Darmowe ebooki » Powieść » Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖

Czytasz książkę online - «Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Roth



1 ... 6 7 8 9 10 11 12 13 14 ... 23
Idź do strony:
tajnej, wschodniej mądrości? Znali tajemnice, postępowali według pewnych tajemnic. Czy honor człowieka znaczył coś dla Brandeisa? Brandeis kpił sobie z kary więziennej. Lecz Paweł? Czy nie leżało przed nim całe życie?

Znowu był w nastroju, w którym byłby chętnie pomówił z doktorem Königiem. Opór Königa rozpalał jego ambicję. Zaprosił doktora Königa na kolację do Hesslera. Wytworne lokale! Gdy Paweł wchodził do porządnego lokalu, nie wątpił o tym, że zrobi karierę. Wszystko dokoła potwierdzało jego nadzieje. Usłużność kelnerów i optymistyczny blask lamp, miękkie ręce gości i delikatna cera pań, a nawet żebrzący kalecy przed wejściem i marznący policjant, który ich rozpędzał i który wcale nie wyglądał jak funkcjonariusz państwowy, lecz jak pozostający na usługach gości. Nie występował w imieniu prawa, tylko na podstawie polecenia dyrektora, portiera, kapelmistrza i Pawła. Kto był bogaty, mógł go zawsze mieć na usługi, w dzień i w nocy: cały kodeks cywilny przed drzwiami. W tej restauracji rozpływały się wątpliwości, zwłaszcza gdy był przy tym zaproszony rewolucjonista; i z tego powodu podwójnie przekorny. Rzekłbyś, lekkość, z jaką tu wszyscy wydawali pieniądze, zapładniała Pawła lekkością zarabiania pieniędzy. Tam znowu kobieta się uśmiechała i przyjemną była myśl, że wciąż jeszcze można było zapłacić za noc. Tu znowu ofiarowała się panienka sprzedająca papierosy, i rozkoszną była myśl, że miało się dość pieniędzy, żeby zapłacić za trzysta sześćdziesiąt nocy sprzedawczyni. Wkrótce będzie miał dość pieniędzy na żony fabrykantów farb. Oto siedzieli fabrykanci gazów trujących, i człowiek czuł się im prawie równy. Czy przeczuwali, że w porównaniu z nimi był żebrakiem? Nie! Nie przeczuwali tego. Nie był zresztą żebrakiem. Był tylko w drodze, jeszcze nie u mety.

Doktor König, jako opozycjonista, nie założył smokingu, lecz czarne ubranie. Jak gdyby czarne ubranie było prowokacją ustroju kapitalistycznego. Nie wiedział, że dzięki niemu najbardziej angielski ze wszystkich smokingów mógł się wybić i że Paweł byłby się zmartwił, gdyby on również był przyszedł w smokingu. Po trzeciej szklance wina w doktorze Königu wybuchła rewolucja, wobec której rosyjska była dziecinną zabawą. Doktor König widział się u szczytu potęgi; zastanawiał się nad tym, jak mógłby protegować biednego, wywłaszczonego, do zamiatacza ulic zdegradowanego Pawła Bernheima bez naruszenia swego sumienia. Z odległości kilku mil przysłuchiwał się wywodom Pawła. „Gadaj sobie!” — myślał König; podczas gdy Paweł zakochany w swoim smokingu, w swoich rękach, w swoim głosie, opowiadał cuda o giełdzie. „To jest moja dziedzina — mówił — czuję się tam, jak pan na zgromadzeniach ludowych. Lubię to nieludzkie mrowisko, głosy owadów, a nie ludzi. Czarną tablicę, szybką gąbkę, która wszystko maże, i szybszą jeszcze kredę, piszącą wciąż nowe cyfry. Tak, tak; lubię to: podchodzić do telefonu i drżeć oto, by szybko doszło do porozumienia z sekretarzem. Telefonuję, szybko wracam, a nowe cyfry przyznają mi rację. Nosa trzeba mieć! Szybka rozmowa z bankiem, a następnie przed kolacją odetchnąć i pożerać w otwartym aucie ulice osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. To jest życie!”

— Powiedz mi pan lepiej — zaczął doktor König, przypuszczając że Paweł Bernheim jest już pod działaniem alkoholu i spodziewając się, że od niego „rzeczywiście” czegoś się dowie — co pan sądzi o Zagłębiu Ruhry?

— Na podstawie własnych doświadczeń — oświadczył Bernheim, nie chcąc rewolucjonisty rozczarować — i po tym wszystkim, co słyszałem od moich przyjaciół, jest to głupota z obu stron. Francja niedobrze na tym wychodzi, a i nam źle się powodzi. Co pan chce? Dopóki głupi politycy à la 1900 nie oddadzą swych interesów ekonomistom, w Europie będzie źle. W tym, zdaje się, będziemy zgodni; że „gospodarka rządzi polityką”.

I żeby również wykazać znajomość międzynarodowego życia poza obrębem kontynentu, dodał:

— W Anglii wiedzą o tym od dawna.

— Pan przecież dobrze zna Anglię! — zauważył dr. König, ażeby być uprzejmym.

Paweł wypił już szóstą szklankę, nie zawahał się więc powiedzieć:

— Moja druga ojczyzna. Pan wie, że główną część mego wychowania zawdzięczam Kolegium w Oxfordzie. Piękny to był czas, wojna go przerwała. — Paweł istotnie zapomniał o tym, że wrócił przed wojną. — Chciałbym tam jeszcze wrócić, zanim będzie za późno. Czy pan mi uwierzy, kochany doktorze, pan mnie przecież zna, pan zna moje kulturalne zainteresowanie, a jednak z niczego nie jestem tak dumny, jak z dwóch nagród za wiosłowanie, które otrzymałem w Oxfordzie. Pokażę panu te puchary, gdy pan znowu kiedyś do mnie wpadnie.

Ze wszystkich ceremonii restauracyjnych, płacenie było Pawłowi najmilsze. Lubił dyskretny znak, który dawał kelnerowi i złożoną kartkę, którą kelner kładł na stół, jak tajemnicę. Niekiedy uważał za wytworne kontrolować rachunek. Innym razem zadowalał się lekkim rzutem oka na kwotę. Głębię ukłonu za krzesłem wyczuwał stosem pacierzowym. Nie odpowiadał na ukłon, w przeciwieństwie do doktora Königa, który jako człowiek pochodzący z ludu, wszystkim mówił dobranoc, poufale i ze świadomością klasową.

Lecz na dworze, gdy zimno zwróciło mu trzeźwość, opanował Bernheima strach przed słowami wypowiedzianymi wewnątrz. Milcząco trzymał się doktora Königa. Zaproponował jeszcze wizytę w klubie karcianym. Usiłował jeszcze żartować ze ściśniętym sercem; udawać jeszcze miłego, wesołego, beztroskiego, światowego kompana. Ale już rozważał: w końcu wpadnę przecież z tym przeklętym Brandeisem. Trzeba mieć pieniądze, trzeba być bogatym, może wygram.

Tak jest, poważnie wierzył, że pewnego dnia w klubie wygra. Gdy skinął na bladego, chudego i sinego z zimna dozorcę, odżyła w nim ochota do życia. Widok tego nędznego człowieka odświeżał. Po wąskim futrzanym kołnierzu, którego włosy wypadły, pozostawiając żółte, nagie, twarde, skórzane blizny; po cienkich nogach w przykrótkich spodniach, po butach, które z zimna uderzały o siebie z szybkością szczękających zębów, oceniał Paweł wysoki poziom własnej sytuacji. Słyszał cichy zgrzyt drzwi, prowadzących do tajemniczych sieni, jak zew przyszłości, a romantyczną latarnię portiera uważał za symboliczne światło — w tanim znaczeniu tego starego zwrotu. Rozumowi, który chciał odsłonić śmieszność całej maskarady, rozkazał milczeć. Szedł na spotkanie szczęścia. Nie chciał, by go budzono.

Lecz na górze, w salach gry, gdzie dym zasnuwał ściany, sufity i lampy, a gdzie zapach rodzinnego mieszczańskiego życia, jakie w ciągu dnia wiódł właściciel mieszkania, nie zgadzał się z występkami nocy, stracił Bernheim odwagę do gry. Nie, karty nie miały nad nim władzy, były mu przychylne, lecz w miarę; utrzymywały umiarkowany, dystansowany stosunek. Chociaż znał wszystkie sale, zapominał za każdym razem jak wyglądały. Dopóki znajdował się na ulicy, spodziewał się, że może od wczoraj cudem się zmieniły. Z jaką namiętnością mógłby grać, gdyby przy stołach zamiast biednych statystów filmowych, recytatorów, recenzentów i innych przypadkowych egzystencji, siedzieli tylko bogaci panowie, jak w Anglii. Tu napadali go przy wejściu przyjaciele, prosząc o pożyczki. Od dawna już posiadał zdolność zatajania szczerym głosem wysokości swojej gotówki i udawania bezsilnego z tego powodu zakłopotania. Wierzono mu. Lecz nie mógł już potem stawiać dużych sum — a co w ten sposób wygrywał, darował wszystkim dokoła. Raziły go oleodruki na ścianie, bibelociki w szklanych szafkach, fałszywe dywany perskie i pokrowce na poręczach krzeseł. Wszystkie te przedmioty zdradzały małomieszczański kurz w mieszkaniu, poczciwy zawód gospodarza i przerobione suknie jego żony. Niekiedy można było przypadkowo natknąć się na zamknięte drzwi, ukryte za portierą, za którymi chrapał jakiś członek rodziny. Syn gospodarza czekał w sieni na obławy policji, a siostra przygotowywała w kuchni czarną kawę. Ziewający kelner, któremu nogi się trzęsły, uwijał się w upiornym fraku pomiędzy stołami. Wśród takich okoliczności trudno było prowokować szczęście.

Lecz Paweł regularnie po północy szedł do klubu.

Samotność w jego mieszkaniu była nie do zniesienia. Od wielu miesięcy pragnął odmiany. W ciągłym oczekiwaniu dostania się przy okazji w ręce policji nie nosił przy sobie papierów, które mogłyby potwierdzić jego tożsamość. Policja przyszła. W towarzystwie innych gości został wpakowany do ciężarowego auta i został do rana na policji. Jedną noc wyrwał samotności! Widział jak szary poranek zalewa biuro, stary kurz na zielonej tekturze kartoteki, sparszywiałe, spocone i popękane mury, żółtą plamę świetlną nocnej lampy, która według rozporządzenia mogła palić się do ósmej godziny. Potem szedł przez rozrzucone pokoje dużego domu. Zatrzymał się przed skrzynką z fotografiami nieznanych zwłok. Widział martwe twarze, zniekształcone okropnie ranami, pogruchotane czaszki, rozdarte wargi, odsłonięte szczęki, oderwane powieki, muszle uszu nadgryzione przez szczury wodne. Tyle ludzi znikało więc ze świata i nikt ich nie znał.

— Nieprawdaż, piękny album rodzinny! — odezwał się nagle głos za nim. Był to Nikołaj Brandeis.

— Pana też aresztowano? — zapytał Paweł.

— Ja tu przyszedłem dobrowolnie, chociaż nie całkiem dobrowolnie — rzekł Brandeis. — My często tu mamy do czynienia. Zapewniam pana, to nie jest przyjemne. Lecz mam ten zwyczaj, obejrzeć sobie wpierw zdjęcia nieznanych nieboszczyków, zanim wchodzę do biura policji. To mnie pociesza, wie pan. Dodaje mi trochę otuchy. Czy przypuszczał pan, że umiera tylu ludzi, po których nawet kogut nie pieje? Na tej podstawie może pan obliczyć, ilu takich żyje i jeszcze nie umarło. Tak zataczają się wzdłuż szerokich gościńców, a za nimi śmierć... No, ale teraz czuję przypływ energii. Chce mi pan towarzyszyć do tamtego biura? Staram się o wizę. — Brandeis musiał mieć wizę, żeby dostać się do Łotwy, gdzie miał przyjaciół zawodowych. Należał do uciekinierów bez papierów i miał tymczasowy paszport bezpaństwowych. Podróże jego nie były więc łatwe.

— Jeśli mnie pan podprowadzi, zobaczy pan — rzekł Brandeis — jak mało się różnię od tamtych zmarłych. Chodź pan.

Urzędnik siedział za drewnianą barierą i był — jak urzędnicy policyjni całego świata — miłośnikiem za silnie ogrzanych pokojów. Miał dział zagraniczny, nienawidził więc cudzoziemców. Gdy Brandeis rzekł „dzień dobry”, zapytał urzędnik:

— Czego pan chce?

— Powiedzieć panu dzień dobry — odpowiedział Brandeis. — Poza tym wizę wyjazdową i wjazdową.

— Pan nie ma zezwolenia na pobyt!

— Wniosłem prośbę. Nie jest jeszcze załatwiona.

— W takim razie może pan wyjechać, ale nie wrócić.

— A jednak wrócę! — odrzekł Brandeis. Zdanie to wypowiedział szeptem, jak gdyby było tajemnicą.

Jest to właściwość urzędników, że oglądają swoich klientów dopiero po trzecim lub czwartym zdaniu, jak gdyby wychodzili z założenia, że wszyscy obcy ludzie jednakowo wyglądają i że wystarczy znać jednego z nich, ażeby sobie resztę wyobrazić. Policjant teraz dopiero spojrzał na Brandeisa. Widział jego potężną postać i ciężki płaszcz z podniesionym kołnierzem. Wstał, jak gdyby chciał w ten sposób pomniejszyć różnicę wzrostu pomiędzy sobą a obcym. Chciał coś powiedzieć. Brandeis zaczął nagle głośno mówić:

— Pan nazywa się Kampe, prawda? Za trzy godziny znowu u pana będę. — Wskazał laską na zegar ścienny. — Do widzenia.

— Widzi pan, za trzy godziny będę mieć wizę. — rzekł do Bernheima. — A to tylko dlatego, że wiedziałem, jak się nazywa, czego łatwo można się dowiedzieć. Prawdopodobnie niczego złego nie zrobił. Ponieważ jednak znam jego nazwisko, obawia się, że wiem coś o nim. Każdy człowiek ma grzechy.

— A jeżeli pan jednak wizy nie dostanie? — zapytał Bernheim.

Brandeis wyjął z kieszeni duński paszport.

— To pojadę z tym.

— Fałszywy?

— Jak kto chce — odrzekł Brandeis. — Co na tym świecie jest prawdziwe? Czy zastanawiał się pan nad tymi materiałami?

— A, tak, pieniądze, panie Brandeis...

— Nie pieniądze — przerwał Brandeis — materiały! — Podniósł laskę ku niebu; ukłonił się i zostawił Bernheima.

Nieprzespana noc, oglądane obrazy, rozmowa z Brandeisem na policji, przypomnienie interesu, pieniędzy, Teodora: wszystko to zmieszało Pawła Bernheima. Im potężniejszym wydawał mu się Brandeis, tym słabszym widział siebie samego. Plac leżał w bieli śniegu, który spadł w nocy i którego ruch dzienny jeszcze nie unicestwił. Handlarze uliczni krzyczeli, pociągi miejskie dudniły, wozy ciężarowe turkotały. Po raz pierwszy znajdował się Paweł Bernheim o tak wczesnej godzinie w tej dzielnicy. Znał ją tylko z miękkich, popołudniowych godzin w zimie; złote światła domów towarowych, sklepów, kolei podziemnej. Teraz plac był łatwy do ogarnięcia wzrokiem, dzieło bezwzględnego przypadku. Mimo białego śniegu przeczuwało się cień dużego, ciemnoczerwonego gmachu policji. A dom towarowy, wieczorem, dzięki oświetleniu, tak bliski, daleki był teraz pośród jednostajnej bieli domów. Istniał jakiś związek między tym placem a fotografiami nieznanych zmarłych na policji. Jak gdyby kolej podziemna w tym miejscu nie była środkiem komunikacji, lecz podziemnym, ciepłym, bezpiecznym schroniskiem, zbiegł szybko schodami w dół. Po raz pierwszy od długiego czasu jechał w towarzystwie wielu ludzi koleją. Zdawało mu się, że w każdej obcej twarzy widzi rysy martwych fizjonomii. W domu położył się spać.

Zwykle budzące się strachy dnia płoszyły sen, a sztucznie zaimprowizowana noc przynosiła budzącemu się Bernheimowi zmieniony, a nawet inny dzień. Dziś przebiegłość, przy pomocy której Paweł oszukiwał zmorę nieszczęścia, była nadaremna. Gdy się obudził, leżał już jeden z owych grubych listów matki, które zawsze zawierały coś nieprzyjemnego. Od kiedy bowiem pani Bernheim oszczędzała również na opłacie pocztowej, pisywała tylko z okazji fatalnych wypadków; wtedy zaś bardzo obszernie, żeby wykorzystać wartość marki26 i cały rozmiar papieru listowego.

Matka przesyłała list Teodora. Potrzebował pieniędzy. Gdyby Paweł był miał lepszą pamięć, podobieństwo pomiędzy stylem Teodora a jego własnym z czasów oxfordzkich nie byłoby uszło jego uwagi. „Kochana matko! — pisał Teodor. — Potrzebuję koniecznie pieniędzy. Życie zdrowe, świeże powietrze, obce nazwisko. Kolosalna gościnność! — Myślę często o Tobie i Pawle, lecz nie mam czasu do wymiany myśli. Potrzebuję pilnie monnaie27. O ile możliwe, telegraficznie. Poczta tu leniwa. Całusy: Twój syn Teodor”.

Do tego załączyła pani Bernheim wzruszony list. Im dłużej Teodor przebywał na obczyźnie, im rzadziej — ostrożną, okrężną drogą — dostawała od niego jakiś znak życia, tym wydawał jej się szlachetniejszym, biedniejszym, bardziej potrzebującym pomocy. Tak jest, ona, patrząca z grozą podczas jego bytności w domu na jego przyjaciół, na jego tajemnicze wycieczki i podróże, jego broszury i pisma, zaczęła teraz nienawidzieć „rząd”; jak osobistego wroga, i „Żydów” czynić odpowiedzialnymi za „nieszczęście” Teodora — tak bowiem nazywała jego ucieczkę. „Cierpi za politykę!” Próżność matczyna podsunęła jej pewnego dnia tę formułkę. Niemniej jednak, gdy Paweł odpowiedział matce, że nie może posłać pieniędzy, ponieważ już dla Teodora obarczył się wielkim długiem i że byłoby lepiej po prostu co pierwszego posyłać Teodorowi do Węgier komorne za jego pokój, odpisała pani Bernheim oburzona, że nie myśli dla swych dzieci ponosić dalszych ofiar. „Ofiarowałam wam moją całą młodość” — pisała. Wierzyła rzeczywiście czasami, że bez swych synów byłaby się starzała o wiele wolniej. Krew nie jest wodą, pisała dalej i jeden brat powinien pomagać drugiemu.

Tymczasem zbierała pieniądze na stare lata. Miała pełną walizę banknotów, których wartość bezustannie malała. Ona jednak wierzyła niewzruszenie w ich ważność. Wszystkie próby Pawła i Merwiga były daremne. Ponieważ raz miała rację w sprawie pożyczki wojennej, wierzyła w swój „finansowy instynkt”, jak się wyrażała. Ilekroć Paweł przyjeżdżał do domu, prosiła go o parę banknotów. „Za

1 ... 6 7 8 9 10 11 12 13 14 ... 23
Idź do strony:

Darmowe książki «Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz