Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖
Paweł Bernheim, kobieciarz i znawca sztuki, przejmuje kierownictwo banku po ojcu i styka się z przybyszem z ogarniętej rewolucją Rosji, Nikołajem Brandeisem, który zdaje się mieć mroczną przeszłość i wyjątkowe szczęście w interesach.
Tymczasem lekkomyślny brat Pawła, Teodor, angażuje się w konspiracyjną działalność nacjonalistyczną, chociaż drży, by towarzysze nie odkryli żydowskiego pochodzenia jego matki.
Powieść Josepha Rotha, popularnego w latach 20. niemieckiego pisarza i dziennikarza, zaprzyjaźnionego z polskim poetą Józefem Wittlinem, obnaża mechanizmy zdobywania bogactwa i wpływów. Rodzina Bernheimów pokazuje panoramę społeczną Niemiec pogrążonych w kryzysie po I wojnie światowej, w czasach szalejącej inflacji, która rujnowała uczciwych ludzi, ale dawała wielkie zyski spekulantom. Opisuje tworzącą się klasę średnią i ścierające się ideologie. Oddaje też ducha swoich czasów, fascynację młodością i przyszłością, przy czym futurystyczne hasło przybiera tu postać: „masa - miasto - machina finansowa”.
- Autor: Józef Roth
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Roth
Pewnego dnia obudził się Paweł z odważnym postanowieniem zrobienia interesu z Brandeisem. Zadzwonił do niego. Powiedziano mu, że Brandeis wyjechał. Wróci za tydzień. Paweł czekał. Ażeby nie stracić odwagi, powtarzał sobie codziennie: muszę się wzbogacić. Wreszcie Brandeis wrócił. Spotkali się:
— Co do pieniędzy — zaczął Brandeis — ma pan czas, panie Bernheim!
— Nie — rzekł Paweł — przychodzę w sprawie materiałów.
— Za późno. Sprzedałem je — rzekł Brandeis. — Przyzna pan, że mówiłem z panem jeszcze raz przed moim wyjazdem.
— Tak, pobieżnie, ledwie pan coś wspomniał.
— Nie chciałem wydawać się natrętnym, panie Bernheim. Cecha, którą przypisują ludziom mego pokroju.
Siedzieli w cukierni. Brandeis patrzył na ściany, podobne do narośli, do choroby murów, jakby guzów w formie graniastosłupów, i na głęboko zawoalowane lampy stojące w niszach, w których spoczywały nagie, ośmiościenne nimfy na modłę nowoczesnej architektury wnętrz. „Tak oto buduje się dziś!” — rzekł. Zdawało się, że zapomniał o interesie Pawła.
Bernheim znowu chciał o tym mówić.
— Nie mówmy o starej sprawie — rzekł Brandeis. — Nie biorę panu tego za złe. Może pan miał rację. Ja w każdym razie nie widziałem dziś jeszcze pieniędzy. Obawiam się, że będę musiał znowu wsiąść do pociągu. I znowu wziąć wizę —
Gdy wyszły pisma wieczorne, zauważył Bernheim, iż Brandeis nie interesował się kursem walut.
— Pan się dziwi? — rzekł Brandeis. — Wszystko wczoraj sprzedałem.
— I?
— Kupiłem dolary. — Nim się rozeszli, rzekł:
— Sprzedaj pan, panie Bernheim.
Lecz Bernheim nie sprzedał.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Dla Feliksa Bertaux
Wiosna w tym roku przyszła nagle.
W pokojach leżało jeszcze zimno i wilgotny mrok zimowych dni. Pootwierano okna. Domy przypominały wietrzone grobowce, a ludzie stojący w oknach – żółte, uprzejme trupy. Melodie zmartwychwstałych katarynek, ciągnących nagle gromadnie od podwórza do podwórza, jak gdyby wracały z południa razem z ptakami, potęgowały ochotę do życia nawet u sceptyków. Coraz częściej odbywały się demonstracje uliczne radykałów. Ideologie rozwijały się i w łagodnym świetle młodego słońca, i pod zapładniającym wiosennym deszczem miękkich, lekko zasnutych nocy.
W pewne niedzielne przedpołudnie owej pory wiosennej kroczył wzdłuż Kurfürstendammu, pomiędzy w miarę rozweselonymi spacerowiczami, wysoki, niezwykle barczysty i powolny mężczyzna. Brandeis wciąż jeszcze miał płaszcz na sobie i podniesiony kołnierz. Niektórzy odwracali się za nim. Zdawał się nie interesować nikim. Przewyższał prawie wszystkich wzrostem. Jego skośne oczy były skierowane na domy, na szyldy, wystawy sklepowe, na drzewa wzdłuż chodników, powozy i zamknięte z powodu niedzieli kioski, podobne do zbezczeszczonych kaplic, w których nie wolno było odprawiać nabożeństw. Mongolski krój jego twarzy i ciemny kolor jego skóry byłyby dostatecznym powodem dla mieszkańców środkowej Europy, by przydzielić go do działu „Daleki Wschód”, pomiędzy posągi Buddy, gejsze i palaczy opium. Ponieważ inflacja się skończyła i wróciła świadomość wartości posiadanych pieniędzy, patriotyzm oraz świadomość własnej godności, odnosili się do obcego raczej z nieufnością niż z podziwem.
Przechadzano się pod słońcem wolnym krokiem, w wiosennych strojach.
Nagle rozległ się nieokreślony szmer. Zaczął się na dalekim rogu ulicznym, jak wiatr zapowiadający burzę. Kilka osób zaczęło biec. Inni przystanęli i zastanawiali się, jak by się skryć w bezpieczne miejsce, nie narażając na szwank swej godności. Tymczasem wrzawa stawała się bardziej wyraźna. Można było rozróżnić stugłosy śpiew płynący z męskich krtani. Słychać było stukrotny stukot podkutych gwoździami butów wojskowych o asfalt. Wreszcie ponad śpiewem i głuchym metalowym dudnieniem maszerujących nóg, cienkie i jakby błagalne tony fletów, muzykę bezcielesnych, abstrakcyjnych piszczałek, z których płynął jeden z popularnych marszów wojskowych. I oto ukazały się źródła tej wrzawy: duże, powiewające chorągwie, paru cyklistów, którzy na czele pochodu posuwali się wolno naprzód, a za nimi pierwsze szeregi maszerujących. Mężczyźni z wąsami, przywodzącymi na myśl średni stan i błogosławieństwo dzieci, z martwymi, otwartymi oczami, w których gniew, duma i uczciwość zabiły zdolność patrzenia, wymachujący rękami, przypominającymi próżne rękawy i z laseczkami, zwisającymi przy boku na skórzanych pasach, jakby zaznaczając, że nie mają zamiaru być zwykłymi spacerowymi laskami. Znajdowały się w stadium rozwoju pomiędzy pałką gumową a szablą.
Większa część spacerowiczów ulotniła się w bocznych ulicach. Ze wszystkich domów dochodził metalowy trzask zamykanych okien. Słońce ogrzewało nagie, zakurzone kamienie. Bocznymi i równoległymi ulicami śpieszyli spacerowicze do domów leżących w kierunku Grunewaldu. Nieregularnym krokom ich śpieszących się nóg odpowiadał nieubłagany, gwoździami regulowany marsz butów na głównej ulicy. Śpiew unosił się ponad wierzchołkami drzew. Upiorne tony fletów wciskały się pomiędzy bijące dzwony południowe, które właśnie rozhuśtały się, jak gdyby chciały powiększyć jeszcze zamieszanie, obwieścić karę bożą, koniec świata i przemarsz niszczycieli. Była prawdziwa niedziela. Jedna z owych niedziel, unoszących się niekiedy nad niemieckimi miastami: uroczysta, groźna i pełna namysłu.
Wśród małej garstki osób, które się zatrzymały, żeby przyjrzeć się maszerującym, znajdował się Brandeis. Stał obok jednego z rzadkich pisuarów, których jak wiadomo w Berlinie jest mniej niż bibliotek. Uśmiechał się wciąż jeszcze. Czasami można było mniemać, że nie stoi po to, by zadowolić własną potrzebę patrzenia, lecz takąż potrzebę innych. Jak gdyby miał obowiązek demonstrować maszerującym i biegnącym, jak się powinno stać, martwym oczom, jak należy patrzeć, wzburzonym, jak zachować spokój, rozpolitykowanym, jak należy myśleć, idealistom, jak należy badać. Ba, jak bardzo dziwnym się wydawał i oddalonym od europejskiej normy, i chociaż nosił płaszcz i nie czuł słońca, istniał jednak związek między nim a nadziei pełnymi wierzchołkami drzew i łagodnym powiewem wiosny. Pomiędzy maszerującymi a tym wiosennym dniem nie istniał ten związek. I aczkolwiek poznać było po nich, że maszerują prosto do lasu, to jednak wyglądali raczej, jak gdyby maszerowali przeciw niemu.
Mimo, że matka przyszła do jego żydowskiego ojca z domu ewangelickiego księdza, przynosząc ze sobą niemiecką biblię, mandolinę i abonament na pismo familijne, Nikołaj Brandeis nie czuł się w Niemczech swojsko. Zdawało mu się nawet, że mała kolonia niemiecka na Ukrainie bardziej była niemiecka niż ten kraj, skąd wieczni wędrowcy zabierają ze sobą rodzimość, a dokąd wieczni przybysze przynoszą ze sobą obcość. Wszystkie roczniki pisma, które abonowała matka, dawały fałszywy obraz Niemiec. Pismo to przedstawiało kraj tak, jak może wyglądał w czasie emigracji kolonistów. W domu — przypominał sobie Brandeis — mimo swych rysów, odziedziczonych po ojcu, czuł się dobrze wśród szwabskich twarzy, towarzyszy młodości. Tu, gdzie twarze ludzi nie zdradzały określonej rasy (Brandeis nazywał ich „brukowymi Słowianami”) czuł się obco. Jedynie nieśmiałe przedwiośnie przypominało mu trwożliwą, oszczędną dobroć stron rodzinnych.
Myślał o swej młodości. Przypominał sobie ojca, którego wcześnie stracił i który prawdopodobnie był nieśmiałym miłośnikiem świata, równie jak on sam. Ojciec jego chciał przejść na prawosławie, żeby uniknąć ograniczeń, którym podlegali w starej Rosji Żydzi. Ponieważ wychrzczeni Żydzi musieli również podać poprzednie wyznanie, chciał wpierw przejść na ewangelizm, a potem dopiero na prawosławie. Człowiek, który zamierza przedsiębrać tak praktyczne interesy z Bogiem i państwem, również może ulec słabości, o jakie nie podejrzewa się ludzi tego typu. Starego Brandeisa, który przyszedł do ewangelickiego księdza, żeby go zmylić, dosięgła kara boża, zanim jeszcze mógł wykonać swój zamiar: zakochał się w córce księdza. Może chciał ją tylko uwieść i według starego zwyczaju nie ożenić się z nią. Wszelako omylił się w ocenie cnoty córek pastorów.
Ożenił się więc. Pozostał w kolonii. Nie przeszedł na prawosławie. Wyrzekł się swoich wielkich planów. Został małym kupcem, posiadającym kawałek ziemi, łagodną żonę i duchownego za teścia. Po roku przyszedł na świat Nikołaj, który właściwie nazywał się Fryderyk Teodor Emmanuel Nikołaj. Ojciec dodał rosyjskie imię w nadziei, że chłopak może w Rosji dojdzie do czegoś, przy czym Nikołaj mógł okazać się pożytecznym imieniem. Stary Brandeis nie przestał myśleć praktycznie, jak jego dawni współwyznawcy. Umarł nagle, na tyfus, grasujący w okolicy. Lecz zostawił dość pieniędzy na studia syna.
Studia Nikołaja przerwała rosyjsko-japońska wojna, z której wrócił jako oficer 106. pułku piechoty. Nosił się z zamiarem aktywowania się. Nigdy nie widziano go na uniwersytecie w towarzystwie egzaltowanych studentów. Nigdy nie mógł pojąć ich ideałów. Nie troszczył się o konserwatystów, ani o liberałów, ani o rewolucjonistów. Jak gdyby nie był Rosjaninem. Od najwcześniejszej młodości był małomówny i z nieufnością odnosił się do wszelkiej gadatliwości. Pomiędzy wszystkimi instytucjami Rosji, armia wydawała mu się najpewniejsza. I tu uprawiano politykę. Lecz dyscyplina miała, jego zdaniem, zdolność tłumienia tak zwanych przekonań, w decydującym momencie. Miało się tu do czynienia z banalnymi faktami, lecz z faktami. Ćwiczenia z karabinem, place ćwiczeń, rekruci i koszary, portrety cara, ordery, dystynkcje — były proste i jasne jak słońce. Iść do urzędu, znaczyło: szukać protekcji, brać udział w intrygach i w dodatku politykować. Do kupiectwa brakowało mu potrzebnych kapitałów. Studiował matematykę. Mniemał, że uzdolniony jest do służby technicznej. Lecz jego matka, która tymczasem zestarzała się; która odziedziczyła po ojcu trochę pieniędzy i uprawiała parę wąskich spłachetków ziemi, zaklinała go, żeby pojechał do Niemiec na studia.
Obawiała się nowych wojen. W swojej naiwności myślała, że Rosja ścierpi klęskę tylko przez pół roku i że zacznie nową wyprawę odwetową przeciw Japonii. Nikołaj poszedł za jej radą. Studiował na kilku niemieckich uniwersytetach, przerzucił się z matematyki na ekonomię społeczną, nudził się; czuł się samotny; wracał do matki; pomagał jej w domu i po prostu z obojętności został w końcu nauczycielem szkoły wiejskiej w Helenental.
Żył spokojny i zdrów, pił i jadł regularnie, nie troszczył się o kobiety, wyjechał na dwa tygodnie na Krym, wrócił szybko, ze względu na pole; czytał wiele, kochał dzieci, gromadził psy i tu i ówdzie grywał z lepszymi urzędnikami w karty. W roku 1913 umarła jego matka. W rok później wyruszył po raz drugi na wojnę. W roku 1917 został kapitanem. Gdy wybuchła pierwsza rewolucja, stanął po stronie rewolucjonistów. Walczył przeciwko bolszewikom, dostał się do niewoli i przyjął u nich służbę. Postanowił za wszelką cenę zostać żołnierzem. Wśród ogólnego zamieszania, którym nie chciał się przejmować, postanowienie to było czymś pewnym, i prowadziło do czegoś stosunkowo pewnego.
Lecz i ta rachuba zawiodła. Pewnego dnia wydarzył się jeden z owych epizodów, który dla rosyjskiej wojny domowej był równie charakterystyczny, jak bez znaczenia, który jednakowoż życie, przekonania i postanowienia pojedynczych ludzi mógł pchnąć na nowe tory. Nikołaj Brandeis doświadczył tego, że człowiek w ciągu jednej godziny — która nie wydaje mu się ważna — w stanie jest tak gruntownie zmienić to, co nazywa się jego „charakterem”, że musiałby stanąć przed lustrem, aby się przekonać, że jego fizjonomia została taka sama. Od owej przemiany, którą sam przeżył, zwykł był Brandeis utrzymywać, że ludzie nie rozwijają się, lecz zmieniają swoją istotę.
Myślał o pewnym obłąkanym z jego rodzinnej wsi, który niezmordowanie wszystkim ludziom zadawał stereotypowe pytanie: „Wiele jesteś? Czy jesteś jednym?” Nie, nie był jednym. Był dwukrotny, dziesięciokrotny, stokrotny. Im więcej sposobności życie dawało, tym więcej istot z nas wydobywa.
Niejeden umarł, bo niczego nie przeżył i przez całe życie był tylko „jednym”.
Wróćmy do owego wydarzenia: Brandeis, który walczył na Ukrainie, przybył pewnego dnia w swoje rodzinne strony i objął dowództwo nad kilku obok siebie leżącymi niemieckimi koloniami, które dobrze znał. Stosownie do głupiego, przypadkowego i przez patologicznych urzędników wymyślonego zarządzenia, Nikołaj miał pomiędzy mieszkańcami kolonii przeprowadzić bezpośredni podział ruchomości i nieruchomości. Kolonie niemieckie były jedynymi wsiami w Rosji, które nie mogły pojąć tej tak prymitywnej i rosyjskiemu wieśniakowi tak łatwo zrozumiałej idei podziału dóbr. Nikołaj Brandeis sam nie miał własnego zdania co do pożyteczności tej idei. Lecz wierny swojemu postanowieniu, nie chciał być niczym więcej, jak żołnierzem, i używać wygód posłuszeństwa; jak na przykład wakacji. Zaczął — ku rozgoryczeniu mieszkańców, nie mogących mu ponadto przebaczyć, że go tak dobrze znali — po prostu, jak mu polecono, zabierać ze stajen bogatych chłopów krowy stanowiące nadwyżkę i oddawać je uboższym. Zwołał mieszkańców i objaśnił im, że taki jest sens nowych czasów i taka wola rządu. Ludzie przysłuchiwali się milcząco. Wyjechał do następnej wsi, aby i tam zrealizować nowe przepisy. Potem do trzeciej. Gdy jednak wrócił z powrotem do pierwszej, okazało się, że ubodzy chłopi zwrócili bogatym dobrowolnie bydło. Znowu stajnie biednych stały próżne. Nie chcieli zatrzymać tego, co nazywali „obcym dobrem”.
Nikołaj Brandeis doniósł o tym fakcie, otrzymał naganę i rozkaz nawracania ludzi przemocą. Groził im więzieniem i zesłaniem. Lecz to nie pomogło. Jeden z komisarzy aresztował pastora, człowieka, którego Brandeis znał dobrze z dawnych lat. Brandeis prosił o zwolnienie starego. Skazali pastora na śmierć. Brandeis wykonał egzekucję. W obecności całej wsi dał rozkaz: „ognia!”.
Ledwie przebrzmiał huk wystrzałów, gdy po raz pierwszy do serca Brandeisa wkradł się niepokój. Dotychczas spełniał jeszcze swoje czynności z obojętnością zawodowego żołnierza. Teraz jednak, gdy martwe ciało pastora, który umarł klęcząc, zsunęło się na ziemię pod murem, pod murem pomalowanym niebieskim wapnem, gdzie Nikołaj tak często jako chłopak przesiadywał; gdy ciemnoczerwona kałuża krwi nieśmiało się powiększała, tworząc kilka strumyków na pochyłej powierzchni, w ściekach, pomiędzy kamieniami: w tej minucie zaszła w Brandeisie przemiana. Zdjął czapkę, na oczach całej ludności, i ukłonem oddał zmarłemu cześć. Następnie kazał zwłoki pogrzebać na cmentarzu. Po czym udał się do komisarza i zawiadomił go, że musi opuścić Armię Czerwoną. Ten wyśmiał go. Poradził mu sprawdzić po dwóch dniach, czy chłopi nie będą nawróceni. I jedynie w nadziei, że tego nie uczynią, Nikołaj Brandeis pozostał.
Został — i zobaczył, że komisarz miał rację. Nie było już mowy o „obcej własności”. Zdawało się, że wszystkie pojęcia nagle runęły. Bogaci chłopi stali się uniżeni, a biedni wyzywający. Pastorowie z pobliskich wsi kazali o konieczności podziału dóbr. Lecz te zmiany nie uspokoiły Brandeisa i jeszcze bardziej go zmieszały. Pewnego dnia dostał obłędu. Opanowała go myśl, że niedaleko musi być brzeg świata, owo miejsce, skąd musi się spaść w przepaść wiecznych nocy. Wyraźnie widział ziemię, jak tarczę opartą na łodydze, coś jakby płaski grzyb z zębatym brzegiem. Chciał dotrzeć do tego brzegu. Dosiadł konia. Pogalopował na południe. W dziwny sposób — sam nie mógł sobie tych dni przypomnieć — znalazł się nad morzem. Dostał się do Konstantynopola. I tu dopiero wrócił do przytomności.
Lecz nie! Nie był to jego dawny rozsądek. Był to całkiem inny Brandeis, który z systematycznym zapałem żebrał po domach i na ulicy, który pijanemu sąsiadowi w małym, przepełnionym hotelu
Uwagi (0)