Czarny Korsarz - Emilio Salgari (biblioteka dla dzieci i młodzieży txt) 📖
Powieść Emilio Salgariego, jednego z najpopularniejszych włoskich pisarzy, uważanego za ojca włoskiej powieści przygodowej, stanowiąca pierwszą, najbardziej znaną część cyklu Korsarze z Antyli. Akcja rozgrywa się w drugiej połowie XVII wieku. Po Morzu Karaibskim grasuje Czarny Korsarz, łupiący holenderskie i hiszpańskie statki. W rzeczywistości nazywa się Emilio di Roccabruna i jest włoskim księciem, szukającym zemsty za śmierć swoich braci na Van Gouldzie, holenderskim namiestniku w służbie króla Hiszpanii. Czarny Korsarz sprzymierza się z największymi piratami owych czasów: Franciszkiem L'Ollonais, Michałem Baskiem i Henrym Morganem, przysięgając nie spocząć, póki nie zabije Van Goulda i wszystkich jego krewnych. Razem z kamratami szykuje wielką wyprawę na Maracaibo, bogate miasto portowe, którego namiestnikiem jest Van Gould.
- Autor: Emilio Salgari
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Czarny Korsarz - Emilio Salgari (biblioteka dla dzieci i młodzieży txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Emilio Salgari
— Wedle rozkazu, kapitanie — zgodził się hrabia. — Przykro mi, że to moi rodacy na ciebie napadli, w przeciwnym wypadku zapewniam cię, że walczyłbym u twojego boku.
— Musicie iść ze mną, jeśli nie chcecie wylecieć w powietrze.
— Zamierzacie wysadzić dom?
— Za kilka chwil zostanie z niego kupa gruzów.
— Chcecie mnie zrujnować? — zapiszczał notariusz.
— Cicho bądź, sknero — huknął Carmaux, który właśnie uwalniał go z więzów. — Ratujemy ci życie, a ty się boczysz?
— Ale to mój dom, nie chcę go stracić.
— Gubernator na pewno zrekompensuje ci straty.
Od strony ulicy huknęło po raz drugi i kilka kul przeleciało przez pokój, roztrzaskując stojącą pośrodku lampę.
— Za mną, wilki morskie! — krzyknął Czarny Korsarz. — Carmaux, podpalaj lont!
— Już się robi, kapitanie.
— Uważaj, by beczka nie wybuchła, dopóki nie opuścimy domu.
— Lont jest długi, kapitanie — odparł Carmaux, pędząc po schodach na łeb na szyję.
Czarny Korsarz, więźniowie, Van Stiller i Moko wbiegli na strych, podczas gdy arkebuzerzy kontynuowali ostrzał, celując w okna i nawołując do poddania się.
Kule świstały wszędzie, odrywały wielkie kawały ścian i odbijały się od cegieł. Notariusz trząsł się jak w febrze, ale dla piratów i hrabiego, nawykłych do wojennego oręża, była to zaledwie igraszka i nic sobie z tego nie robili.
Na poddaszu Moko wskazał Czarnemu Korsarzowi wybitą przez siebie przy pomocy jednej z belek podpierających strop wyrwę, przez którą można było wydostać się na dach.
— Naprzód! — rozkazał Czarny Korsarz.
Schował szpadę do pochwy, uchwycił się brzegów otworu i jednym zwinnym ruchem się podciągnął, szybkim spojrzeniem omiatając powierzchnię dachu.
Spostrzegł od razu, że nieopodal rosną wysokie palmy, z których jedna strzela pióropuszem olbrzymich liści ponad dachówkami, ocierając się o ogradzający posiadłość mur.
— Tamtędy zejdziemy? — zapytał Moko.
— Tak, panie.
— Uda nam się uciec z tamtego ogrodu?
— Mam taką nadzieję.
Silne ramiona Van Stillera wypchnęły na dach hrabiego, jego bratanka, ich sługę i notariusza. W tej chwili pojawił się Carmaux i rzekł:
— Szybko, za dwie minuty dom zapadnie nam się pod nogami.
— Jestem zrujnowany! — załkał notariusz. — Kto mi odda za...
Van Stiller popchnął go, szorstko urywając potok słów.
— Albo idziesz, albo wylecisz w powietrze — zagroził.
Czarny Korsarz rozejrzał się dookoła, czy nie są w opałach, po czym przeskoczył na sąsiedni dach, a zaraz za nim hrabia i jego bratanek.
W tej chwili rozpoczęła się prawdziwa kanonada, strzelano teraz bez przerwy, a kłęby dymu unosiły się nad ulicą i wolno pełzały po dachach. Żołnierze najwyraźniej liczyli, że piraci poddadzą się w wyniku intensywnego ostrzału i że tym samym obejdzie się bez szturmu.
Być może obawiali się wciąż, że Czarny Korsarz wysadzi wszystko w powietrze, woląc dać się pogrzebać pod gruzami razem z czwórką więźniów niż poddać. Dlatego też zwlekali z ostatecznym atakiem.
Piraci zmuszeni byli teraz wlec ze sobą notariusza, który ledwo trzymał się na nogach. W końcu dotarli na skraj dachu ostatniego domu, w pobliże drzewa palmowego.
Poniżej rozpościerał się rozległy ogród okolony wysokim murem, który ciągnął się aż do granicy miejskich zabudowań.
— Znam ten ogród — powiedział hrabia. — Należy do mojego przyjaciela Moralesa.
— Mam nadzieję, że nas nie zdradzisz, hrabio — odparł Czarny Korsarz.
— Bez obaw, panie. Nie zapomniałem jeszcze, że zawdzięczam ci życie.
— Dalej, schodzimy — ponaglił Carmaux. — Eksplozja może nas stąd zrzucić.
Ledwie skończył mówić, gdy ujrzeli ogromny błysk, a zaraz potem usłyszeli straszny łomot. Dach zatrząsnął im się pod stopami. Upadli jeden na drugiego. Siła wybuchu wyrzuciła w powietrze fragmenty murów, strzaskane meble i płonące części garderoby. Dom notariusza obrócił się w perzynę. Chmura dymu opadła na dachy, na kilka chwil przesłaniając widoczność. Na ulicy, pośród przekleństw i okrzyków przerażenia, słychać było walenie się ścian i murów.
— Do pioruna! — krzyknął Carmaux, którego wybuch odrzucił aż do rynny. — Jeden krok dalej i spadłbym do ogrodu jak wór piasku.
Czarny Korsarz szybko wstał, zataczając się wśród kłębów dymu.
— Żyjecie? — zapytał.
— Tak myślę — odparł Van Stiller.
— Ale... tu się ktoś nie rusza — powiedział hrabia. — Czyżby dostał odłamkiem?
— To ten leń notariusz — odparł Van Stiller. — Upewnij się jednak, bo może tylko zemdlał ze strachu.
— Niech sobie leży — zaproponował Carmaux. — Wyjdzie z tego, o ile żal za utratą domu go nie dobije.
— Nie możemy go tu tak zostawić — zaoponował Czarny Korsarz. — Wybuch wzniecił ogień w pobliskich domach, usmaży się, jeśli go nie zabierzemy.
— To prawda — potwierdził hrabia. — Domy płoną.
— Skorzystajmy z zamieszania i dajmy nogę, przyjaciele — rozstrzygnął Czarny Korsarz. — Moko, zajmij się notariuszem.
Moko wziął notariusza na ręce, a Czarny Korsarz zsunął się na dół, po czym rzucił się biegiem ku ogrodzeniu. Wtem kilku uzbrojonych w arkebuzy mężczyzn wyłoniło się z zarośli, krzycząc:
— Stać albo będziemy strzelać!
Czarny Korsarz chwycił szpadę w prawą dłoń, a lewą sięgnął po pistolet. Był zdecydowany siłą utorować sobie drogę, lecz hrabia powstrzymał go gestem, mówiąc:
— Zostaw to mnie.
Wyszedł naprzeciw zbrojnym i odezwał się:
— Czy nie rozpoznajecie już przyjaciela waszego pana?
— Pan hrabia z Lermy! — wykrzyknęli zdziwieni przybysze.
— Opuście broń albo poskarżę się waszemu dobrodziejowi.
— Wybacz, panie hrabio — odezwał się jeden ze sług Moralesa. — Nie wiedzieliśmy, z kim mamy do czynienia. Usłyszeliśmy ogromny wybuch. Wiedzieliśmy, że w pobliżu oddział żołnierzy osaczył piratów, i pośpieszyliśmy tu, aby nie dać uciec tym zbójom.
— Piraci już uciekli, możecie odejść.
— Dobrze, panie hrabio.
— Pozwólcie nam przejść i niczym się nie martwcie.
Sługa, który rozmawiał z hrabią, skinieniem odprawił swoich uzbrojonych towarzyszy, po czym skierował się w boczną aleję i otworzył żelazne drzwiczki w murze. Piraci postanowili zostawić notariusza w posiadłości Moralesa. Sługa wziął więc omdlałe ciało od Moka, po czym ukłonił się na pożegnanie.
Trzej piraci i Moko opuścili teren posiadłości prowadzeni przez hrabiego. Szli prostą drogą przez około dwieście kroków, po czym skręcili w alejkę otoczoną z obu stron murem.
— Cieszę się, że mogłem się wam odpłacić. Ludzie tak szlachetni jak wy nie powinni umierać na szubienicy, ale zapewniam was, że gubernator nie byłby dla was litościwy, gdyby was złapał. Idźcie dalej tą drogą, która prowadzi aż na pola poza miastem i wracajcie na pokład waszego statku — rzekł hrabia na pożegnanie.
— Dziękuję — odparł Czarny Korsarz.
Mężczyźni uścisnęli sobie serdecznie dłonie i rozstali się, uchylając kapelusza.
— Bardzo przyzwoity człowiek — podsumował Carmaux. — Jeśli wrócimy do Maracaibo, z pewnością go odwiedzimy.
Czarny Korsarz szybko ruszył naprzód. Prowadził Moko, który chyba lepiej od Hiszpanów znał okolice miasta.
Dziesięć minut później, nie niepokojeni przez nikogo, trzej piraci znaleźli się poza miastem, na skraju puszczy, w sercu której stał szałas zaklinacza węży.
Obejrzeli się za siebie. Nad miastem ujrzeli zwieńczoną pióropuszem płomieni chmurę, którą wiatr niósł nad Jezioro. Dom notariusza dopalał się, a wraz z nim i pozostałe zabudowania.
— Biedny diabeł — powiedział Carmaux. — Pewnie umrze ze zgryzoty: dom i jego piwniczka! To zbyt wielki cios dla takiego dusigrosza jak on!
Zatrzymali się na chwilę w cieniu drzewa simaruba, obawiając się, że w okolicy hiszpańskie oddziały wciąż przeczesują dżunglę. Upewniwszy się, że w puszczy panuje niczym niezmącona cisza, zagłębili się w zarośla i ruszyli przed siebie żwawym krokiem. W ciągu dwudziestu minut znaleźli się w szałasie. Kilka kroków od celu do ich uszu dobiegły jęki.
Czarny Korsarz zatrzymał się, usiłując dostrzec cokolwiek pośród ciemnej gęstwiny.
— Do czorta! — krzyknął Carmaux. — To nasz więzień, którego przywiązaliśmy do drzewa. Zupełnie o nim zapomniałem!
— Zgadza się — wyszeptał Czarny Korsarz.
Podszedł do chaty i ujrzał związanego Hiszpana.
— Chcecie mnie zagłodzić na śmierć? — zapytał nieszczęśnik. — Jeśli tak, to lepiej było od razu mnie powiesić.
— Czy ktoś węszył w tych okolicach? — zapytał go Czarny Korsarz.
— Nie widziałem nic prócz wampirów, panie.
— Idź po ciało mojego brata — zwrócił się Czarny Korsarz do Moka.
Zbliżył się do żołnierza, który przekonany, że wybiła jego ostatnia godzina, trząsł się jak osika. Ale Czarny Korsarz uwolnił go z więzów i powiedział oschłym głosem:
— Zemsta za śmierć tego, którego niedługo pochowam w oceanie, i za jego nieszczęsnych towarzyszy, którzy wciąż wiszą na placu przeklętego miasta, mogłaby dosięgnąć również ciebie. Ale obiecałem, że daruję ci życie, a Czarny Korsarz zawsze dotrzymuje słowa. Jesteś wolny, lecz musisz mi przysiąc, że jak tylko dotrzesz do Maracaibo, udasz się do gubernatora i powiesz mu w moim imieniu, że dziś w nocy w obecności piratów zebranych na „Błyskawicy” i nad ciałem Czerwonego Korsarza wypowiem słowa przerażającej przysięgi. Ten łotr zamordował mi trzech braci, a ja zgładzę jego i wszystkich, którzy noszą jego imię. Powiesz mu, że zaprzysiągłem mu zemstę na morze, na Boga i na piekło, i że wkrótce się spotkamy.
Chwycił oszołomionego jeńca i lekko pchnął go w plecy, mówiąc:
— Idź i nie oglądaj się za siebie, bo jeszcze się rozmyślę.
— Dzięki, panie — odrzekł Hiszpan i uciekł w pośpiechu, bojąc się, że żywy nigdy nie opuści dżungli.
Czarny Korsarz spoglądał za nim, dopóki nie zniknął w gąszczu, po czym odwrócił się do swoich ludzi i powiedział:
— Ruszajmy! Czas ucieka.
Niewielki oddział, któremu przewodził Moko — nikt bowiem tak jak on nie znał dżungli i jej zakamarków — raźno maszerował przed siebie. Wszyscy chcieli jak najszybciej dotrzeć do brzegów Zatoki i opuścić wyspę przed nastaniem świtu.
Piraci martwili się teraz o „Błyskawicę”, która krążyła w pobliżu przesmyku prowadzącego do jeziora. Wieści nie były ani trochę pomyślne; wszystko wskazywało na to, że gubernator Maracaibo posłał gońców do Gibraltaru, by prosić admirała Toledo o posiłki.
Zachodziła obawa, że Hiszpanie pod jego dowództwem zdołali tymczasem zebrać doskonale uzbrojoną flotę z liczącą setki marynarzy załogą, która rekrutowała się głównie z Basków, i że lada chwila mogą przepłynąć Jezioro i napadną na „Błyskawicę”.
Czarny Korsarz milczał, choć widać było, że trawił go niepokój. Od czasu do czasu nakazywał towarzyszom wędrówki przystanąć, a sam nasłuchiwał, czy z oddali nie dochodzą go armatnie wystrzały, po czym znów ponaglał do szybszego marszu.
Niecierpliwił się za każdym razem, gdy napotykali przeszkody: powalone starością, spróchniałe do cna lub ścięte uderzeniem pioruna drzewa-olbrzymy oraz bagna ze stojącą wodą, której nie sposób było przebyć. Dżungla na każdym kroku zmuszała ich do obierania okrężnej drogi, przez co tracili tylko cenny czas.
Całe szczęście, że Moko dobrze znał te okolice. Wyszukiwał w gąszczu przejścia na skróty i dróżki, dzięki którym szybciej mogli posuwać się naprzód.
O drugiej nad ranem Carmaux, który tymczasem wysunął się na czoło pochodu, usłyszał bliski szum morza.
Jego bystre ucho złowiło huk fal rozbijających się o nadbrzeżne drzewa.
— Jeśli nic nam nie stanie na przeszkodzie, za godzinę znajdziemy się na statku, kapitanie — poinformował Czarnego Korsarza, zrównując się z nim w marszu.
Pirat twierdząco skinął głową, lecz nic nie powiedział.
Carmaux ani trochę się nie pomylił. Łoskot bałwanów morskich z każdą chwilą przybierał na sile. Bliskość morza zwiastowały też powtarzające się w regularnych odstępach czasu hałaśliwie krzyki bernikli, gatunku dzikich gęsi, zwykle brodzących przy brzegu, o główce pokrytej białymi piórami i grzbiecie upierzonym na czarno, które o tej porze rozpoczynały swój poranny rytuał.
Czarny Korsarz nie przestawał ponaglać swoich współtowarzyszy. Niedługo później dotarli na niewielką, porośniętą namorzynami plażę, która wiła się zawijasami hen, daleko, zarówno w kierunku północnym, jak i południowym.
Unosząca się nad bagniskami otaczającymi jezioro mgła zasnuła mroczne niebo; zapanowały zupełne ciemności, choć tu i ówdzie powierzchnię wody przecinały krzyżujące się ze sobą we wszystkich kierunkach ogniste linie.
Grzbiety fal skrzyły się ogniście, a pianę, która rozlewała się po plaży wzburzoną grzywą, pokrywała fosforyzująca poświata.
Morze, czarne dotąd jak atrament, w wielu miejscach rozbłysnęło wewnętrznym światłem, jakby ktoś na dnie Zatoki zapalił lampę o niezwykłej mocy.
— Fosforescencja! — wykrzyknął Van Stiller.
— Diabli to nadali — mruknął Carmaux. — Chyba ryby zmówiły się z Hiszpanami, by uniemożliwić nam ucieczkę.
— Mylisz się, kamracie — odparł tajemniczo Van Stiller, wskazując na dźwigane przez Moko ciało. — To fale roziskrzyły się na przyjęcie Czerwonego Korsarza.
— Nie w ciemię bity jesteś — wyszeptał Carmaux.
Czarny Korsarz w skupieniu wpatrywał się w wody jeziora. Przed podjęciem dalszej podróży chciał się upewnić, że admirał Toledo nie szykuje zasadzki.
Nie zauważył jednak nic niepokojącego. Spojrzał więc ku północy, gdzie na świetlistym morzu dostrzegł wielką, czarną plamę, która wyraźnie odcinała się od migoczącej wody.
— To „Błyskawica” — powiedział. — Znajdźcie łódź i ruszamy.
Carmaux i Van Stiller usiłowali zorientować się w terenie, gdyż nie wiedzieli dokładnie, w którym miejscu wybrzeża wyszli z dżungli. Po chwili oddalili się pośpiesznie na północ, uważnie przepatrując namorzyny, których korzenie i pożółkłe liście nurzały swe końce w rozmigotanych falach.
Przeszli już dobrą milę, gdy w końcu udało im się odnaleźć łódź, którą odpływ wyrzucił na brzeg. Wsiedli do niej i popłynęli w stronę miejsca, gdzie czekali na nich Czarny Korsarz wraz
Uwagi (0)