Wesele hrabiego Orgaza - Roman Jaworski (dostęp do książek online txt) 📖
Ekspresjonistyczna powieść wydana w roku 1925. Jej osią fabularną jest rozgrywka dwóch amerykańskich miliarderów, usiłujących zbawić kulturę europejską po kryzysie cywilizacji, jaki nastąpił po wielkiej wojnie światowej. Dawid Yetmeyer postanawia założyć w Toledo Dacing Przedśmiertny, w którym będą odbywać się „nowoczesne misteria pantomimowo-taneczne, pobudzające ludzi do wskrzeszania uczuć religijnych i do historycznego sposobu ujmowania rzeczywistości”. Zafascynowany obrazem El Greca „Pogrzeb hrabiego Orgaza”, jako pierwsze widowisko zamierza przedstawić wymyślone przez siebie… „Wesele hrabiego Orgaza”. Antagonista Yetmeyera, kolekcjoner Havemeyer, w tajemnicy skupuje arcydzieła minionych wieków i gromadzi je na pilnie strzeżonej, mroźnej, północnej Wyspie Zapomnienia. Zamierza pozbawić ludzkość całego dziedzictwa kulturowego, które można by kopiować i naśladować, pobudzić ludzi do inwencji i tworzenia rzeczy zupełnie nowych.
Groteskowa poetyka utworu przypomina powieści Stanisława Ignacego Witkiewicza. Wyróżnia ją bogaty język, niecodzienna składnia, wielość dialektyzmów i neologizmów, bezpośrednich nawiązań i aluzji kulturowych.
- Autor: Roman Jaworski
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wesele hrabiego Orgaza - Roman Jaworski (dostęp do książek online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Roman Jaworski
Scena jest taka (proszę krok za krokiem przy pomocy palca podążyć za mną):
SENSACJA
!NA ZIEMI DOTĄD NIEBYWAŁA!
Międzynarodowy Wielki Mecz Bokserski
w mieście New Yorku
o
panowanie, honory i godła
Wszechświatowego na ziemi Szampiona!!
Pierwsze spotkanie i ostateczne
Pół-Bogów Ludzkości
PRO- i ANTYCHRYSTA!!!
Czas od natarcia aż do powalenia jest nieskończony.
Chwytów sposoby ściśle określone.
!NOWOŚĆ!
STOSOWAĆ WOLNO
SPOJRZEŃ UDERZENIA.
Court of justice169 z trzech członków się składa:
Jeden muskułowiec i mózgowiec jeden, a
Superarbitrem tego Trybunału jest
NIEZNANY DOTĄD KOSMICZNY
IDIOTA!
!ATRAKCJA!
Zwycięzcy nagroda przypada:
Nieograniczone i dziedziczne prawo
wykorzystania
„PANTANATOSU”
wszechpotężnego i nieznanego wcale jeszcze
środka na wytępienie każdego żyjątka.
!NAD PROGRAM!
Na zakończenie tego widowiska:
Hołd publiczności
i
Ślubowanie naduroczyste całej ludzkości
do rąk Szampiona.
Wstęp za okazaniem zaproszenia. — Bufet na miejscu. — Dwie rżną kapele: niby-kąpielowa i aż-kolejowa.
Początek z uderzeniem 6. rano.
Zapowiedź przez wrzask na ulicy:
Ryk jednej lwicy, stu małpich bachorów, trzech nosorożców i tresowanych pięćdziesięciu słoni.
Niewykluczone są fabryk syreny i wieżycowe hejnały kościołów.
Wyniku oczekiwać tłumnie na ulicy!
New York się zbudził. Jest radość powszechna. Domy opuszczone. Mrowi i czuchra, i gzi się ulica. Kolej już stoi. Przed żadną bramą nie zamieciono. Policeman się stroi. Brzęczą samoloty. Z drutów zwisają płachty reklamowe. W krzakach siusiają dzieci krochmalone. Nie spała z lubym kochana dziewica: jest nadto wzruszona. W gmachach ubezpieczeń same transparenty i smukłe fikusy sterczą wyfraczone. Murzyni żłopią wciąż wodę sodową. W barach zadymionych bębnią cymbałom radość arystony170. Chińczycy pilnie czyszczą wszystkim buty. Pies dogorywa, bo gonił za suką i ratunkowy wóz go przejechał. Na wiwat puka każdy obywatel. Kobiety przeważnie wciąż myślą poważnie, myślą i myślą: o akcie szampiona... Na każdym rogu zawsze się znajdzie choć jeden taki, który się wścieka; o co? — nikt nie wie. Suną procesje, głosem wyjąc zdechłym o powodzenie, o ocalenie, o uchylenie wszystkiego złego. O kiosk zapchany durnymi gazety czerwonoskóry oparł się wyniośle, głucho w sobie westchnął i schował się, schował w posępnym obłoku swego kalumetu171.
Miejsce zdarzenia: buda na przedmieściu. Sprawa ma cała religijny podkład, więc reżyseria sztafażu uboga, bo tak chce tradycja. Wpisowa sala w dobroczynnym domku, który jest przytułkiem dla myśli bezdomnych. Panuje ciasnota, o którą chodzi. Trzeszczą zapchane, zbutwiałe galerie. Scena umajona nudnymi girlandy. A sztandar gwiaździsty nad podium rozpięty baldachim stanowi. Na dywaniku poplamionym hojnie przegroda rycerska: dwa słupki ze sznurkiem. Po obu stronach na uboczu skromnym dwa bambusowe, dziurawe krzesełka. Dla zapaśników miejsca wypoczynku. Nieco zaś głębiej i na stopniu wyższym stoliczek mizerny, przy którym zasiedli sędziowie, konstable172 i po jednym tylko: jest pompier173, jest felczer i główny reporter. A po prawicy tego sanhedrynu174 na postumencie, z którego popiersie Waszyngtona zdjęto (pod ścianą stoi przy zapylonym Lincolna portrecie), spoczywa praojca człowieczego rodu: czaszka z Neandertalu175. Na takim samym widnym wywyższeniu po lewej ręce klatkę ustawiono i drutowaną siatką osłonięto. W pośrodku denka tej przezornej twierdzy bieli się koperta z pieczęcią rejenta176, a w niej nagroda: pantanatosu177 straszliwa recepta. Tuż przy niej tresowana kobra zwinęła się w kłębek i tajemnicy pilnuje, wciąż sycząc w próżnię swe groźby pochopne. Gdy zabrzmią trąby, zwiastuny zwycięstwa, gad przyuczony uśnie natychmiast, a wówczas bezpiecznie triumfator-bokser rozewrze klatkę i weźmie kopertę. Nadmienić można pozostałe jeszcze szczegóły podrzędne: a więc w sceny głębi trębaczy dwunastka (puzony, waltornie), zaś na stoliku jest z wodą karafka, eteru flakonik, digitalis178 proszki, różnych bandaży zgrabne obwarzanki, rewolwer, strzykawki, papiery, kałamarz i złota gwizdawka na zielonej taśmie. Gdzie miejsce suflera, telefoniczną urządzono budkę; w jej to zaciszu i pod osłoną mrocznej poufności cała bateria pyzatych flaszek przykucnęła zgrabnie. Koniaczek Martella i rum z Martyniki, a nawet z Jamajki. Dla członków sądu słuszne posilenie.
Czekanie bez końca. Zapocona sala. Ulica zatkana, wzdyma się i sapie. Na budę napiera. Spośród widowni jakiś mąż przedni łagodnie wzywa: — „Proszę zaczynać!” — „Nie można, nie można!” — żałośnie jęka dostojna scena. Już pełza pogłoska w parterze, po piętrze: „Antychryst się spóźnił! Antychryst zaspał! Nie może się dostać. Samolotu trzeba, by go tu ściągnąć, a potem do wnętrza już przez komin chyba!”. Na drożdżach rośnie hałastry wzburzenie. „A to dopiero! Po cośmy przyszli? Okropne porządki! Nikt tu nie wytrzyma! Ktoś tupnął, ktoś gwizdnął. Śmiech tu i tam bryznął. Lecz nagle z galerii, ktoś orzekł donośnie: „Cholera!”. Myśl słuszną rzucił, trafnie przekonał i nastrojowy majestat wskrzesił.
Mdłe oświetlenie. Wleźli na podium, jak pierzaste cienie. Rozpoznać trudno. Usiedli sędziowie. Na palce się wspięli wszyscy widzowie i przeciwnicy w zapaśniczych szrankach dumnie stanęli. Już w rękawicach i rozebrani. Bezradnie na siebie raz drugi spojrzeli sznurkiem rozdzieleni, jak gdyby pytali: „Czego też chcą od nas, bo my nawzajem niczego nie chcemy?!”.
Prawy jest Prochryst, trudno o tym wątpić. Akt męski, dorodny, a w twarzy cierpienie, tak sobie na zapas, zanim uderzenie jakie oberwie. Wysmukły, zgrabny. Na obu ramionach i na pulchnych piersiach blizny ciemnosine widać rozrzucone. Walczy widocznie nie po raz pierwszy i umie się męczyć. We flanelowych spodniach i tenisowych, płóciennych jest mesztach179. Kasztanowe pukle w tył głowy odrzucił i bohaterską postawę przyjmuje. Na pamięć przywodzi świętego postać, którym był Sebastian w sławnym arcydziele na Isenheimskim przepysznym ołtarzu180 (Gruenewald Mateusz malaturę stworzył, władca konstrukcji, Cranacha181 rywal i mistrza Dürera182). Wrażenie całe w supełek ująwszy, orzec raźno trzeba, że miły jest Prochryst i wcale przystojny, co serce widowni ku jego zwycięstwu bezsprzecznie przechyla.
Inaczej Antychryst. Faktycznie się spóźnił, o meczu zapomniał. Więc lekceważenie. A samo zjawisko: potworna figura. Kusy, mizerny, wystają piszczele. Twarz starta, zniszczona i okopcona, jak u Zambosa183. Broda jest ruda, niezwykle zmierzwiona i zaśliniona. Oczki zbiedzone i jadowitym żądłem barwione. Nad fizjonomią w przedłużeniu czoła, jak Orizaba184, bezwłosej głowy stożek urasta. Do samego pasa przód cały i plecy są zalesione krzakami kłaków. Wspomnienie małpy wzmagają gwałtownie przydługie ręce z drobniutkimi piąstki i krótkich nóżąt uwiędłe gałązki. Frakowe wdział portki, wymięte, obcisłe i szpetnie przykrótkie. Jak u pingwina rozpłetwione stopy w łatanych tkwią butach. Odpiąć zapomniał fioletowe szelki, więc się kiwają jak ogon diabelski i walą po piętach. Pozy wciąż szuka dla swojej roli, nóżęta rozkracza, łamie kolana, rękoma wachluje i związek traci z podstawą tułowia. Jest mocno zmieszany, a zadowolony. Nieustannie cmoka, czasem zaś na zmianę nieznośnie zanuci. Przy masce się uparł i fechtunkową założył przyłbicę. Ciągle o coś pyta, choć milczy Prochryst.
Zaczynać, zaczynać! — skowyczą kobiety. Potrzebny sygnał. Sędziwy prezes wzorowego jury rewolwer pochwycił, by strzelić na wiwat. Naciska, naciska, ale nic nie słychać. Kosmicznym ludziom brak ćwiczeń praktycznych! Porwał się reporter, podbiegł jednym susem. Właśnie przedwczoraj miał on pojedynek o drogocenną cześć swą osobistą, więc strzelać już umie, a zwłaszcza pudłować! W imię państwowych cnót i obyczajów zgromił idiotę za wykroczenie przez zaniedbanie wszelkiej sprawności w wiwatowaniu na uroczystościach. Prokuratorowi publiczny donos zaraz jutro kropnie, a dziś własnoręcznie tę pukawkową zgniliznę oczyści. Sumienie wymaga, zanim śledztwo stwierdzi, jaką poniósł szkodę „kochany” skarb państwa (gdzie, jak i kiedy? — nikt się nie domyśli), by z miejsca idiotę-szkodnika na innego zmienić. On tego żąda, on wolnej prasy przeczysty aniołek, on, który na straży autorytetu bokserów stoi i wszystkich atletów... Jest awantura, czyli intermezzo185. Reporter się wsławił i poklask otrzymał. Łomot uczciwości — to niezły interes. Motłoch każdą cenę zapłaci za wrzaski. Ściągnięto idiotę z sędziowskiego stołu. Na jego miejsce spośród zebranych przez aklamację na wniosek gryzmoły, który wciąż wrzeszczał, powołany został najprzedniejszy tuman, pierwszorzędny hebes186, cnoty swojej pewny, w sercu rozległym z gniazdem pełnym trzmieli, w kieszeni od spodni z narodowym świdrem, a w gębie cuchnącej z plugawą plwociną na wszystko, co niegłupie rdzennie. Świeży wybraniec po udach się strzepnął, poprawił kołnierzyk, uśmiechnął się, chrząknął, zasiadł i wystrzelił. Mecz już rozpoczęty.
Lecz nikt się nie rusza. Obaj zapaśnicy stoją, jak wrośnięci. Wszyscy widzą tylko, że Prochryst plamę ma na prawym oku i grymas na licu wytężenia pełny. — „To monokl, to monokl!” — zgadły pierwsze rzędy i w tył podały, jak piłkę, odkrycie. — „Szmaragdowy monokl! Prześlicznie jest rżnięty, bezcenny, bezcenny!” — stwierdzają kobiety — „Monokl nie bezcenny, ale jest bezczelny!” — z mózgowców na salę ktoś sobie huknie. Ciszę wzywa prezes, lecz ona sama wyniosła się z sali, jak na zawołanie. Muskułowców kilku już zauważyło, że na wierzchu maski, jak acetylenowe pojazdu latarnie, Antychryst nałożył wielkie, sztuczne ślepia i że żółtym blaskiem bezczelnie godzi wprost w zieleń szmaragdu. Patrzą się i patrzą, i nie ruszają.
— „Co to wszystko znaczy? Przystąpić do boksu! Nuże, naprzód jazda!” — Łomot jest piekielny. Niby kawki skrzeczą przeciągle kobiety. Do samej rampy, gdzie zwykle kinkiety, podchodzi pompier w złoto-srebrnym kasku. — „Cichajcie!” — wzywa — „cygarów nie kurzcie i nie tupajta! Boks jest jak się patrzy, jeno bez kułaków!” — „Precz pójdź, stary błaźnie! My chcemy na pięści!” — wścieka się motłoch. — „Prochryst, tchórzu, suńże! — drze się w loży Kreolka, wywiesiwszy ozór aż po bujne piersi. Myśliwców187 wataha, zawadiaków z prerii, szczuje Antychrysta. — „Ruszajże, pokrako! Nic nie bój, ciemięgo! Zrzuć z pyska te kraty! Weź go, weź go! Huzia! Bij, psie czy psubracie! Puc go, zdechnij, flaku! Wydżha!”. I na ulicę poniósł się charkot, poprzez całe miasto bulgot się toczy stężałej wściekłości. Płonne są próby wszelakich wyjaśnień. „Bić się, nie gadać!” Oto jest żądanie jedno, jednolite.
Wrzask zdmuchnął ze sceny sędziów i trębaczy. Szukają schronienia i pocieszenia w budce, gdzie prowianty. Gadzina w klatce jak szyldwach188 się snuje i z nienawiści do ludzkiej hołoty złote mruży oczy. Na deskach zostali wciąż w siebie wgapieni: dwaj zapaśnicy i felczer kunktator189. Ten w przekonaniu, że rozwalą budę, porwał z stołu gwizdek i w cichej rozpaczy, jak świerszcz przy ochocie, na umór ćwirka, ćwirka obłąkanie.
Jak „nic” na tronie wszechświata zasiadaCi dwaj na uboczu, przy balustradzie galerii zlepieni i głucho wsłuchani w wzajemne knowanie... wiesz jaka konstrukcja, czym są i co znaczą? Trzeba ich poznać, by w czas się dowiedzieć, że mecz się nie skończy, że nierozegrany... W tym clou190 jest sensacji i sukces sensu niebywały dotąd. Racz zauważyć, że starszy, brodaty, wyraźnie pejsaty, z kształtną jarmułką i w czarnym chałacie — to z Witebska191 rabin. A jego towarzysz smagły, zezowaty i w białym burnusie192 z kapuzą zakonną — to z Timbuktu193 fakir194. Spotkali się tutaj całkiem przypadkowo i mimo zaduchu z perfum i potu i cygarzysk smrodu, wnet się z wąchali. Język znalazłszy pomiędzy sobą porozumiewawczy (mieszanka licha hiszpańskiej mowy z narzeczem arabskim), chytry, przemądry i utajony wszczęli rozhowor195.
— Nu, po co to było tylego zachodu, skoro na niczym wszystko się skończyło? — zauważył rabbi.
— Nie mogę równego mieć z tobą zdania. Chętnie przyznaję, że jest najlepiej, gdy się nic nie dzieje. Z zamiłowania jam bez zmiany faktor196. Lecz tu się dzieje, tam na scenie dzieje. Tu już się stało, nic się pokazało! — odpowie fakir.
— Myśli pan fakir, że oni się boją jeden przed drugim i dlatego tylko furt jak stali stoją?
— Oni nie mogą: oni by chcieli, lecz siły nie mają i tak przetrwają, dopóki za nich nie pokonają nicości w sobie setki tysiące zrzeszonych milionów, które wierzgają, wyją i plują, a walki wyniku doczekać nie zechcą i nie zdołają.
— Jest, jest już odwilż w zaschłej, starej głowie. Niech pan sam powie, czy nie wskoczyłem na płochliwą szkapę? Ten Prochryst, to on całkiem dobrze wykalkulował z tym szkiełkiem w oku. Tylko po co szmaragd, kiedy taki drogi? Choć może i trzeba takiej kosztowności, aby była siła... On szkiełkiem zielonym trzyma Antychrysta, ażeby nie bił i nie śmiał przystąpić.
— Niech rabbi się dowie, że równocześnie u Antychrysta w szklanych jego zorzach jest moc pętająca ochotę Prochrysta. Jest równość w siłach, które na się dybią i przeciw sobie o zwycięstwo poszły. Stąd nie ruszą z miejsca i równość niemocy swym ludom okażą. Od czasu do czasu w chwilach kataklizmów „nic” dziecię „czegoś”, najdroższy jedynak, na świat przychodzi i rządzi, i zwodzi, i ofiar ludzkich pożera miliony, i tylko w powodzi krwi oceanów z życia uchodzi. I znowu na odwrót tak oto się dzieje, że „coś” z nicości powstaje na przemian. Raz taki okres słońc i księżyców, i doli człowieczej, a potem znów inny. Taki z wielkim niczym lub z czymś niestety aż nadto znikomym. Nie może być trzeci.
— Niech się pan popatrzy, niech pan tylko spojrzy! Teraz, zaraz proszę, mój kochany fakir! Taki jestem ciekaw, co też do tego szanowny pan powie? Ja wyraźnie widzę, jak właśnie w tej chwili ten z zielonym szkiełkiem w serce się wgapił, żebym tak zdrów był, prosto w samo serce swego przeciwnika, tego paskudnika. No, widzi pan dobrze? Czy on go zabije? Tego kudłacza swym strasznym wejrzeniem za serce przycapił, bój się pan Boga, i już go nie puści...
— Nie bój się starcze, ciszej, ciszej. Antychryst też trzyma swego przeciwnika.
— Czy też być może? Na Boga wielkiego! Mów pan i pokaż, bo ja nie dowidzę. Łzy mi zachodzą na sędziwe oczy i mgły pod powiekę. Mnogie lat dziesiątki błądziły źrenice po Tory wersetach i już
Uwagi (0)