Wyspa Itongo - Stefan Grabiński (biblioteka online txt) 📖
Wyspa Itongo — powieść Stefana Grabińskiego, po raz pierwszy wydana w 1936 roku. Opowiada historię Jana Gniewosza — poczętego w nawiedzonym domu podrzutka przejawiającego zdolności mediumiczne. Robi on karierę w warszawskim środowisku parapsychologicznym, dochodząc przy tym do wniosku, że wolałby się pozbyć swoich nadprzyrodzonych zdolności. Wywołujące je siły nie chcą się jednak z tym pogodzić i likwidują każdą szansę uniezależnienia się od nich. W ten sposób bohater traci kochankę w wypadku samochodowym, a żonę w katastrofie morskiej.
W jej wyniku Gniewosz ląduje na tajemniczej wyspie Itongo. Nadprzyrodzone zdolności zapewniają mu stanowisko króla, pozwalające mu kształtować los mieszkańców wyspy. Po 10 latach Gniewosz wikła się w konflikt z nimi, chcąc zreformować ich religię.
- Autor: Stefan Grabiński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wyspa Itongo - Stefan Grabiński (biblioteka online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Grabiński
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3248-0
Wyspa Itongo Strona tytułowa Spis treści Początek utworu Część pierwsza. Syn kowala W Bańkowej Woli U kowala Tajemnica opuszczonej zagrody Krystyna Bunt Część druga. Król Czandaura Ostatnia Wola Atalangi Pogrzeb Itonguar Zdrada Zwycięstwo Menhiry i wigwam śmierci Prawa dawności Wyzwoliny Przypisy Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjnaStał dom w czystym polu, u skrzyżowania zapomnianych dróg; jedna z nich gubiła się gdzieś w bezkresnej, wrzosem i mątwą pastewną poszytej równinie, druga, co tamtą skosem przekreślała, zwężała się opodal w ścieżynę i przepadała w chaszczach, które drapieżną osadą rozsiadły się po tamtej, zachodowi słońca bliższej stronie. Nikt tu lata całe nie zaglądał; najbliższe osiedle oddalone było o dziesięć mil.
Odludność miejsca potęgowała cisza: doskonała cisza zaklętego od wieków pustkowia. Nawet czarne zbory kruków i wron zlatujących tu jesienią i zimą na doroczne zimowiska odbywały się w głuchej, nie zmąconej krakaniem ciszy. Czasem tylko wiosenną lub letnią porą przeszedł mimo zapędzony tu przez przypadek włóczęga lub zaskrzypiało koło zabłąkanego w obcej stronie wozu. Nikt się nie kwapił do Bańkowej Woli, tego skrawu pustej, jałowej okolicy z równie pustym, od wieków nie zamieszkałym przez nikogo domem, co stał samotny, opuszczony przez Boga i ludzi pomiędzy ramionami niepotrzebnych dróg.
Dom ten i jego otoczenie miały złą, od niepamiętnych czasów ustaloną sławę. Bańkowa Wola należała do tych nielicznych, rozprószonych po ziemi miejsc, na których zdaje się ciążyć klątwa boża czy znamię szatana.
Dom był niewielki, parterowy, kryty gontami. Czarny jak smoła dach jego, zachodzący na okna nad miarę wydłużonymi okapami, łamał się barwami żałoby z trupio białymi, wyzierającymi spoza żywopłotu ścianami. Gdy zmierzch zacierał linie i kontury, domostwo wyglądało z daleka jak wielka, śmiertelnie schorzała twarz, wypatrująca świat osowiałymi oczyma. Czasem w godzinach wieczornych, chociaż w pustym wnętrzu nie było żywej duszy, dymiło z komina; gęste, bure kłęby wysiąkały z otworu szczytowego i staczały się leniwymi runami z dachu w ogród. Jesienną porą wiatr hulał po otwartych na przestrzał izbach, zawodził w wąskiej, wydłużonej sieni i trzaskał z pasją drzwiami. W jasne miesięczne noce dochodziło z wnętrza kwilenie niemowlęcia lub przeciągły, rozdzierający serce krzyk kobiety. W długie zimowe wieczory przesuwały się poza szybami okien jakieś mgliste, rozwiane w zarysach postacie, wyłaniały się z głębi, przystawały na progu lub korowodem widm tułały się po pustym ogrodzie wśród chochołów drzew.
Kiedy indziej pod jednym z okien słychać było wytężoną pracę: ktoś kopał zajadle ziemię i wyrzucał ją rydlem z głębokiego dołu. Nieraz mełly noc całą żarna w opustoszałej, pozbawionej wszelkich sprzętów gospodarskich kuchni.
Ogród rozciągający się dookoła domu był dziki i zapuszczony. Pogarbione od starości jabłonie i śliwy, nie pielęgnowane od lat przez nikogo, wypłonniały do szczętu lub rodziły owoce cierpkie, nie do użytku. Poznikały do niepoznaki ścieżki zarośnięte na głucho pokrzywą, piołunem i chwastem; w cieniu drzew rozpleniły się jadowita dziędzierzawa, diabelski lulek i szalej, pasożytowały niesamowity pokrzyk, tojad, blekot i czartopłoch. — W upalne dnie lata unosiły się od tych zielsk wonie gryzące i zjadliwe, jakby ostrzegając przechodnia przed odwiedzaniem przeklętej sadyby.
Gdy jesienny mrok zarzucał na ziemię płachty cieni i szedł przez pola krokami śniadego olbrzyma, drzemiąca przez dzień dusza ogrodu ożywała: odzywały się szepty, westchnienia, czyjeś prośby, zaklęcia, rozlegały się odgłosy ciężkich kroków, to znów szelest ostrożnego stąpania lub nagły, głuchy stęk upadającego ciała.
Niekiedy czar przenosił się poza obręb domu i ogrodu i opanowywał najbliższe ich otoczenie. Wtedy przeciągały o północy na rozstajnych drogach upiorne procesje. Na czele szedł jakiś człowiek na szczudłach, trzymając w ręce zamiast krzyża osmolony ożóg, za nim postać przypominająca księdza w ornacie z wizerunkiem szubienicy na plecach, a dalej rzesza widm z gromnicami odwróconymi w dół płomieniem.
Orszak pojawiał się nagle na krzyżownicy dróg, okrążał dom wśród żałobnych pieśni i antyfon i sczezał również nagle i niespodzianie w skrajnym polu po drugiej stronie. Gdy procesja mijała furtę wchód ową od ogrodu, celebrujący podnosił ku domowi rękę i kreślił nad nim znak krzyża, lecz w kierunku odwróconym, zaczynając od dołu. Wtedy z wnętrza odpowiadała mu piekielna wrzawa zmieszanych głosów męskich i kobiecych, nad którymi górował szeroki, urągliwy, rechocący śmiech. Po chwili wszystko milkło, światła gasły i dom zanurzał się znów w senną ciszę pustkowia...
W któryś dżdżysty, jesienny wieczór sprowadził do Bańkowej Woli dziwny traf dwoje ludzi. Wśród największej ulewy wszedł do sieni domu młody, w myśliwski strój odziany mężczyzna. Skwapliwie zatrzasnął za sobą drzwi, zrzucił ociekającą deszczem gumową kurtkę, odstawił strzelbę i przyciskając palcem guzik elektrycznej latarki, zaczął rozglądać się po otoczeniu.
— Opuszczona chałupa — mruknął, ogarniając spojrzeniem cztery izby, których wnętrza poprzez otwarte na oścież drzwi świeciły bezwzględną pustką. — Jak wymiótł! Ani żywej duszy. A co za wściekły przeciąg! Mało głowy nie urwie.
I starannie pozamykał okna.
— A może tu ktoś umarł na zakaźną chorobę? — zrodziło się podejrzliwe przypuszczenie. — W takim razie wpadłem z deszczu pod rynnę... Ha, trudno — nie ma wyboru, dobry i taki nocleg.
Obszedł po kolei puste izby.
— Co za dojmujący chłód!
Zatrząsł się od zimna.
— Choć psy gonić! Jak tu spać w tej psiarni i na czym? Ani kloca pod głowę. A co będzie, gdy latarka odmówi posłuszeństwa?
Perspektywa spędzenia nocy w ciemnościach przy kilku stopniach powyżej zera nie uśmiechała mu się wcale. Widok pieca w jednej z izb ze szczątkami zwęglonego polana wywołał ponętny miraż płonącego rześko ogniska.
— Trzeba stanowczo zdobyć opał.
Odtworzył w pamięci powykręcane kontury drzew majaczące w jesiennym zmierzchu dookoła domu. Ubrał z powrotem kurtkę i rozświecając sobie drogę latarką wyszedł tylnymi drzwiami w ogród. Nie zawiódł się: po chwili wracał już z pękiem chrustu i suchych gałęzi; zrzucił zdobycz w kąt pod drzwiami i powtórzył wyprawę kilkakrotnie. Wkrótce piętrzył się w sieni pokaźny stos paliwa.
— A teraz zapalimy w „sypialni”.
Wyjął z kieszeni gazetę, rozpostarł na ruszcie pieca, narzucił chrustu i podpalił zapalniczką. Buchnął płomień i zahuczało w kominie. Myśliwy zgasił latarkę i przy blasku ogniska przeniósł cały zapas suszu do izby. Niebawem odczuł błogie skutki ciepła. Zrzucił kurtkę, podsunął ją sobie pod głowę i jak długi wyciągnął się na podłodze obok pieca. W czerwonym świetle paleniska wystąpiły ostro jego męskie, energiczne rysy ożywione parą siwych, sokolich oczu. Podłożył ręce pod głowę, wlepił spojrzenie w powałę i odpoczywał.
Było mu dobrze. Zmordowany całodzienną włóczęgą po lasach, na pół skostniały od jesiennego chłodu, umiał ocenić błogosławiony wpływ ognia i zamkniętej, chroniącej przed deszczem i zimnem przestrzeni. Twarde, pyłem lat okryte deski podłogi wydały się miękką pościelą, a brudna, pusta izba najwygodniejszą w świecie sypialną. Na dworze zawodził luto październikowy wiatr, na szybach łzawiły paciorki dżdżu, w starym, wapnem na biało powleczonym piecu buzował wesoły ogień i wywabiał na ścianach kosmate cienie, a w kącie ćwierkał samotny świerszcz — Dobrze było...
W sieni odezwały się niepewne, skradające się kroki. Podniósł się i zaczął nasłuchiwać. Ktoś zapukał do drzwi nieśmiało.
— Proszę wejść — zachęcił „gospodarz”.
Drzwi odchyliły się i w progu stanęła młoda, niezwykłej urody kobieta. Z sobolowej jej świtki i kołpaczka spływała strugami woda.
Mężczyzna zerwał się z podłogi i gestem zaprosił do wnętrza. Na twarzy pięknej pani odbiło się wahanie. Spojrzała mu badawczo
Uwagi (0)