Wyspa Itongo - Stefan Grabiński (biblioteka online txt) 📖
Wyspa Itongo — powieść Stefana Grabińskiego, po raz pierwszy wydana w 1936 roku. Opowiada historię Jana Gniewosza — poczętego w nawiedzonym domu podrzutka przejawiającego zdolności mediumiczne. Robi on karierę w warszawskim środowisku parapsychologicznym, dochodząc przy tym do wniosku, że wolałby się pozbyć swoich nadprzyrodzonych zdolności. Wywołujące je siły nie chcą się jednak z tym pogodzić i likwidują każdą szansę uniezależnienia się od nich. W ten sposób bohater traci kochankę w wypadku samochodowym, a żonę w katastrofie morskiej.
W jej wyniku Gniewosz ląduje na tajemniczej wyspie Itongo. Nadprzyrodzone zdolności zapewniają mu stanowisko króla, pozwalające mu kształtować los mieszkańców wyspy. Po 10 latach Gniewosz wikła się w konflikt z nimi, chcąc zreformować ich religię.
- Autor: Stefan Grabiński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wyspa Itongo - Stefan Grabiński (biblioteka online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Grabiński
Część pierwszą egzekucji wykonano. Przez chwilę panowało w tłumie głuche milczenie. Ludzie wytężali słuch, czy nie dojdzie ich głos jakiś z głębi ślepego wigwamu. Lecz nie doszedł żaden. Cicho było dokoła domu i cicho w jego wnętrzu. A gdy wśród tej ciszy ogromnej nareszcie zapadło słońce pod powierzchnię morza, kazał Ksingu żołnierzom rozpędzić tłum do domów. Rozeszli się niechętni, odwracając głowy. Wojownicy eskorty utworzyli znów zastęp i równym, miarowym krokiem odeszli do osady. Pozostali tylko dwaj strażnicy, którzy z podniesionymi włóczniami zajęli swe miejsca u drzwi chaty.
Czandaura nie był obecny przy egzekucji. Gdyby nie stanowcza wola ludu domagającego się kary śmierci, byłby zamienił ją na dożywotnią banicję. Lecz Huanako, którego zdanie było mu zawsze najwyższym wyrazem uczuć i przekonań Itonganów, odrzucił propozycję króla z oburzeniem i zażądał spełnienia wyroku. Zdrajcę należało ukarać z bezwzględną surowością. Wobec tego król musiał pozostawić Marankaguę jego losowi.
Tegoż wieczora o zmierzchu skorzystał z chwili wolnej od zajęć i ścieżką ukrytą wśród krzewów żywoci i surmii zakradł się do świątyni Pele. Zastał Rumi przy zniczu dorzucającą do ognia polan z drzewa sandałowego i okrągłych jak głowa ludzka szyszek igławy. Po świątyni snuły się wstęgi błękitnych dymów i napełniały wnętrze woniami. Na widok króla kapłanka powstała od ogniska, złożyła mu głęboki ukłon i chciała odejść w głąb chramu. Zatrzymał ją błagalnym ruchem ręki.
— Dlaczego uciekasz przede mną, Rumi? Ciebie tu szukałem.
Przystanęła z pochyloną nisko głową.
— Czego życzysz sobie, królu mój i panie?
— Przyszedłem powiedzieć ci, Rumi, że jesteś mi droższą nad to królestwo moje i cenniejszą nad życie. Przyszedłem wyznać ci miłość moją.
Zachwiała się jak palma pod ciosem topora. Coś jak jęk cichy, jak kwilenie gołębia wyszło z dziewiczej piersi. Zakryła twarz rękoma.
— Dlaczego mi to powiedziałeś. Czandauro? — poskarżyła się cicho.
— Bo kocham cię, Rumi, i chcę, byś była moją.
Porwał ją w ramiona. Nie spotkał oporu. Rozłożyła ręce ruchem bezbronnego dziecka i przymknęła oczy pełne złotych blasków. Usta jej gorące jak szkarłat kennedii zakwitły uśmiechem rozkoszy, gdy uczuły palący żar pocałunku, a smagłe łono spragnione pieszczot podniosło się łukiem tęsknoty na spotkanie mężczyzny.
— Jesteś silniejszy niż moi bogowie, Czandauro — szeptała, oplatając go ramionami — silniejszy niż cienie praojców, silniejszy niż duchy żywiołów. Jesteś moim przeznaczeniem.
A on, pieszcząc jej piersi soczyste jak owoc gojawy, a wonne jak balsam peruwiański, rzekł mocno:
— Odtąd płyniemy oboje na jednej łodzi. Los mój jest twoim losem, Rumi.
Przytuliła się do niego.
— Teraz musisz mnie wziąć w obronę przed boginią Pele. Złamałam śluby. Zbezcześciłam jej chram.
Wziął ją na ręce jak dziecko i obsypując pocałunkami, obnosił po świątyni.
— To, co dla mnie uczyniłaś, biorę na siebie — uspokajał, kołysząc ją w ramionach. — Wyzwolę nas oboje spod praw tej ziemi. Bo czuję, że i twoja dusza jest mieszkanką innych lądów, innych krain, że i ty buntowałaś się nieraz przeciw temu, co ci narzuciło życie.
— Mój Mądry, mój Mocny, mój Król! — szeptała w upojeniu.
Mijały chwile, upływały godziny i odchodziły w dal niepowrotnie. Zeszedł księżyc, zajrzał do świątyni, obrzucił kochanków łaską blasków, skrył się za murem, zaglądnął znów do wnętrza przez drugie okno, uśmiechnął się i przepadł za filarem.
Rumi usnęła Czandaurze na rękach. Dotknął wargami raz jeszcze ust jej rozchylonych jak płatki lorantu i lekko złożył ją na posłaniu. Zakrył sobie twarz połą poncha i cicho wymknął się z chramu na ścieżkę po tamtej stronie.
Była północ i księżyc wędrował wysoko po niebie. Król zwolnił kroku i szedł, przeżywając powtórnie chwile upojenia. Miłość Rumi szumiała w nim jak wino. Słyszał szept jej, nieśmiało domagający się pieszczot, czuł wstydliwe dotknięcia jej palców. Umiała kochać ta półdzika seniorita! Mantillę koronkową zarzucić jej na głowę, złoty grzebień i różę wpiąć we włosy i wachlarz dać do ręki — niech króluje najpiękniejsza z Kreolek przy dźwiękach gitar i mandolin w tanecznych skrętach habanery. Pampera88 stepowa!
Pijany szczęściem król nie spostrzegł się nawet, jak wyszedł z gąszczu akacji i błądził wybrzeżem wśród skał. Dopiero chlust fali, co obryzgała mu twarz wrzątkiem piany, obudził go z marzeń. Podniósł głowę i rozejrzał się. Po prawej ocean docierał mu do stóp zalotami podplusków, naprzeciw sterczał blok skalny z płaską platformą szczytową, po lewej czerniał pandanowy bór. W tę stronę zawrócił Czandaura. Nie uszedł dziesięciu kroków, gdy zatrzymały go na miejscu dwa niemal równocześnie, ostro w ciszy nocnej brzmiące głosy:
— Kto idzie?
— Czandaura, król — odpowiedział i spostrzegł, że stoi przed wigwamem śmierci.
Strażnicy na dźwięk dobrze znanego im głosu odstąpili o parę kroków i podnieśli włócznie wysoko ponad głowami na znak powitania. Czandaura położył rękę na zasuwie drzwi. Nasunęła się szczególna myśl:
Czyżby rzeczywiście tylko dziwny przypadek sprowadził go na to miejsce po tym, co przeżył tak niedawno? A może to nie przypadek? Może przychodzi jeszcze w porę?
Powoli, uśmiechając się, odsunął rygle.
— Królu! — usłyszał głos sprzeciwu jednego ze strażników. — Godzina naznaczona przez sędziów jeszcze nie nadeszła. Północ zaledwie minęła.
Czandaura zmierzył go surowym spojrzeniem.
— Mój brat — rzekł wolno — niech milczy. Nie przystoi żołnierzowi wstrzymywać ręki króla swego i wodza.
Wojownik wyprostował się i jakby skamieniał w pozycji. Król przez chwilę jeszcze wahał się i nadsłuchiwał z ręką na skoblu. Grobowa cisza domu zdawała się go onieśmielać. Wtem w ciszy tej rozległ się dziki, rozpasany do rozpuku śmiech... Odbiły go skały nadbrzeżne, powtórzyły lasy i wchłonęła noc. Czandaura otworzył drzwi.
Na progu oświetlona pełnią księżyca ukazała się postać szamana. Stał wpatrzony błędnie w przestrzeń i znów zaniósł się tym samym okropnym śmiechem. Dookoła niego owinęły się dwa węże: grzechotnik i kobra. Pierwszy, okręciwszy przegubami szyję Marankagui, zawisnął nad jego czołem niby diadem — drugi, nie mniej złośliwy, opasał mu tors i rozwartą do ataku paszczę zbliżał powoli ku piersi. Powtórna salwa śmiechu znać rozdrażniła bestię. Oczy węża nabiegły krwią, ogon miotnął się wściekle parę razy i paszcza przywarła do lewego boku szamana. Z twarzy Marankagui zniknął wyraz obłąkańczej radości, a wypełznął piekielny strach. Z głuchym rykiem rzucił się do ucieczki.
Biegł pędem strzały, spuszczonej z cięciwy, przez chaszcze surmii i drążni, zarośla ramiennic, cierniste kępy mulgi, aż wypadł między skały. Sylweta jego czarna, wyniosła, uwieńczona esowatą linią węży, mignęła na stożkowatym bloku plaży, przerzuciła się nieprawdopodobnie śmiałym skokiem na blok sąsiedni, przesunęła lotem błyskawicy po bazaltowej platformie i runęła w morze. Lecz go nie dosięgła. W drodze ku otchłani oceanu ciało czarownika natrafiło na wystającą z wody kończystą igłę rafy i wbiło się na nią jak motyl na szpilkę.
Tak skończył Marankagua, pierwszy szaman Itonganów, czarodziej, wróż i lekarz Wielką Medycyną zwany. Zwłoki jego wyschłe na drzazgę i sczerniałe od słońca i wichrów morskich długo jeszcze rysowały się ponurym konturem na szczycie nadbrzeżnej iglicy. Aż któraś z fal śmielsza dotarła do niego w rozmachu chlustów, podważyła i uniosła z sobą w dal na roztocza oceanu...
Dziesięć lat upłynęło od chwili, gdy ocean wyrzucił na brzeg wyspy Itongo dwóch białych ludzi, a dziewięć z górą od czasu, gdy jeden z nich, Czandaurą przezwany, zagarnął w swe ręce królewską władzę. Wiele się w ciągu tych lat na wyspie zmieniło i kołowrót zdarzeń, który dotychczas obracał się z chyżością sennego ślimaka, wirował teraz w tempie letnich błyskawic. Skończyła się bezpowrotnie wielowiekowa drzemka czasu i wtargnął zwycięsko ruch. Zestukrotniła się wartość i treść każdej godziny.
Przepadły chwile brzemienne zadumą ciszy — ustoiny rejestrujące leniwo przeszłość, a przyszły chwile nowe, wypełnione czynem, chwile — iskry, przetwarzające zajadle oblicze ziemi. Wszystko szło naprzód z zawrotną szybkością spadającego meteoru.
Na co ta szybkość? Co komu z tego pośpiechu? Jaki ich cel? Jaka przyczyna?
Nikt nie wiedział, nikt nie domyślał się. Oprócz samego króla i jego doradcy i przyjaciela, Atahualpy. Tak chcieli biali władcy. Itonganie spełniali ich wolę posłusznie i ślepo i może wbrew własnym uczuciom przynaglali tempo życiowe swej wyspy.
Dawne osady i przysiółki zamieniły się na miasta i miasteczka, gdzie od rana do wieczora pracowali ludzie w domach wielkich, pełnych ruchu i nie słyszanych dotychczas na wyspie dźwięków. Jak spod ziemi wyrosły fabryki, rękodzielnie, wytwórnie, huty i pracownie. Powstały szpitale, szkoły i ochronki. W górach otwarto kopalnie srebra, złota, miedzi, żelaza i kobaltu. Wydobyte z nich metale sprowadzano na wąskotorowych kolejkach do najbliższych miast i przerabiano na ludzki użytek w olbrzymich kuźniach i przetwórniach.
W lasach rżnęły i piłowały wśród świstu pary niezmordowane tartaki, a po lśniących szynach pędziły żelazne wózki naładowane drzewem chinowym, chlebowym, gumowym, kamforowym, sandałowym, eukaliptusem, sosną kauri, rzewnią, igławą i palmami.
Dzięki mądrej gospodarce króla zakwitła uprawa zbóż i krzewów, rozwinęło się sadownictwo. W okresie letnim, między październikiem a marcem, gdy wilgotny passat z południowego wschodu uderzał w zębate sierry89 cordillery i sprowadzał obfite dżdże, dojrzewały na polach pszenica, jęczmień, kukurydza i pataty, trzcina cukrowa, bambus, tytoń, bawełna, ryż, maniok i taro.
Po ogrodach i sadach zbierano banany, owoce pizangu, gojawy, pistacji, melony i soczystą mięsowocnię smaczliwki.
Powietrze wypełniała w tym czasie aromatyczna woń krzewów migdałowych i pieprzu, z drzewa krowiego sączyło się źródło roślinne mleka jadalnego, pachniały cynamonowiec i pomarańcza.
Na gałęziach jadłunu pigwowatego dościgały orzechy, które utarte na masę, zmieszane z mlekiem palmy kokosowej i przesączone przez trzcinę bambusu, dawały jesienią sorbet słodki i ochładzający.
Pracowali Itonganie w pocie czoła i budowali żmudnie nową przyszłość, wpatrzeni w króla i jego tajemniczą gwiazdę. A król uśmiechał się i zachęcał przykładem do dalszych wysiłków.
Jeden tylko człowiek na wyspie nie pochwalał gorliwości Czandaury i spoglądał z niedowierzaniem na jego poczynania: Atahualpa.
— John — mówił nieraz do Gniewosza — jak widzę, bierzesz tę wyspę i jej mieszkańców na serio i jesteś królem nie na żarty. Tyle lat minęło od czasu naszego przymusowego wylądowania na tym egzotycznym brzegu, a tobie ani w głowie wracać do Europy. Do kroćset tajfunów! Co do mnie, mam już tego wszystkiego powyżej uszu i gdyby nie przyjaźń dla ciebie, old fellow, dawno bym już wykończył moją „Markizę” i dał stąd nura, ażby się za mną zakurzyło. Co ciebie właściwie trzyma na uwięzi? Rumi? Mężczyzna jak ty mógłby już dawno przerobić ją na swój tryb o tyle, że sama powinna okazać gotowość towarzyszenia ci na kraj świata. Moja Itobi np. dawno już oświadczyła mi, że gdybym któregoś dnia chciał stąd wyfrunąć, opuści ojczyznę i pójdzie za mną bez cienia żalu. Dzielna kobieta!
Wtedy Gniewosz zapewniał przyjaciela, że nie kochanka związała go z wyspą. Przypierany do muru dalszymi indagacjami Petersona wreszcie wyznał mu prawdę.
— Trzyma mnie tu żądza władzy i kierowania ludźmi. Tu jestem królem, w Europie byłbym tylko zwykłym inżynierem. Ponadto klimat tutejszy i otoczenie wpływają na mój stan psychofizyczny, a specjalnie ujemnie na mój mediumizm, który zdaje się z rokiem każdym słabnąć i zanikać. A tego właśnie najgoręcej pragnę. Nie chcę być więcej „sługą duchów” ani nawet ich „kochankiem”. Zamiast pośredniczyć między nimi a żyjącymi, rządzę coraz samodzielniej ludźmi. Z roli biernego medium przeszedłem powoli do roli władcy. Po dziesięciu latach mego pobytu na Itongo doszedłem w walce z zaświatem do rezultatów tak pomyślnych, że zdaje mi się, że widzę już w niedalekiej przyszłości dzień mego pełnego zwycięstwa i wyzwolin. Sam przyznasz, że przeprowadziłem na tej archaicznej, przesiąkłej dawnością wyspie wprost rewolucyjne zmiany. Zmodernizowałem niemal zupełnie tryb życia Itonganów, wydrożyłem ich z drzemki wieków, zelektryzowałem prądem nowoczesnej cywilizacji, zaprzągłem do nowożytnych warsztatów pracy. Lecz to mi nie wystarcza. Z czasem zabiorę się do ich wierzeń i religii. Nagnę palec pod ich serca.
Dopiero gdyby mi się kiedyś przy czymś powinęła noga i nastał okres pierwszych porażek, chwyciłbym się ostatecznego środka, który mi tak zalecasz. Na ucieczkę będzie zawsze czasu dosyć. Rozumiem doskonale, mój drogi Will, że racje, które mnie tu więżą, dla ciebie są niczym.
Dlatego mimo wszystko, mimo twej nieocenionej przyjaźni nie śmiem cię przy sobie zatrzymywać dłużej i jeżeli taka twoja wola, wykończ jak najprędzej swoją „Markizę”, zaopatrz ją w potrzebny sprzęt i środki żywności i wracaj szczęśliwie do Europy z twoją Itobi. Kto wie, może ja i Rumi pójdziemy wkrótce za waszym przykładem i spotkamy się gdzieś w jednym z portów południowej Anglii. Na razie moje miejsce tutaj, aż do dnia zupełnego tryumfu lub... zupełnej klęski.
Peterson westchnął.
— Jesteś uparty jak kozioł, John. Cóż mam robić? Rad nierad muszę czekać na to rozstrzygnięcie. Pozostaję.
Gniewosz podziękował mocnym uściskiem ręki. Więcej tej sprawy nie poruszali, lecz od owej rozmowy Peterson gorliwiej niż dotychczas zaglądał do zatoki Szarych Zwisów na zachodnim krańcu wyspy, u podnóża bazaltowych stoków cordillery, gdzie w malutkiej przystani kończył budowę „Markizy”, obrotnego jak fryga, dwumasztowego szkuńca.
O istnieniu statku prócz inżyniera nikt nie wiedział. Zatoka wybrana przez kapitana była mało dostępną tak ze strony lądu, jak morza, a ponadto rzadko odwiedzaną przez krajowców z powodu jakiejś klątwy czy czarów, rzuconych na nią przed laty przez jednego z szamanów. Ta naturalna i moralna izolacja zakątka była Petersonowi bardzo na rękę. Po cichu, ukradkiem zwiózł do nadbrzeżnych grot obrobiony gdzie indziej przez zawodowych cieśli sprzęt i przy pomocy Gniewosza powoli w ciągu lat zmontował kadłub i maszty. W parę miesięcy po wspomnianej rozmowie, jakby przeczuwając wypadki, przyśpieszył wykończenie szkunera. W ciągu kilku najbliższych tygodni rufa, sztaba i śródokręcie zapełniły się nadbudówkami, a na masztach załopotały w powiewach passatu żagle z krajowej tappy, delikatnego a mocnego płótna, wyrabianego z kory papierotki, skropionej klejem.
Kapitan był bardzo dumny ze swej „Markizy” i całe godziny spędzał na jej pokładzie, paląc z fajki wyborny, własnoręcznie zasiany w ogrodzie i wyhodowany tytoń. W czasie tych samotnych sjest w otoczeniu nawisłych dookoła bloków szarego opocza przemyśliwał sytuację. W szczerość podanych sobie przez Gniewosza motywów wierzył. Mimo sceptycyzmu, z jakim zapatrywał się na stosunek przyjaciela do tzw. zaświatów, czuł, że między inżynierem a zbiorowością Itonganów toczy się od lat gra o jakąś wysoką stawkę i że zwycięzcą na razie był stale Czandaura. Z drugiej strony jednak trzeźwemu i praktycznemu pozytywiście przedstawiała się ta gra jako niepotrzebna strata czasu, a jej protagonista, John, zdaniem jego marnował tylko swe siły i zdolności dla egzotycznej chimery. Z całego serca życzył mu rychłej porażki, bo tylko w tym wypadku spodziewał się nakłonić przyjaciela do ucieczki. Planowany przez króla atak na wierzenia i zwyczaje
Uwagi (0)