Kiedy znów będę mały - Janusz Korczak (czytaj ksiazki on line TXT) 📖
Cudownie by było stać się znowu dzieckiem… Bohaterowi tej książeczki się to udaje: odzyskuje rodziców i radość z biegania, chodzi do szkoły i odbiera świat emocjonalnie jak w dzieciństwie.
Janusz Korczak w tej niezwykłej opowieści przypomina, jak mocno dzieci czują, jak głęboko przeżywają świat — i jak łatwo ich uczucia zranić. Przedszkolaki i uczniowie zawierają przyjaźnie i sojusze, a nawet zakochują się, muszą też sami radzić sobie z wrogami, mocno współczują bohaterom książek i bezdomnemu psu, silnie odczuwają każdą niesprawiedliwość i zniewagę. Dziecięcy świat tylko z pozoru wydaje się prosty i wesoły.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kiedy znów będę mały - Janusz Korczak (czytaj ksiazki on line TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
No i dzwonek, i tak się skończyło. A ja lecę do pana woźnego.
Ale mnie woźny z naszego piętra zatrzymał — ten zły.
— Gdzie? — pyta się. — Nie wiesz, że nie wolno?
Więc już się boję, ale myślę:
„Pożyczę skądciś dziesięć groszy na mleko”.
Może od Bączkiewicza? On zawsze ma pieniądze. Ale nie da, bo go mało znam. I jak raz od niego chcieli pożyczyć, powiedział:
— Będę ci pożyczał, pętaku.
Myślę tak: „Może ten — może ten” — i rozglądam się. Ale przypominam sobie, że mi przecie Frankowski winien pięć groszy. Szukam, a on się bawi — ucieka.
— Słuchaj, oddaj mi pięć groszy.
— Odsuń się — mówi — nie przeszkadzaj.
— Ale mnie potrzebne.
— Później, teraz nie mogę.
— Ale mnie potrzebne!
— Mówię ci, że później! Nie mam teraz.
Widzę, że się złościć zaczyna, no i nie ma, więc co mu zrobię. Mundek też.
Nie ma rady, idę do Bączkiewicza. Jego ojciec ma sklep: bogaty.
A on:
— Na co ci?
Mówię:
— Koniecznie mi potrzeba.
A on:
— A kiedy oddasz?
— Jak będę miał.
Bo co mam mówić. Inny powie:
— Jutro.
I nic sobie z tego nie robi. Jeszcze naurąga65, jak się upominać. Powie:
— Odczep się.
Dorośli, żeby najbiedniejsi, mają choć dwadzieścia groszy, a my dla pięciu groszy musimy się czasem męczyć. Bardzo przez to cierpimy, że nie mamy choć najmniej, ale stale. Żeby z góry wiedzieć, że będą.
— No co, pożyczysz?
— Kiedy nie mam.
— Masz — mówię — tylko nie chcesz dać.
Gdybym powiedział na co, toby dał. A może powiedzieć?
A on:
— Napożyczałem już, a nikt mi nie oddaje. Idź do Franka: już miesiąc winien mi dwadzieścia pięć groszy.
A Franek nikomu nie oddaje, więc się skrzywiłem, ale nie mam rady.
Szukam, ale znaleźć nie mogę. Bo gdzie? W takim tłoku?
A Bączkiewicz nawet dobry, nie lubi odmawiać. Tylko ciekawy: wszystko lubi wiedzieć. I sam mnie zaczepia:
— Co, dał?
— Nie wiem, gdzie jest.
Pomyślał trochę i mówi:
— Powiedz, po co ci?
— To dasz?
— Dam.
— A masz?
— Mam, ale chcę kupić dyktę; chcę ramkę zrobić.
Więc mu prędko powiedziałem i przekradamy się na drugie piętro razem, a tu dzwonek. Trzeba iść do klasy.
Niespokojny jestem. Łatek głodny, może zacznie piszczeć, skomleć i pan woźny weźmie go i wyrzuci.
Nazwałem go Łatkiem. Ale teraz myślę, że niedobrze. Wygląda jakby przezwisko. Pies nie rozumie co prawda, ale człowiekowi byłoby przykro. Może go Śnieżek nazwać, że go na śniegu znalazłem? Albo Bielas — Bielasek. Albo coś od zimy.
Myślę tak, jakbym już wiedział, że mi go trzymać pozwolą.
Ale pani ze sklepu i woźny mówili, że ma właściciela, więc może się przepytać chłopaków koło tej bramy. Ale tam nawet bramy blisko nie było. I przyzna się który, że jego, a nieprawda: pobawi się i znów na mróz wyrzuci. I choćby naprawdę, i tak o niego nie dbają, kiedy go wygonili. A może sam uciekł? Przecież go nie znam, nie wiem, jaki jest. A młode psiaki są psotne. Może co zbroił, bał się kary i uciekł sam z domu.
Męczę się, bo nie wiem, co robić. Bo i to, i to, i to — jakbym miał dziecko, taki skłopotany siedzę. A Śnieżek myśli pewnie, że o nim zapomniałem. A pies tak samo żyje jak dziecko. Dziecko płacze, a pies skomle żałośnie. I szczeka z gniewu albo z radości. I bawi się tak samo. I patrzy w oczy, i dziękuje, poliże — i warczy; jakby ostrzegał i mówił „przestań”.
Ale sobie przypomniałem, że lekcja i trzeba uważać, bo już i tak w ławce stałem.
Kiedy byłem dorosły, myślałem, że łatwo być pilnym uczniem, uważać na lekcjach i dobrze się uczyć. A teraz dopiero widzę jak trudno. Kiedy byłem nauczycielem, a miałem zmartwienie, też na lekcji nie uważałem, a nikt mnie do kąta nie stawiał. Przeciwnie nawet: wtedy surowszy byłem i ciszej być musiało w klasie, żebym się mógł martwić wygodnie.
Oj, Bielasku, Bielasku! Mały jesteś i słaby, więc poniewierają, lekceważą ciebie. Nie jesteś wodołazem, który ratuje tonących, albo bernardynem, który w górach zmarzniętych ze śniegu wykopuje. Ani psem Eskimosa. Ani nawet mądrym pudlem jak pudel wuja.
Pójdę z moim pieskiem do wuja, niech się zaprzyjaźni. Bo pies też lubi towarzystwo.
Myślę: „Pójdę do wuja”. Nie myślę, ale marzę. Bo na pewno mi go wziąć nie pozwolą.
Dorosły powie dziecku: „Nie wolno, nie można” — i zaraz zapomni. Nawet nie wie, jaki ból zadaje.
Kiedy chciałem być dzieckiem, myślałem tylko o zabawie i że dzieciom wesoło, że o niczym nie myślą i nic ich nie obchodzi. A przecie większy mam teraz w duszy niepokój o jednego pieska na trzech łapkach niż dorosły o całą rodzinę. Alem66 się wreszcie doczekał dzwonka.
No i dajemy panu woźnemu dziesięć groszy na mleko. A on mówi.
— Czekałbym tam na wasze dziesięć groszy! A patrzcie tylko, co ten pies narobił.
I prowadzi nas, a tam Łatek zamknięty piszczy w ciemnej komórce.
— To nic — mówię. — Czy można tą ścierką, to wytrę?
I wytarłem, i nawet wcale się nie brzydziłem.
A Bielasek mnie poznał, bo się ucieszył. Mało na korytarz nie wyleciał. Tańczy w kółko i podskakuje. Całkiem zapomniał o swojej biedzie i niebezpieczeństwie. Już może teraz by leżał rozciągnięty i nieżywy na zimnym śniegu.
— No, wynoście się — powiedział pan woźny, ale się zaraz poprawił i mówi:
— No, idźcie już, bo nie mam czasu.
Bo dorosłemu nikt nie powie „wynoś się”, a dziecku często się tak mówi. Zawsze jak dorosły się krząta, to dziecko się plącze, dorosły żartuje, a dziecko błaznuje, dorosły płacze, a dziecko się maże i beczy, dorosły jest ruchliwy, dziecko wiercipięta, dorosły smutny, a dziecko skrzywione, dorosły roztargniony, dziecko gawron, fujara. Dorosły się zamyślił, dziecko zagapiło. Dorosły robi coś powoli, a dziecko się guzdrze. Niby żartobliwy język, a przecie niedelikatny. Pędrak, brzdąc, malec, rak — nawet kiedy się nie gniewają, kiedy chcą być dobrzy. Trudno, przyzwyczailiśmy się, ale czasem przykro i gniewa takie lekceważenie.
Biedny Bielasek (a może lepiej — Śnieżek?), znów dwie godziny ma siedzieć w ciemności zamknięty.
— A może by go trzymać pod bluzą, może będzie spokojny?
— Głupiś67 — powiedział pan woźny i zamknął na klucz.
A Mundek spotyka i mówi:
— Co ty masz za tajemnice?
Zazdrosny, że nie wie. Więc mu powiedziałem.
— To taak? To ty jemu wpierw powiedziałeś?
— No, musiałem, bo nie chciał pożyczyć na mleko.
— Wieeem, wieeeem.
Żal mi Mundka, bo i mnie byłoby przykro, gdyby innemu naprzód powiedział. Ale na dużej pauzie pytam go się:
— No, chcesz iść zobaczyć?
A tu na drugim piętrze chłopaki papierosy palili i idzie śledztwo, kto palił, kto na drugie piętro wchodził. (A nie mówi się „wchodził”, tylko „łaził”).
A nasz woźny mówi:
— Ciągle ich zganiam, a oni się przekradają.
I patrzy na nas. A ja się schowałem za Tomczaka. Boby od razu poznali, bo się zrobiłem czerwony. Od razu mi się gorąco zrobiło. A dorośli, jak dziecko o coś pytają, a ono się zająknie i zaczerwieni, zaraz myślą, że kłamie albo że winien. A my się od samego podejrzenia rumienimy ze wstydu, ze strachu albo w ogóle serce mocno tłucze. A niektórzy jeszcze mają zwyczaj, że każą w oczy patrzeć. No a są tacy, co winien, a prosto w oczy patrzy i łże, aż się kurzy. Takim dobrze. Bo najgorzej się dzieje dziecku wrażliwemu. Niewinne, a cierpi. Bo dorośli krzyczą na wszystkich. Zaraz mówią: „wy”.
„Wy zawsze. Wy nigdy. Wy wszystkie”.
Krzyczą i grożą wszystkim:
„Już ja was znam! Wasze wykręty! Ja już teraz z wami!”
I wrażliwy boi się, żyje w ciągłym strachu. Jak zając. Bo zając nawet jak śpi, boi się. A i my też mamy sny niespokojne. I budzimy się w strachu.
Skrzypnie coś w nocy, to się zdaje, że chodzi albo duch, albo morderca. Albo się coś w oknie pokaże, albo się coś białego rusza. Nakryjesz się kołdrą na głowę, spocony, oddychać się boisz, tylko myślisz:
„Co będzie, jak mnie dotknie jaka zimna ręka?”
Najstraszniejsze bajki się wtedy przypominają, różne wiadomości straszne z gazety.
Bo nie tylko w bajkach dzieją się straszności. Bo są przecie ludzie bez nóg, bez nosa, bo człowiek może oślepnąć, zwariować, bo idzie sobie ktoś po ulicy, nagle się przewróci i zaczyna się rzucać, a z ust mu piana leci; zupełnie szedł, jak wszyscy, i nagle tak się stało. Zbierają się ludzie i radzą, a ciebie odpychają. A ty nie chcesz, a musisz patrzeć: jak skamieniały.
A czarna ospa, galopujące suchoty, a egipskie zapalenie oczu, gangrena, zakażenie krwi? Nie zwraca się na te strachy uwagi. Bo dorośli umyślnie dużo rzeczy mówią, żeby dzieciaki słuchały i zanadto nie dokazywały. A ty widzisz, że cię samochód nie przejechał, żeś z okna nie wypadł, nogi nie złamali, oka nie wybili. No i przestajesz im wierzyć. Zresztą nie można ciągle być tylko ostrożnym.
Ale niech przyjdzie taka noc, wszystko się od razu przypomina. A tu wszyscy śpią, a tu ciemno albo księżyc świeci. Więc się znów boisz, że może zaczniesz we śnie po ścianach i po dachach chodzić.
Dziwne. Raz jest się tak odważnym, że w największy bój albo w nocy na cmentarz, a raz znów byle głupstwo nastraszy. I trudno powiedzieć, czy się jest odważnym, czy tchórzem.
I w ogóle bardzo trudno wiedzieć, jakim się jest naprawdę. Bo jak zadam sobie pytanie: czy jestem porządny, tak jak chłopak powinien, sam nie wiem. Bo sobie przypomnę różne tajemnice, ale zaraz myślę:
„A inni są przecie gorsi”.
Nawet jeżeli się zdaje, że ktoś porządniejszy ode mnie, lepszy, toć przecie68 nie wiem o nim wszystkiego, co robi i co myśli. Bo czasem ktoś może udawać albo nie robi nic złego, bo się boi, że się może wydać.
Są znów tajemnice, kiedy się nic złego nawet nie zrobiło. Chyba dzieci najwięcej takich mają tajemnic. A muszą się ukrywać, bo im nie wolno. Na przykład ja teraz. Bo i co w tym złego, że się nad głodnym, zmarzniętym psem zlitowałem. Zmarznięty piesek — żywa istota.
Bo dlaczego dorośli tyle zabraniają?
No i co?
Powiemy pani na lekcji:
„Niech pani pozwoli wziąć Śnieżka do klasy. Zobaczy pani, że będziemy spokojni, że będziemy uważali”.
A już. Nic by z tego nie wyszło. Pierwszy Wiśniewski zacząłby na złość dokazywać.
Źle, że jesteśmy razem — i delikatni, i ordynarni, i honorowi, i bez ambicji. Przez nich żadnej obietnicy, żadnego słowa nie można dotrzymać. Przez nich wszystko się zawsze źle kończy.
Przez nich dorośli nam nie ufają, nie wierzą i lekceważą wszystkich.
Bez nich byłoby może mniej śmiechu i wesołości, ale życie byłoby spokojniejsze.
Ale dorośli myślą, że my tylko łobuzów lubimy, że tylko najgorszych słuchamy i co nam tylko powiedzą, zaraz robimy. Że oni wszystkich psują!
Nieprawda. Jak my takiego łobuza dziesięć razy nie posłuchamy, nikt o tym nie wie. A jak raz coś z nim razem zrobimy — zaraz huzia na wszystkich.
Ładnie by świat wyglądał, gdybyśmy naprawdę zawsze i wszyscy ich tylko słuchali. Ładnie by wyglądał, gdybyśmy ich nie uspokajali.
Ile razy się mówi:
„Daj spokój — zostaw — przestań — nie rób tego. Ej, bo będziesz potem żałował!”
I posłucha się łobuz. I doprawdy, jeżeli dorośli mogą z nimi wytrzymać, nasza w tym zasługa.
No i skończyło się tak, że kto palił papierosy na drugim piętrze, nie wiadomo, a my pieska naszego nie widzieliśmy.
Dopiero po szkole pan woźny mówi:
— Bierzcie go już, a drugi raz mi tu psów nie przyprowadzajcie, bo nie mam czasu. Razem z psem pomaszerujecie do kancelarii.
I wyszliśmy: ja, Mundek i Bączkiewicz. I Łatek. (Niech już zostanie Łatek).
Jakże się cieszył, kiedyśmy go puścili na swobodę. Jak wszystko, co żyje, ciągnie do wolności. Czy człowiek, czy gołąb, czy pies.
Radzimy we trzech, co dalej robić. A Bączkiewicz zgodził się wziąć go do jutra, a ja się tymczasem przepytam.
A jakby żal miałem do Bączkiewicza, kiedy mi Łatka mojego zabierał.
Przecież on mój. Przecież ja go grzałem pod kapotą. On mnie pierwszego polizał. Ja go znalazłem i przyniosłem do szkoły, i o nim cały czas myślałem. A Bączkiewicz dał tylko przecie dziesięć groszy — i już.
Boże mój, czy sprawiedliwie, że jednym rodzice pozwalają, a drugim nie? Każdy najwięcej kocha swoich rodziców i dom. Ale wie, że inny ojciec pozwala — i ma żal. Porówna siebie z innymi i boli go.
Dlaczego Bączkiewicz bierze Łatka i nic, a ja się muszę dopiero prosić i pewnie skończy się na niczym.
Że jeden bogatszy, a drugi biedniejszy, i bogatszy może, co chce, kupować — to głupstwo. Wolność ważniejsza od bogactwa.
No, bo jeśli się wie, rodzice naprawdę nie mają, jeszcze się ich więcej kocha tą żałością. Kto będzie się gniewał, że ojciec nie ma roboty albo mało zarabia? Ale jak na niepotrzebne rzeczy wydaje, a dziecku poskąpi, o sobie tylko myśli, a dziecku żałuje — tu już trudno, tu i ksiądz nie pomoże. Bo dlaczego ojciec Mundka na wódkę wydaje i jeszcze awantury wyrabia?
Żal mi Mundka i żal mi Łatka białego, że się przez niego tyle namartwiłem, a teraz inny zabiera.
— Możesz mi nie oddawać tych dziesięciu groszy — mówi
Uwagi (0)