Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖
Paweł Bernheim, kobieciarz i znawca sztuki, przejmuje kierownictwo banku po ojcu i styka się z przybyszem z ogarniętej rewolucją Rosji, Nikołajem Brandeisem, który zdaje się mieć mroczną przeszłość i wyjątkowe szczęście w interesach.
Tymczasem lekkomyślny brat Pawła, Teodor, angażuje się w konspiracyjną działalność nacjonalistyczną, chociaż drży, by towarzysze nie odkryli żydowskiego pochodzenia jego matki.
Powieść Josepha Rotha, popularnego w latach 20. niemieckiego pisarza i dziennikarza, zaprzyjaźnionego z polskim poetą Józefem Wittlinem, obnaża mechanizmy zdobywania bogactwa i wpływów. Rodzina Bernheimów pokazuje panoramę społeczną Niemiec pogrążonych w kryzysie po I wojnie światowej, w czasach szalejącej inflacji, która rujnowała uczciwych ludzi, ale dawała wielkie zyski spekulantom. Opisuje tworzącą się klasę średnią i ścierające się ideologie. Oddaje też ducha swoich czasów, fascynację młodością i przyszłością, przy czym futurystyczne hasło przybiera tu postać: „masa - miasto - machina finansowa”.
- Autor: Józef Roth
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Roth
— Podnieś gazety, podnieśśś je, podnieśś!
Pani Bernheim, która nie bez radości przyjmowała tego rodzaju wybuchy Teodora, podniosła znowu lorgnon. Ceniła te chwile. Były jedyne, w których czuć się mogła górą — i w których budziła się jej logika, jak gdyby pobudzona zupełną bezmyślnością partnera. Mimo że ani trochę ust nie skrzywiła, w zimnych jej oczach był już blask uśmiechu. Spokojnym głosem wypełniła przerwę, w której Teodor stał niemy i bez tchu:
— Nie potrzebowałeś wcale rzucać gazety na podłogę. A nawet gdyby to było konieczne, matka nie powinna ci jej podnosić. Schyl się, to ci dobrze zrobi. To jest co najmniej tak zdrowe, jak rozbijanie się po lasach. Schyl się, mój synu, schyl się!
Wypowiedziała te zdania łagodnym, matczynym głosem, którym opakowana była złośliwość, jak instrument z cienkiego metalu w miękką watę.
Teodor wyszedł z pokoju. Pani Bernheim patrzyła jeszcze przez chwilę na drzwi, które za sobą zamknął. Czekała, aż przeminie echo trzasku.
Następnie schyliła się, podniosła gazetę i zaczęła czytać.
Teodor wyszedł na korytarz.
Uśmiechał się. Starał się stąpać po cichu. Jego krótki wzrok uczynił go ostrożnym. Wyciągnął głowę. Obracał ją na wszystkie strony. Podszedł do szerokiej, ściennej szafy naprzeciw garderoby. Na drugiej półce, po lewej stronie stała blaszana puszka, skarbonka. Pani Bernheim przyniosła ją pewnego razu z towarzystwa dobroczynnego. Raz na tydzień ją wypróżniano. Ale pani Bernheim chciała własnymi oczyma widzieć, gdzie jej pieniądze się podziewały. Pokwitowania nie podobały się jej. Przechowywała przeto w puszce drobne pieniądze dla regularnie przychodzących żebraków. Zgłaszali się raz na tydzień, w określonym dniu.
Skarbonka miała małą kłódeczkę. Teodor kilkakrotnie próbował ją otworzyć jednym z wielu kluczy, które posiadał. Wiedział, że pani Bernheim nie można przysporzyć większego zmartwienia, jak kradzieżą pieniędzy, których i tak dość żałowała, gdy je musiała rozdać.
Zabrał puszkę do swego pokoju. Zamknął drzwi na klucz, próbował jeden klucz za drugim, głowił się, chwycił nóż i jął ostrożnie rozchylać szparę. Serce biło mu ze strachu i radości. Postawił puszkę na parę minut i usiłował wyobrazić sobie zdenerwowanie matki. Usta jego rzekły nagle głośno: „Kanalio!”. Nadsłuchiwał. Nie słyszał żadnego szmeru, zabrał się więc znowu do puszki. Dzwoniła głośniej, niż się spodziewał. Otworzył drzwi, żeby przekonać się, czy nikogo na korytarzu nie było. Następnie zaczął z niezwykłą ostrożnością wyciągać jedną monetę po drugiej. Niektóre wysuwały się przez szparę gładko i posłusznie. Inne stawiały opór i zostawały wewnątrz. Zmęczył się, usiadł, opanowała go namiętność myśliwego. Pracował do późnej nocy. Pozostało w puszce wszystkiego kilka postukujących monet. Ostrożnie z powrotem ścisnął razem rozchylone brzegi puszki, wykradł się i postawił ją na swoje miejsce.
Przeliczył pieniądze. Suma wystarczyła na składkę miesięczną na stowarzyszenie „Bóg i Żelazo”, do którego od dwóch lat należał.
Stowarzyszenie założył młody człowiek nazwiskiem Lehnhardt. Prócz niego, założyciela, który był jedynym mieszczaninem, miano przyjmować wyłącznie szlachciców. Ale znalazło się ich po dwóch miesiącach zaledwie czterech. Zmieniono zatem statut w ten sposób, że przyjęci być mogli wyłącznie „blondyni z aryjskich rodzin”. Przy bliższym zbadaniu okazało się jednakowoż, że włosy założyciela raczej były brunatne niż jasne. W każdym razie odrzucono prośbę syna prezesa sądu okręgowego, z powodu jego czarnych włosów. Syn poskarżył się ojcu. Twierdził, że Lehnhardt i Teodor Bernheim nazwali go Żydem. Bardzo oburzony prezes sądu okręgowego zawezwał obu i nakłonił ich do przyjęcia syna. Statut ograniczył się w końcu do nieprzyjmowania Żydów.
Wspomagali się wzajemnie pieniędzmi, książkami i bronią. Po zdaniu egzaminu wojennego przysięgali pozostać zawsze w stowarzyszeniu. Na razie zgłaszali się dobrowolnie do oddziału sanitarnego. Pełnili „służbę”, szli do transportu rannych, ciągnęli nosze, siedzieli obok szoferów w autach sanitarnych, gwizdali na ulicy przeraźliwymi gwizdawkami, żeby zatrzymać inne wozy. Codziennie budzili się w oczekiwaniu ogłoszenia mobilizacji ich rocznika. Gdy jednak przyszedł pokój, przysięgli republice zemstę, szukali i znaleźli dostęp do tajnych organizacji i maszerowali dwa razy w tygodniu za miasto na ćwiczenia.
Przy tych ćwiczeniach Teodor nie wybijał się. Nie był zdolny do wysiłku cielesnego. Bladość jego skóry, jego szybkie, krótkie kroki, jego wymowa: bezbarwna często, podniecenie, z jakim opowiadał obojętne rzeczy, gwałtowność jego ruchów, wszystko to wywoływało wrażenie, że słyszy się jego nerwowy puls. W jego piersi zdawało się bić małe, nerwowe, skaczące serce ptaka. Mógł przystąpić do kogoś z wyrazem człowieka, który przed chwilą dowiedział się czegoś rewelacyjnie nowego, żeby donieść mu tak prostą rzecz, jak następującą:
„Wie pan już? Czy panu już mówiłem? — Otrzymałem wczoraj list od Gustawa”.
Najbardziej nieznacznym wydarzeniom nadawał niebezpiecznej i tajemniczej ważności, tak jest, przede wszystkim tajemniczej. Miał tę ambicję, żeby wiedzieć o czymś przed innymi i opowiedzieć to komu innemu w najgłębszej tajemnicy. W ten sposób podsycał ciągle wiarę w jego znaczenie. Ale też ciągle o nie drżał.
Miał zmysł dla spraw publicznych i dla wielkich słów: cześć, wolność, naród, Niemcy. Za wszelką cenę chciał mieć jakieś znaczenie. Niecierpliwiła go obawa przed chorobą. Anginą, zapaleniem płuc, czy zapaleniem opłucnej. Nie był w stanie przeczytać książki do końca. Ale wystarczyło mu przeczytać dziesięć stron, aby być bezgranicznie zachwyconym lub też nazwać książkę „świństwem”. Lubował się bowiem w dosadnych wyrazach — a to była może jedyna wyraźna oznaka jego młodości.
Uważał się za niezwykle arystokratycznego. Czasami marzył o napisaniu historii swojej rodziny, o zbadaniu drzewa genealogicznego Bernheimów i przeprowadzeniu dowodów na to, że to jest stara, szlachecka rasa. Przeszkadzało mu w tym żydowskie pochodzenie matki. Choroby nawet nie bał się tak bardzo, jak tego, żeby nie musiał kiedyś przed kolegami zdawać sprawy o rodzinie jego matki. Postanowił za wszelką cenę kłamać. Postanowienie to było tak silne, a jego obawa tak wielka, że pomału doszedł do przekonania, że nie ma niczego do ukrywania. Wszystkie wymówki, które wynalazł, stały się dla niego z biegiem czasu prawdami. Przekonanie o szlachectwie wyrażało się w jego dumie, którą koledzy znosili jedynie dlatego, że tu i ówdzie bywał poufały, intymny, a nawet schlebiał im niekiedy. Teodor mógł odezwać się do swego kolegi:
„Między nami, mogę to powiedzieć; pan przecież tu jest jedynym człowiekiem, który wie, czego chce!”. Albo: „To było świetne, znakomite; rzeczywisty czyn!”.
Można przyjąć, że Teodor wierzył w te słowa, kiedy je wypowiadał.
Niechętnie brał udział we wspólnych wycieczkach i ćwiczeniach. Nie tylko dlatego, że dbał o swoje zdrowie, ale i dlatego, że obrażały go niektóre ordynarne słowa, natręctwa czy niesmaczne powiedzenia. Tak sobie zasugerował swój arystokratyzm, że przyswoił sobie nawet elegancką wrażliwość. Maszerowanie, strzelanie, obozowanie pod gołym niebem nie sprawiało mu radości. W towarzystwie przyjaciół trzymał go jedynie fakt, że to jest stowarzyszenie tajne, połączone z niebezpieczeństwem, że mógł uchodzić za spiskowca i zdobyć posłuch u towarzyszy. Nie lubił dużych butów i owijaczy. Przywiązanie do przyrody u skautów uważał za ordynarne. O wiele więcej spodziewał się po technice. „Na przyszłość” — słowo, które szczególnie cenił. Szczerze byłby chciał zobaczyć Niemcy triumfujące nad światem, ale przy pomocy nowoczesnych środków. Przy pomocy samolotów, bokserów, dobrych i tanich samochodów, chemicznych aparatów, dziwnych maszyn. Ćwiczenia w lesie nazwał w tajemnicy i dla siebie: romantyzmem. Wszelako musiał na razie brać udział w tej romantyce, ażeby tą drogą dojść do realnej potęgi, lub co najmniej do jakiegoś wpływu. Nie przeszkadzało mu to, że na razie kłamał. Należało to do jego zasad.
Tej nocy długo nie mógł usnąć. Z powodu próżnej puszki nie tylko matka na śmierć się zagryzie (— tak jest, na śmierć — bo gdyby jej nie było, miałby o jedną obawę mniej —), ale też zaoszczędzi sobie jeden wydatek z kieszonkowego, które tak rzadko dostawał.
Jedynie myśl o powrocie Pawła mąciła jego radość. „Widzę już — pomyślał około drugiej godziny nad ranem — znów spędzę bezsenną noc. A w dodatku zaczyna jeszcze padać deszcz”.
Istotnie zaczęło kwilić w rynnie, umieszczonej tuż za oknem Teodora. Zapalił lampę na stoliku nocnym, uważał że za mało daje światła, wstał; ażeby zrobić duże światło, włożył okulary, gdyż czuł się niepewny w mroku, i stanął — gdy zrobiło się jasno — przed lustrem. Zauważył, nie bez zadowolenia, że jego piżama dobrze się prezentuje. Miała jedwabisty połysk, grube taśmy, plecione na wzór kawaleryjskich litewek16, a kolor wieczornego, opalowego, letniego nieba. Teodor lubił pyjamy, dobrą bieliznę, jedwabne skarpetki. Uważał to za oznakę wykwintności być w nocy ubranym bez zarzutu. Sprawiało mu przyjemność codziennie rano wiązać dobrze i z fantazją krawat. A jednym, i to nie ostatnim z powodów, dla których był za przyjęciem czarnowłosego syna prezesa, był ten, że chłopak abonował czasopismo poświęcone męskiej urodzie, a Teodor czasem je pożyczał.
Aby móc zasnąć, Teodor wziął tabletkę weronalu. Co prawda mogło to „zaszkodzić jego sercu”. Wyobrażał sobie, że aptekarz się pomylił, i dał mu truciznę zamiast lekarstwa. Cierpiał z powodu tego wyobrażenia. Ci głupi aptekarze — pomyślał — trują człowieka, jak szczura. Jeżeli takiemu farmaceucie nie jestem sympatyczny, myśli o mojej śmierci. Należy z tymi „gośćmi” obchodzić się grzecznie. Będę wobec niego jutro uprzejmy. Wszystkich mężczyzn nazywał „gośćmi”. Rozróżniał dwa rodzaje gości: takich, których podziwiał, i takich, których nienawidził.
Brat jego Paweł należał do gości, których nienawidził i którym zazdrościł. „A więc jutro ten gość wraca do domu! Jest bogaty, młody i zdrowy, i bezczelnie mu się szczęści. Czy da mi choćby jednego grosza? Z pewnością nie. Jest sknerą”. (Należało to do właściwości Teodora, że znienawidzonym gościom, zarówno jak i cenionym, przypisywał skąpstwo). „Jutro wróci i weźmie w posiadanie cały dom. Połączy się teraz z matką przeciwko mnie. Przywitam go bardzo ozięble. Jak ja to potrafię”.
„Jak ja to potrafię” — dodał szeptem. Znowu opanował go lęk. Weronal nie pomógł, spowodował bicie serca, rynna nie przestawała kwilić, wiatr w nieregularnych odstępach uderzał o okna ciężkimi kroplami wody, jak kamykami. Teodor począł wertować książkę, którą znalazł w bibliotece Pawła. Była to książka p.t. „Rembrandtowi Niemcy”. Natknął się na zdanie, które mu się podobało. Postanowił je sobie zapamiętać i zacytować następnego dnia podczas rozmowy z Lehnhardtem. To zmęczyło go i uśpiło.
Szary poranek napełnił okno.
Teodor obudził się późno.
Słyszał głos Pawła na korytarzu. Postanowił możliwie długo przewlec zobaczenie się z bratem i poleżeć jeszcze dwie godziny. Matka zapukała do drzwi. Nie odezwał się, chrząknął tylko. Słyszał, jak matka się oddaliła i mówiła coś w jadalni do Pawła.
Ubrał się szczególnie starannie i włożył do klapy odznakę stowarzyszenia „Bóg i Żelazo”. Miał uczucie, jak gdyby wybierał się na spotkanie z niebezpiecznym przeciwnikiem, a instynkt jego doradzał mu poczynić odpowiednie przygotowania, wciskając mu jeszcze w końcu do ręki jeden z jego trzech pistoletów. Obejrzał magazyn i wsunął broń do kieszeni. Potem podszedł cicho, jak gdyby miał zaskoczyć kogoś, do drzwi jadalni, nadsłuchiwał przez chwilę i wszedł.
Bracia uścisnęli się pobieżnie, nachylili się machinalnie i ucałowali powietrze.
— Jaką nosisz odznakę? — zapytał Paweł.
— To jest nasze stowarzyszenie — odrzekł Teodor.
— Co tam robicie?
— Różne rzeczy.
Długa przerwa.
Teodor nie znosił ciszy i zaczął spacerować po pokoju ze spuszczoną głową. Robił krótkie kroki; kciuk prawej ręki wsunął między kamizelkę a rękaw koszuli. Wyglądało to, jak gdyby sobie coś powtarzał, lub jak gdyby w pośpiechu rozwiązywał zagadkę zadaną mu przez brata.
— Późno dziś wstałeś?
— Tak jest — warknął Teodor.
— Poszedłeś późno spać?
Teodor nastawił uszy. Czyżby brat wiedział już o puszce?
— Tak, wiesz — deszcz nie daje mi spać, a poza tym pracowałem.
— Studiujesz?
— Tak jest, zajmuję się od kilku tygodni Marksem.
Teodor lubował się w oszałamiających kłamstwach. Efekt był ten, że drugi rozmówca z powodu zdumienia nie mógł myśleć o wątpliwości jego słów i myślał o nich z szacunkiem.
— Jak wpadłeś na Marksa?
— Są prawdziwe rzeczy u tego gościa. Miał dobrego nosa. A poza tym należy wroga wpierw poznać, zanim się go zaczyna zwalczać.
— Chcesz więc przeciw niemu pisać?
— Pisać?! Te czasy minęły! To pozostawiam tobie. Nasze nowe pokolenie zna czyny!
— Co to są czyny?
— Co się wykonywa głową i ręką. Na przykład: zrobić w Niemczech porządek, zmusić rząd do ustąpienia, przepędzić bolszewików i Żydów wszystkich partii, zapalić ogień radości i wypowiedzieć wojnę.
— Czy mówisz w imieniu stowarzyszenia? — zapytał Paweł.
— Zawsze — odparł Teodor. — U nas nie ma zwariowanych indywidualistów, jak ty. My nie przegramy już żadnej wojny.
— Czy robisz mnie zarzut z powodu klęski?
— Oczywiście, tobie i innym Żydom!
— A więc wypowiadasz mi wojnę?
— W każdym razie jestem twoim wrogiem, a jeżeli trzeba będzie, to i wojnę wypowiem!
— Wśród takich warunków — ciągnął Paweł po chwili bardzo spokojnie i pomału — nie możemy żyć pod jednym dachem. Zapytamy może matki — gdyż dom jest według testamentu ojca jej własnością — kto z nas może tu pozostać.
— Gwiżdżę na prawo. Według rzymsko-żydowskiego prawa musiałbym się może wyprowadzić.
— Germańskiego co prawda nie mamy.
— Zobaczymy!
Teodor znowu rozpoczął swoją wędrówkę z prawym kciukiem w kamizelce. Usiłował wprowadzić pewnego rodzaju spokojną, rzeczową wrogość.
— Czy czytałeś kiedykolwiek Marksa?
— Nie — odrzekł Paweł — tylko przeciętne prace o nim.
Mimo to mniemał Teodor, że obiektywne uznanie zalet Marksa usposobi Pawła przychylniej. Rzekł więc:
— W każdym razie, wielka rzecz, ten Marks!
Nic nie mogło Pawła więcej drażnić, jak zwrot: „wielka rzecz” i sposób, w jaki brat te słowa wypowiedział. Obecność jego brata sprawiała jego oczom ból, paraliżowała jego ręce, które trzymał w kieszeni, żeby Teodor nie mógł widzieć, że drżą.
— Jesteś analfabetą! — rzekł Paweł nagle. — Powinien byś jeszcze uczyć się podstawowych rzeczy!
— Ty nie jesteś kompetentny, wcale nie jesteś w tej sprawie kompetentny! — Teodor podniósł głos: — Ciągle te podstawowe rzeczy. To jest wasza cała mądrość! Dzięki tym podstawowym rzeczom przegraliście wojnę. My zapoczątkujemy nową epokę w Niemczech! Wasze podstawowe rzeczy to świństwo! My w ogóle zaczynamy od początku. Nie musi się czytać Herdera i Lessinga, ażeby być człowiekiem i Niemcem! To przeklęta zazdrość każe wam tak do nas mówić. Nie chcecie, byśmy się rozwinęli. Nienawidzicie nas! Zazdrościcie nam naszej przyszłości! Razem z waszym klasycznym wykształceniem. Oto jest prawda!
Uwagi (0)