdrości Itonguarowi jego nowego stanowiska wśród moich braci i nienawidzi was obu. Miejcie się na baczności. Atahualpo, powtórz moje słowa w języku ojców twoich oblubieńcowi duchów.
Zanim kapitan zdążył spełnić jej życzenie, rozległ się szyderczy śmiech czarnoksiężnika.
— He, he, he! — śmiał się Marankagua na progu chaty. — Cóż to robi w domu białych braci królewska córa i kapłanka wielkiej bogini?
A gdy mu nikt nie odpowiedział, zmienił ton drwiący na surowy i twardy jak brzeszczot tomahawka:
— Twoje miejsce w świątyni, u boku strażniczki Wajmuti. Nie przystoi ci, dziewicy i kapłance, przebywać nocną porą w domu mężczyzn.
Rumi rzuciła krótkie spojrzenie na inżyniera i milcząc odeszła. Marankagua popatrzył na białych z wyzywającym uśmiechem. Lecz Peterson nie pozostał mu dłużny.
— Marankaguo — rzekł dobitnie, podkreślając każde słowo — nie wtrącaj się do cudzych spraw, a pilnuj lepiej swoich bożków, kapłanów i ceremonii. Radzę ci nie włazić nam w drogę.
— Taką silną już stopą stanęli od pierwszego dnia na ziemi ojców moich biali bracia? — zasyczał zjadliwie czarnoksiężnik. — Zobaczymy jutro, Atahualpo, czy twój przyjaciel przebędzie równie zwycięsko jak dzisiaj drugą próbę — trochę cięższą — próbę swojej siły.
Kapitan wskazał mu ręką drzwi.
— O to jesteśmy spokojni. A teraz pozostaw nas samych.
Gdy czarownik zniknął w ciemnościach nocy, Gniewosz i Peterson wyszli przed dom i usiedli na ławie pod okapem. Przez chwilę panowało milczenie. Przerwał je kapitan uwagą:
— Tak tedy umarł król Atalanga, wyznaczając przed śmiercią rolę częściowego swego następcy tobie, John. Tragikomiczny testament.
Gniewosz nie odpowiedział. Obserwował z zajęciem biały, haftowany rubinami iskier pióropusz dymu, wysuwający się cicho z krateru świętej góry.
— Wulkan Rotowera! — szepnął. — Wulkan Rotowera...
Nazajutrz wczesnym rankiem zebrała się w wietnicy53 w pośrodku wsi Rada Dziesięciu pod przewodnictwem arcykapłana Huanaki, by ułożyć porządek obrzędów pogrzebowych i omówić szczegóły żałobnego ceremoniału.
Tymczasem Wrumaroti, wdowa po wielkim królu, i jej trzy dorodne córki, jako najbliższe zmarłego i stąd obciążone niebezpiecznym dla otoczenia „tabu”, wzięły kąpiel oczyszczającą w świętej sadzawce Torana opodal świątyni boga Oro. Potem przywdziały białe szaty na znak żałoby i starannie wystrzegały się zbytniego zbliżenia do innych, by cień ich nie padł na nikogo i nie zaszkodził. Jako bowiem obłożone „tabu” wskutek śmierci ojca i męża uchodziły przez dni 7 za istoty nieczyste, których należało unikać. Z tego też powodu zaraz po wyjściu z kąpieli zamknięto wdowę w świątyni obok Torany, by wpływ żałobnicy, zgubny dla pozostających poza obrębem jej rodu, osłabić na czas niebezpieczny pierwszych dni siedmiu.
Po zarządzeniu tych środków ostrożności Marankagua wysłany z dwoma innymi szamanami do domu żałoby w obecności zgromadzonych tam tłumów zmienił imię zmarłego na Ayakuczo, by częste wspominanie właściwego imienia nieboszczyka przez poddanych nie przynęciło jego ducha z tamtego brzegu pomiędzy żyjących. Nawet psa ulubieńca i ukochanego konia królewskiego, Aśwatambę, przemianował czarownik, by ci, co pozostali przy życiu, przez przyzywanie tych zwierząt nie wywabili z zaświatów cienia ich właściciela. W końcu czterech wodzów wyniosło nieboszczyka z domu żałoby, każdy dźwigając na ramieniu jeden z czterech drążków feretronu, nie patrząc na króla i unikając dotknięcia zwłok, które powoduje dziesięciodniową nieczystość. A gdy już żałobnicy przekroczyli próg domu i mary zaczęły oddalać się ku „fejtoce”54, Marankagua przyłożył pierwszy do skrzydła królewskiej sadyby płomień żagwi. Zajęły się w lot przepojone żywicą sosnową węgary i stanęły słupem ognia. Trzech innych „ludzi pożarnych” podstąpiło z pochodniami pod pozostałe węgły domu i przeszczepiło im czerwoną moc żywiołu. Wśród jęków i zawodzeń płaczek spłonęła rezydencja króla Atalangi.
A on sam tymczasem z orlą głową wspartą na tarczy, z rękoma krzepko zaciśniętymi dookoła drzewca włóczni i tomahawku, nieczuły już i zimny na wszystko, zbliżał się powoli na barkach wiernych wodzów ku miejscu wiecznego spoczynku. Za marami sześciu wojowników w pełnym rynsztunku bojowym okrążało powolnym, tanecznym korowodem wielki bęben „garramuta” z wypalonym na nim wizerunkiem zmarłego, za tanecznikami szła kapela flecistów przygrywających na bambusowych kaurach i orszak płaczek, za tymi Rada Dziesięciu, kapłani, wodzowie, szamani i wojownicy, potem szary tłum mężczyzn i kobiet. Zamykała pochód w pewnym oddaleniu rodzina zmarłego, krewni i domownicy. Cienie ich, ile że dzień był słoneczny, a godzina już przypołudniowa, rzucały na drogę wizerunki ich mocne i wyraziste, jakby ostrzegając tych, co szli przed nimi, by mieli się na baczności.
Tak doszli do pierwszych drzew świętego gaju. Stąd do celu wędrówki było już niedaleko. Cmentarz bowiem władców północnej części wyspy Itongo, fejtoką zwany znajdował się w odległości jednej wiorsty od stolicy kraju, za trzecim lasem, po tamtej stronie rzeki Jatupi. Orszak przeszedł gaj pandanów55, minął las palm i eukaliptusów i przesunąwszy się przez głuchą aleję drzew mangrowiowych, wyłonił się na obszernej, kolistej, kurhanami królów pokrytej przestrzeni. Taniec i muzyka ustały. W ciszy południa umieszczono zwłoki w postawie siedzącej, twarzą ku wschodowi, w świeżo wykutej pieczarze. Obok złożono trofea wojenne, broń, dwa dzbany rzeźbione z jadeitu, jeden z wodą, drugi z mlekiem kokosu, i misę srebrną z potrawą „poi”; potem otwór groty zawalono kamieniem i obrzucono ziemią i darnią. Na szczycie kurhanu Huanako zasadził kazuarinę56, krzew żałoby i smutku. Modlitwy kapłanów nad świeżą mogiłą zakończyły pogrzebowy obrzęd.
Gdy już odeszli od grobu wodzowie i żałobnicy, wysunęła się z tłumu białym kwefem otulona kapłanka Rumi i z płaczem serdecznym przypadła do kurhanu rodzica. Prócz białych nikt na to nie zwrócił uwagi, bo wszyscy zajęci byli teraz przygotowaniami do stypy.
Na kolistym polu pomiędzy mogiłami, porosłym trawą, jaskrami i szkarłatnym draczem, zbijano naprędce stoły z tarcic sosnowych, rozstawiano donice z kokosowych skorup, flasze z dyń i tykwy, rozścielano maty i obrusy z mszystych liści pizangu. Dziewczęta, o ciałach koloru brązu i miedzi, półnagie, w przepaskach „paruru” z tappy-papierotki na rozłożystych biodrach, przelewały z cynowych dzbanów w kubki i puchary cierpki jabłecznik, wino palmowe i orzeźwiające w skwar letni „guarapo”, czyli limoniadę z trzciny cukrowej i cytryny, oszałamiający napój z owocu „algarobo”, który wolno pić tylko kobietom zamężnym, i odurzający trunek „awą” zwany.
Z półmisków pociągały oczy i podniebienia ponętne gojawy podobne do pomarańcz, o miąższu purpurowym i ziarnistym, posytne smaczliwki, których mięsowocnie soczyste i jędrne kryje skorupa skórowata i oleista, pizangi, pigwy, banany, pootwierane gościnnie, mlekiem słodkim wypełnione czary z kokosu, melony, pataty, rączkami młodych niewiast wypiekane placki z taro i orzechy ratta.
Do uczty zasiedli najpierw członkowie Rady Dziesięciu, wodzowie i kapłani. Tymczasem młódź płci obojej odprawiała pląsy. Wojownicy, natarci w krzewach przez niewiasty tłuszczem i farbami, w płaszczach z kangurów, strojni w pióra strusia emu i kakadu, w perukach z włókien roślinnych, z włosami upudrowanymi na czerwono, zatoczyli szeroki krąg taneczny „korroboro”. Potrząsając groźnie dzidami i pochodniami, zaczęli od strojenia min potwornych, by powoli przejść w tempo dzikiego, wojennego pląsu. Po „korroboro” przyszła kolej na taniec „duk-duk”. Odtańczył go drugi zastęp młodzieńców, gdy tamci znużeni podeszli do stołów. Przy dźwiękach kaury i garramuty nadzy tancerze w maskach z czaszek zwierząt, tzw. „kowarsach”, nacierali na siebie tarczami z wyciętym na nich wizerunkiem drzewa totemowego pandanu i uderzywszy puklerzem o puklerz, rozbiegali się z okrzykiem bojowym na linię tanecznej peryferii.
Przyszła kolej na dziewczęta. W przepaskach z delikatnej jak batyst kory kryjących części sromne, w czarnych mantillas57 zarzuconych fantastycznie na plecy i głowy, ze złotymi grzebieniami wpiętymi we włosy, poszły w taniec falą ciał gibkich, ciemnobrązowych. W leniwych skrętach wiły się ich torsy wydatne, o piersiach stromych, kształtu gruszek, kołysały biodra rozwodziste, bujawe58, krzyżowały się łydki sprężyste, o konturach smukłych, młodych antylop.
Taniec był szczególny. W przeciwieństwie do dzikich skoków i rzutów mężczyzn tchnął miękkim wdziękiem i hamowaną dyskretnie lubieżnością. Było w nim coś z hiszpańskiego fandango59, szerokiego gestu habanery60 i chilijskiej cueca61.
Peterson miał chwilami wrażenie, że przypatruje się pląsom uroczych południowoamerykańskich Kreolek, tańczących na towarzyskich tertullas62 gdzieś w Limie, Arequipa czy Caracas, lub że uczestniczy w ludowej zabawie na pograniczu Peru i Boliwii i podziwia rozchybotane w tanecznym szale, przy dźwiękach gitar i mandolin palące cigarillos63, półkrwi hiszpańskiej seniority.
Trącił łokciem stojącego obok w zadumie Gniewosza:
— John, to ładne, co? Nawet bardzo ładne?
A po chwili:
— Słuchaj, John — ten pierwszy taniec, męski — to była Polinezja — ten drugi — to Południowa Ameryka, to kultura taneczna prastarych Indian może z czasów Inków lub Tolteków64, zmieszana z rytmem krwi hiszpańskiej.
Inżynier nie zdążył z odpowiedzią, bo czyjaś ręka mocno, choć łagodnie odciągnęła go w inną stronę. Odwrócił się i spostrzegł Huanakę. Starzec spoglądał na białych porozumiewawczo i znakami dawał do poznania, że pragnie pomówić z nimi na osobności. Usłuchali wezwania i podeszli z nim ku upłazowi65 pod jednym z kurhanów, okrytemu cieniem żałobnej kazuariny. Tu usiedli. Kapłan patrzył w milczeniu na biesiadników i tancerzy w pośrodku cmentarza, a potem nie odwracając oczu od obrazu, rzekł do Petersona:
— Bracie Atahualpo, słuchaj uważnie, co powiem, i w chwilach przerwy tłumacz Itonguarowi znaczenie słów moich. Bo przeznaczone są dla niego.
Kapitan skinął głową. Huanako utkwił w Gniewoszu spojrzenie swych mądrych, dobrych oczu i długo badał go do głębi.
— Itonguarze! — przemówił wreszcie głosem cichym a uroczystym. — Ponieważ wszechmocny los i wola króla chciały, byś został pośrednikiem między nami a duchami naszych praojców, powinieneś poznać przeszłość naszą i dzieje naszej ziemi. Wielki król, umierając w moich ramionach, polecił mi wtajemniczyć cię w te sprawy, zanim złożysz przed ludem dowody swej nadziemskiej siły. Otóż powinieneś
Uwagi (0)