Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖
Paweł Bernheim, kobieciarz i znawca sztuki, przejmuje kierownictwo banku po ojcu i styka się z przybyszem z ogarniętej rewolucją Rosji, Nikołajem Brandeisem, który zdaje się mieć mroczną przeszłość i wyjątkowe szczęście w interesach.
Tymczasem lekkomyślny brat Pawła, Teodor, angażuje się w konspiracyjną działalność nacjonalistyczną, chociaż drży, by towarzysze nie odkryli żydowskiego pochodzenia jego matki.
Powieść Josepha Rotha, popularnego w latach 20. niemieckiego pisarza i dziennikarza, zaprzyjaźnionego z polskim poetą Józefem Wittlinem, obnaża mechanizmy zdobywania bogactwa i wpływów. Rodzina Bernheimów pokazuje panoramę społeczną Niemiec pogrążonych w kryzysie po I wojnie światowej, w czasach szalejącej inflacji, która rujnowała uczciwych ludzi, ale dawała wielkie zyski spekulantom. Opisuje tworzącą się klasę średnią i ścierające się ideologie. Oddaje też ducha swoich czasów, fascynację młodością i przyszłością, przy czym futurystyczne hasło przybiera tu postać: „masa - miasto - machina finansowa”.
- Autor: Józef Roth
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Roth
Był więc w Belgradzie.
Po obiedzie siedział w „Zielonym Łabędziu”, na próbie.
Nie przypominał sobie, kiedy ostatnio był w teatrze. W przybliżeniu dwa albo trzy lata temu. Wybrał się wówczas kilka razy do teatru, z tą radością, jaką odczuwał przed wielu laty jako student, gdy się wybierał na przedstawienie. Przyszedł i przekonał się, że sceny są puste, nawet gdy na nich poruszają się aktorzy. Współczesna reżyseria — myślał — dlatego widocznie tak się wysila, że sami artyści odczuwają tę pustkę. Dlatego na przykład wznosili stopnie. Gdy widział stopnie, miał wrażenie, że siedzi w próżnym wnętrzu zburzonego domu. Przypomniał sobie trzęsienie ziemi, które kiedyś przeżył na Kaukazie. Na kilku ulicach, na peryferii małego, starego miasta, runęły mury i dachy. Oczom przedstawiał się widok wnętrzności domów: desek, belek i bezcelowych schodów. Wysoko wznosiło się sklepienie nieba. Schody, które niegdyś prowadziły przez piętra, zdawały się śmiesznie małe, na tle niezmiernego odstępu dzielącego najwyższy stopień od najniższej chmurki. Na tych, prawie nienaruszonych, schodach, uwydatniała się potęga zniszczenia wyraźniej jeszcze niż na gruzach rumowisk.
Silniejszą grozę odczuwał Brandeis na widok scen. Tu bowiem obraz upadku nie był następstwem katastrofy, lecz ludzkiego wysiłku zwanego „reżyserią”. Czasami miał ochotę poznać „reżysera”. Jakie dzikie sny muszą dręczyć tych ludzi i jak tam w ich duszach wszystko wygląda? Gdyż przebudowują widocznie głuche przepaści, które chcą ich pochłonąć w czasie głuchych nocy, na scenerie. W młodości Brandeisa istniały jeszcze światła rampy.
Odwiedził ponownie teatr akurat w czasie, gdy reflektory nie tyle oświecały, ile przesiewały wydrążone noce scen. I wciąż jeszcze nie było dość ciemno, ażeby widz mógł zapomnieć, że noc ta składa się: z cieni rupieci, skrzyń i ruchomych podłóg, których zakonserwowana, na nowo zabalsamowana śmierć mechanicznym zimnem napełniała rozgrywające się sceny. I mimo że jasne jak słońce reflektory umieszczały bohaterów w środku kół ze światła, blask ich nie był tak silny, żeby widz mógł zapomnieć o prywatnym człowieczeństwie aktora. Było raczej tak, jak gdyby reflektor nam chciał przedstawić ciekawość widza, jedyną ciekawość, jaką widz tych czasów jeszcze posiadał, a która nie była skierowana na sens akcji, lecz na bezmyślność ruchów. Było tak, jak gdyby reflektor uparcie szedł za aktorem, ażeby wreszcie dowiedzieć się, po co ten człowiek wszedł na trzeci stopień celem wypowiedzenia pewnego zdania i po co znowu zstąpił celem usłyszenia odpowiedzi. Brandeis miał wrażenie, że w jego młodości mniej od teatru wymagano. Dlatego więcej dawał. Dokładnie sobie przypominał, że nie po to wybierał się do teatru, żeby zobaczyć „ożywionego” Shakespeare’a, jak się to mówi — gdyż nigdy Shakespeare nie mógł być tak żywy, jak przy czytaniu — lecz ażeby poznać odstęp i różnicę między granym Shakespeare’em, a tym, który żył w wyobraźni widza. Wówczas mogło się zdarzyć, że wielki artysta brał na siebie urojony los bohatera i własną krew ofiarował za krew Shakespeare’a. Właśnie dlatego, że ani on, ani scena, na chwilę nawet nie wypierali się tego, iż są teatrem, z rampą, kulisami, drzewami, skałami i murami z tektury. Lecz dziś — pomyślał Brandeis — reżyser dyryguje ofiarą aktora, która — o ile ma dostąpić łaski — rozegrać się musi w zupełnej samotności. Reżyseria stwarza przestrzenie. Lecz nie ma ludzi, którzy by je wypełnili. Dlatego pogrążono scenę w ciemności, spodziewając się, że wąski stożek światła uwydatni lepiej człowieka. Co za pomyłka! Człowiek wpadł do dziury, i skrępowany próżnią, będącą obecnie jego ciałem, stąpa po omacku wśród nocy.
Brandeis nie byłby nikomu nigdy mówił o tych rzeczach. Nie uważał się za kompetentnego, nie znał się na tym. To nie była „jego rzecz”. Ze zgrozą myślał o tym, że w współczesnych teatrach krzyczą, jak na giełdach. Myślał, że to nie jest uczciwy interes, płacić za fikcję, która się nie chce do tego przyznać, że nią jest. Płacić za sztukę udającą, że zawiera spotęgowane życie, a która w porównaniu z jego własnym życiem, z przeżyciami Brandeisa z dawniejszych lat, albo nawet tylko z dostawą materiałów na Bałkany, wcale nie jest życiem spotęgowanym, lecz zwidem snu o życiu, śnionym przez bladego dramatopisarza. Nie! Wolał pójść do kina. Lubił bezwiedną ciemność widowni i migotliwy cień aktorów. Lubił prymitywne napięcia fikcji, przyznających się uczciwie do siebie. Lubił odosobnienie, w którym każdy siedział, reszta ludzi bowiem w rzeczywistości znajdowała się tuż przy ekranie. Tylko ciała ich zostały na miejscach, jak płaszcze w garderobie. Dwa razy na tydzień Brandeis chodził do kina. Wypoczywał. Nie mówił. Nie słuchał. Z niecierpliwością znosił krótkie oświetlone przerwy. Nienawidził przerw. Myślał nawet o urządzeniu kin, w których by nigdy nie było jasno.
Przyszedł na próbę „Zielonego Łabędzia”. Siedział sam na ciemnej widowni. Nie. Przekonał się, że sztuka go nie zajmuje, a lekka sztuka również nie. Właściwie kabaret rosyjski, znany mu jeszcze z dawnej Rosji, zawsze przez niego był znienawidzony. Nie odpowiadała mu sztuka, która ze strachu przed rozmiarami stała się zgrabna, miniaturowa. Nienawidził delikatności. Nienawidził tych fragmentarycznych, charakterystycznych obrazów, w których ludzie zamieniali się w liliputów, chłopki w baletnice, kozacy w cynowych żołnierzy. Nienawidził pustej świetności konferansjera, tryskającego na jego cześć — traktowano go bowiem jako mecenasa — wybornym dowcipem. Dlaczego nie odchodził? Po raz trzeci już siedział na próbie. A nawet podszedł wieczorem do teatru, ażeby dowiedzieć się, ile kasa przyniosła. W jakim celu to robił?
Zespół znajdował się w nędzy. Od dawna już nie płacili za hotel. Nie chciano im już dawać jedzenia na kredyt. Bywały wieczory, że dochód starczył tylko na zapłacenie dla każdego herbaty lub kawy z ciastkiem. Siedzieli po przedstawieniu przy małych stolikach i przypominali gromadki strwożonych kur, czekających na zarznięcie. Lecz bezustannie coś mówili, bojąc się niemych przerw, jak gdyby cisza nieuchronnym była zwiastunem śmierci. Od założenia „Zielonego Łabędzia” nigdy jeszcze nie powodziło im się tak źle. W żółtym blasku wieczornych świateł błyszczały ich twarze, z których pośpiesznie starli szminkę. A jednak nie chcieli się rozejść. Co nocy czekali, aż zamykano lokal. I wtedy jeszcze szli z jednego z trzech hoteli, w których byli zakwaterowani, do drugiego. Odprowadzali się nawzajem. A mała grupka, wchodząca wreszcie do swego hotelu, czuła się opuszczona i jakby zdradzona. Długo jeszcze wystawali w korytarzach i szeptali. Potem za każdym zamykały się drzwi, jak wieko trumny.
Pewnego wieczora Brandeis zapytał: „Dlaczego nie idziecie wszyscy na poszukiwanie własnego chleba?” Popatrzyli na niego przerażeni i lekceważąco, jak gdyby go uważali za człowieka niespełna rozumu i małowartościowego. „Co? — odparł kapelmistrz — mielibyśmy porzucić nasz kabaret? Nigdy!” I Brandeis pojął, że ci ludzie uważają za nakaz sztuki to, co było nakazem ojczyzny.
Nie wszyscy z nich byli aktorami. Kobiety były córkami z dobrych domów, mężczyźni oficerami i urzędnikami; między muzykami było dwóch właścicieli dóbr, a kapelmistrz był profesorem gimnazjalnym.
Brandeis po raz pierwszy miał sposobność wydać pieniądze na rzecz, która mu się nie podobała. Od kiedy zaczął robić interesy, zwykł był każdą kwotę pieniężną uważać za narzędzie. Dać jałmużnę żebrakowi byłoby mu się wydawało czymś tak śmiesznym, jak zapalenie ognia jedynie w tym celu, ażeby go zgasić natychmiast wodą, albo rzucenie na bruk zegarka jedynie po to, by przestał chodzić. Teodorowi Bernheimowi dał dwa tysiące dolarów, nie tylko dlatego, że potrzebował pomocy Pawła, lecz także dlatego, że jego zdaniem, należy nie dopuścić do żadnej funkcji ziemskiej sprawiedliwości... Nie użyczał policji żadnego z wielu istniejących Teodorów i prawdopodobnie byłby im wszystkim pomógł. Nienawidził porządku ustrojów społecznych. Nie rozumiał go. Lecz jeszcze mniej miał zrozumienia dla sztuki wielkiej i małej, dojrzewającej w cieplarniach znienawidzonego porządku.
A jednak opłacił „Zielonemu Łabędziowi” rachunek hotelowy i podróż.
Było to ostatniego wieczora w Belgradzie. Siedzieli w swojej kawiarni grupami przy kilku stolikach. Byli w dobrych humorach ze względu na widoki w Paryżu, i hałasowali. Wszedł Brandeis. Chciał dziś jeszcze wrócić do Berlina i szukał dyrektora, żeby się pożegnać. Wydawał się sobie samemu śmieszny. Śmiesznemu przedsiębiorstwu dał pieniądze, odbył bezcelową podróż, stracił czas. Chciał o wszystkim zapomnieć. „Byłoby może lepiej wyjechać bez słowa” — rozważał. — „Ale to robi się tylko, gdy się samemu dostaje pieniądze, a nie gdy się je pożycza innym”.
Spostrzegli go natychmiast, gdy wszedł, otoczyli go, obchodzili się z nim, jak wypadało, ze swawolną wdzięcznością. Spojrzał raz jeszcze obojętnie na ich obojętne twarze. Nagle wzrok jego utkwił w próżni.
Jednej twarzy brakowało. Nie znał nazwiska należącego do tej twarzy. Lecz brakowało mu jej.
Za chwilę siedział przy stole i zamówił jakiś napój. Dopiero co zamierzał jak najszybciej i na stojąco się pożegnać. Teraz usiadł, ażeby zaczekać. Twarz, na którą czekał, nie mogła mieć więcej jak dziewiętnaście lat. Im dłużej trwała próżnia, tym wyraźniej widział jej brunatną twarz, wąskie wargi, szerokie, czerwone, szminkowane usta, jak krzyk na tle spokojnej twarzy, i ciemne oczy, tak blisko obok siebie umieszczone, że jedna brew zdawała się przechodzić w drugą. Jakie nosi trzewiki? Nagle nic ważniejszego w tej chwili nie istniało! Byłby chętnie zapytał, jakie ona nosi trzewiki, chociaż wcale nie byłby zapytał o nią. Nie wiedział, jak się nazywa. „Oczywiście — mógłbym ją opisać. Lecz to jest przykre, bardzo przykre. Wolę zaczekać. Pojadę jutro”.
Jego pociąg odchodził o 11 godzinie wieczorem. Gdy Lidia Markowna weszła, duży zegar nad bufetem wskazywał dziesiątą godzinę. Miał zatem jeszcze godzinę czasu. Odczuwał to jako zdradę, że przyszła właśnie teraz, nabawiając go kłopotu odbycia podróży, którą już postanowił odwlec. Dlaczego przyszła teraz? Pół godziny — to za mało, żeby dowiedzieć się od niej wszystkiego, co mogło być godne przyjęcia do wiadomości. Lecz pół godziny wystarczy, żeby się z nią pożegnać. A czy zamierzał właściwie coś innego? O ile mógł sobie przypomnieć, przyszedł tu tylko w tym celu. Przyszła, mógł się więc pożegnać. Byłoby jednak lepiej, gdyby jej przyjście było nastąpiło równocześnie z odejściem pociągu. Wówczas zyskałby jeszcze trzy godziny, aż do zamknięcia lokalu. A potem istniały jeszcze inne. A pociąg, którym „Zielony Łabędź” miał odjechać do Paryża, odchodził dopiero o trzeciej po południu, jutro — —
W Brandeisie zrodziła się śmieszna nadzieja: może zegar nad bufetem w ogóle źle chodzi? Wystarczyło zrobić mały ruch, ażeby się przekonać. Wystarczyło sięgnąć po zegarek. Ale Brandeis zwlekał z tym, w obawie, że zegar chodzi dobrze. W końcu wyjął zegarek. Rzekłbyś: z wielkiego zimna wstąpił w jasne, promieniujące ciepło. Było grubo po jedenastej. Jego pociąg był w drodze.
— Jak właściwie nazywa się pani, która właśnie weszła? — zapytał sąsiada.
— To jest Lidia. Lidia Markowna!
— Lidia Markowna! — powtórzył Brandeis. Wstał i podszedł do niej. Weszła, poruszając się wolno i uśmiechając się. Zbliżając się do przyjaciół, wybrała jeden ze stołów. Blisko przy niej, i tak, by musiała odwrócić głowę, chcąc widzieć jego twarz, stanął Brandeis. Podała mu rękę. Pociągnął ją do stołu, niezajętego jeszcze, tuż obok.
— Pani jest Lidia Markowna! — rzekł, jak gdyby chciał się upewnić, że tak się nazywa, i jak gdyby każde inne nazwisko nie było mu równie obojętne.
— Tak jest. Pan mnie nie znał?
— Owszem. Znałem panią. Lecz nie pytałem o nazwisko pani. Pytam o to tylko w pewnych wypadkach. Pani jest na przykład takim wypadkiem.
Czekał. Rzekła tylko: — Dlaczego?
— Bo chciałbym — rzekł Brandeis — to znaczy, chciałbym panią prosić, aby pani nie wyjechała jutro ze wszystkimi, lecz ze mną, do mnie do domu.
— Co pan mówi? Miałabym porzucić teatr?
— Dlaczego nie?
— Ale — pan nie wie? Mam przyjaciela. Nie mogę przecież opuścić mego męża! I wcale pana nie znam.
— Kto jest pani przyjacielem?
— Grigori — tam siedzi.
Brandeis obejrzał się. Był to człowiek z basowym głosem. W scenie „Biali jeźdźcy” grał pierwszego kozaka.
Grigori był zajęty grą w karty.
— Proszę tu zaczekać! — rzekł Brandeis.
Posłał Grigoriemu kartkę przez kelnera. Napisał na niej:
„Przysiądź się pan natychmiast do nas. Chodzi o pieniądze”.
Grigori przyszedł. Patrzył na przemian na Lidię, której nie ukłonił się, i na Brandeisa, do którego wciąż się uśmiechał.
— Słuchaj pan! — rzekł Brandeis po cichu. — Czy pozwoli pan, by Lidia Markowna jutro została? Ze mną?
— Dlaczego pan mi przeszkadza, mój drogi? — odpowiedział Grigori. — Myślałem, że idzie o pieniądze!
— Otrzyma pan pieniądze. Odpowiedz pan.
Grigori zmrużył oczy i patrzył na Lidię.
Potem rzekł:
— Oczywiście. Jeżeli ona chce!
— Grisza! — krzyknęła Lidia, tak głośno, że wszyscy odwrócili się. Oparła głowę o stół i płakała. Czołem przywarła do płyty marmurowej, jak gdyby nie znała innych towarzyszy poza kamieniem i martwymi przedmiotami.
— Chodź pani! — rzekł Brandeis. Podniósł ją z krzesła. Dyrektor przyszedł. Brandeis rzekł:
— Lidia Markowna opuszcza was. Zapłać pan Griszy dwie miesięczne gaże, na mój rachunek. Dobranoc!
Nowy Nikołaj Brandeis wyszedł z kobietą na ulicę.
Poszli w stronę postoju taksówek.
O Pawle Bernheimie nie można niczego innego powiedzieć, jak tylko tyle, że się nie zmienił.
Zaczął „redukować”. Była to czynność, która w ówczesnych Niemczech towarzyszyła „odbudowie”.
Paweł Bernheim redukował. Zwolnił obie stenotypistki, a w końcu sekretarza. Zwinął biuro nad swoim mieszkaniem, a następnie oddał mieszkanie. Wydawało mu się bowiem niemożliwością zostać przeciętnym lokatorem w mieszkaniu, w którym był lokatorem niezwykłym. Niektóre przyzwyczajenia same z niego spadły: liście z drzewa w jesieni. Ów prawie że tajemniczy mechanizm, który codziennie o pierwszej godzinie wciągał do mieszkania Pawła Bernheima fryzjera z pędzlem, mydłem i brzytwą, w ten sam tajemniczy sposób przestał funkcjonować. Prawo, na podstawie którego portier słyszał schodzącego z drugiego piętra Pawła Bernheima i równocześnie otwierał bramę — przestało działać. Pewnego dnia sprzedał Paweł swoje auto i zwolnił szofera. Auto powędrowało do właściciela taksówek. Pawłowi zdawało się, że nigdy już nie siądzie do taksówki, w obawie, że mógłby to być jego własny wóz. Pożegnał szofera napiwkiem, który przekraczał jego możliwości, a odpowiadającym jedynie zobowiązaniu względem ostatniego gestu wytworności. Nagle, jak gdyby pochłonięci żywiołową katastrofą, zniknęli jego przyjaciele. Mógł szukać ich we wszystkich klubach — sczezli.
Samotność zamierzała ustabilizować się, jak waluta. Wynajął sobie jeden pokój, w błędnej nadziei, że rozmiary samotności zależą od rozmiarów mieszkania. Wzbogacił się o doświadczenie, że samotność ma tę szczególną właściwość, iż w jednym pokoju jest większa niż w trzech. Jego wnioski były mylne, podobnie jak wnioski jego matki. Ona posiadała walizę z papierowymi pieniędzmi, a on akcje, z których nie można było żyć! Dlaczego nie zrobił interesu z materiałami Brandeisa? Byłby dziś bogatym człowiekiem. Tak bliski był bogactwa! Miał jeszcze dwa tysiące dolarów. Te dwa tysiące, które był winien Brandeisowi. Wystarczyło akurat do handlu papierosami. Jedynym zawodem, do którego byłby miał ochotę i zdolności, była
Uwagi (0)