Żydzi dnia powszedniego - Jehoszua Perle (biblioteka w .TXT) 📖
W opowieści małego chłopca, Mendla, poznajemy codzienne problemy żydowskiej, niebogatej rodziny.
Rytm życia wyznaczają modlitwy i święta, na które co jakiś czas przyjeżdżają dzieci obojga rodziców z poprzednich małżeństw, przywożąc ze sobą fragmenty dalekiego świata — z Warszawy, czy z Jekatierynosławia. Jest tu ślub i pogrzeb, inicjacjaseksualna młodego narratora i poronienie dziecka przez uwiedzioną w służbie u bogaczy Tojbę, jej wykluczenie ze społeczności za grzech i powtórne przyjęcie dzięki małżeństwu z szewcem, który jednakże także ma swoją tajemnicę…
Matka nie może odżałować, że w domu swego pierwszego męża miała mosiężne klamki, wyszukuje więc kolejne mieszkania do wynajęcia, próbując poprawić jakość życia rodziny. Dzięki temu Mendel ma wciąż nowych, ciekawych sąsiadów, zawiera rozmaite znajomości, poznaje odrębne światy.
- Autor: Jehoszua Perle
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Żydzi dnia powszedniego - Jehoszua Perle (biblioteka w .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jehoszua Perle
— Na psa urok. Niczego sobie chłopak. Chłopak jak świeca. Podejdź no bliżej.
Nie podszedłem. Ta kobieta nie spodobała mi się.
— U kogo się uczysz?
— U Szymy-Josefa — odpowiedziała za mnie mama.
— A z pianą już odlewasz się?
Zauważyłem, jak mama oblewa się rumieńcem. Usta Hudl rozszerzyły się od ucha do ucha. Nie wiedziałem, co ze sobą począć. Ta baba wdarła się do nas jak choroba. Nie przejęła się ani moim zakłopotaniem, ani rumieńcem mamy. Śmiała się bezczelnie w oczy, pociągała nosem. Wyciągnęła z kieszeni garść cukierków i gryząc je zapytała mamę znowu:
— Kiedy twój mąż wstaje?
— Raniutko.
— To przecież nie da mi zmrużyć oka.
— Nic podobnego. Mnie, która śpi jak kura, nigdy nie budzi.
Z całej tej rozmowy wywnioskowałem, że Hudl wprowadziła się na stałe do naszej kuchni. Mamie już nie będzie smutno. Jeszcze jeden człowiek będzie w domu. Będzie mieszkał u nas tak, jak w starym domu Józia, córka bednarza.
Tej nocy późno zasnąłem. Z przymkniętymi oczami widziałem, jak po mieszkaniu krąży ta obca kobieta, okrągła i pulchna jak pierzyna. Potem słyszałem, jak żelazne łóżko Hudl skrzypi. Jak pociąga nosem, jak mlaska językiem. Słyszałem nawet, jak oddaje mocz do blaszanego nocnika.
Hudl mogła mieć ze czterdzieści lat. Ona sama twierdziła, że zbliża się do trzydziestki. To tylko gorzkie życie i parszywa profesja uczyniły ją starą.
Kiedyś Hudl miała męża, ale był to człowiek nie do życia. Niedorajda i w dodatku dotknięty chroniczną chorobą. Hudl bez dłuższego namysłu porzuciła go i wyszła za mąż po raz drugi. Pragnęła mieć dzieci, ale nic z tego nie wyszło. Jeździła do wielu cadyków29. Zasięgała porad najlepszych lekarzy i wypijała morze wywarów z ziół.
Na dużym podwórzu za bóżnicą, gdzie był dom Hudl, zbierały się kobiety i dziewczęta ciekawe posłuchać, jak Hudl miota przekleństwa na głowy swoich mężów. Obaj mężowie Hudl byli widać nieco głuchawi i nie słyszeli, czego Hudl od nich chce. Ona sama — krzyczała — jest zdrowa jak rzepa. Wszyscy lekarze i wszyscy święci Żydzi z Kongresówki zapewnili ją o tym. Słowem winni są tylko jej mężowie, oby gniew nieba spadł na nich.
Wyjść za mąż po raz trzeci już nie chciała. Jeśli wszyscy mężowie warci są śmierci, to ona nie będzie ryzykować życiem. W wieku więc trzydziestu kilku lat, w pełni sił żywotnych, Hudl została wdową.
Smutny jest los samotnej wdowy, nawet kiedy jest się kobietą typu Hudl. Szukała więc kontaktów z ludźmi. Chciała mieszkać i żyć wśród obcych rodzin. Wszędzie woziła ze sobą niebieski, opasany żelaznymi obręczami kufer na kółkach, który z każdym dniem stawał się cięższy od sobotnich lichtarzy, poduszek, ubrań i innych fantów, które biedni ludzie zastawiali u niej i nie mogli potem wykupić.
To chyba mama postarała się o to, by Hudl z nami zamieszkała.
— Po pierwsze — stwierdziła mama — mniej nas będzie kosztował czynsz. A po drugie będzie jakoś przytulniej w mieszkaniu.
Ojciec nie był specjalnie zadowolony z nowej lokatorki. W owym czasie był w stanie sam opłacać czynsz, a co się tyczy przytulności, nie rozumiał, dlaczego mamie miałoby jej w tym mieszkaniu brakować.
Toteż patrzył na Hudl złym okiem. Nie mówiąc słowa, obejrzał kuty kufer, po czym wbił oczy w mamę. W jego spojrzeniu było nieme pytanie:
— Po co nam to było, Frumet?
Hudl wyczytała pytanie z jego oczu. Rozdziawiła więc gębę:
— Czemu pan tak patrzy, panie Lejzorze?
— Dlaczego nie miałbym patrzeć? Na piękną kobietę warto popatrzeć... — zażartował ojciec.
— Cha, cha, cha — skóra okrągłej twarzy Hudl zmarszczyła się.
— Prawda, panie Lejzorze, że jeszcze jestem warta grzechu?
— No, Hudl, przestałabyś — wtrąciła się szybko mama.
— Dlaczego miałabym przestać? W imię czego? Czyżbyś była zazdrosna?
— Nie jestem zazdrosna. Nie lubię takich żartów.
— On przecież, tak czy owak, nie słyszy tego, co się do niego mówi.
Być może tato rzeczywiście nie słyszał, ale za to ja wszystko dobrze słyszałem. Od samego początku. Zabolało mnie, że Hudl stroiła sobie żarty z głuchoty taty. Jej głośne i bezczelne gadanie dotknęło mnie do żywego. Znienawidziłem tę wypasioną babę. Wniosła do naszego domu krzykliwość i obcość. Kuty zielony kufer, który przedtem stał w kuchni, nagle wjechał do dużego pokoju. Hudl z każdym dniem stawała się grubsza. Z dnia na dzień coraz bardziej błyszczała.
Mama w tym czasie całkiem prawie straciła swój miękki, ładny, w Warszawie wyhodowany, podbródek. Twarz jej ściągnęła się i wyostrzyła. Z rana nie nosiła już czarnej jedwabnej spódnicy, którą dostała od ciotki Gitl-Hadasy. Miała teraz na sobie zwykłą barchanową. Stała się jakby wyższa, szczuplejsza.
Hudl chodziła po mieszkaniu, kołysząc biodrami i demonstrując gołe ramiona. Swoją perukę wysmarowała jakimś gęstym smarem, którego zapach drażnił nozdrza. Bez przerwy żuła kawałki słodkiego ciasta, na przemian z żółtą, tłustą chałwą. Oblizywała się przy tym tak samo jak Władek przy swoich wyżebranych kromkach chleba.
Kiedy żarła, odwracała twarz ku ścianie. Nigdy nie uważała za stosowne kogoś poczęstować. Jeśli ktoś zastawał ją przy jedzeniu, przestawała żuć, zamykała usta pełne żarcia i czekała, aż ów odejdzie.
Bała się strasznie uroków. Co najmniej dwa razy w tygodniu mama musiała nalać do szklanki wody, wrzucić do niej węgielek, umoczyć palce w wodzie, obmyć twarz Hudl i kilka razy splunąć wymawiając zaklęcie: „Niech to spłynie na wszystkie puste pola”.
W ten sposób mama odczyniała uroki, które jakoby spadały na Hudl. Zapach zjadanych przez Hudl pomarańczy nieraz łaskotał moje podniebienie. W nosie mi się kręciło od konfitur, które Hudl trzymała pod łóżkiem. Mimo że jej serdecznie nie znosiłem, nie mogłem się powstrzymać, żeby od czasu do czasu nie popatrzeć na to, jak zajada się tymi smakołykami.
Pewnego razu Hudl przywołała mnie do siebie, zajrzała mi w oczy i podała kawałek strudla.
— Masz młokosie! Jeśli będziesz się dobrze sprawował, dostaniesz więcej.
Czy sprawowałem się dobrze, nie wiem, ale kilka dni później znowu mnie przywołała. Obejrzała mnie ze wszystkich stron i poczęstowała chałwą.
— Jedz braciszku. Zasłużyłeś — powiedziała z uśmiechem cwaniaczki, szczypiąc mnie w policzek. — Dobra chałwa? Smakuje?
Chałwa była rzeczywiście dobra, ale dlaczego mnie uszczypnęła?
Bolał mnie policzek. Pozostał na nim siniak, który potem sczerniał. Bałem się, że mama go zauważy. Gotów byłem Hudl oddać i chałwę, i strudel, byle tylko przestała mnie szczypać.
I oto pewnego dnia w sobotę rano zdarzyła się rzecz następująca. Mieszkanie nie było jeszcze sprzątnięte. Żółty wilgotny piasek, którym posypano podłogi wczoraj, był teraz biały i suchy. Na parapecie okiennym stały zimne talerze z jeszcze zimniejszą rybą. Mamy nie było w domu. Poszła do ciotki Miriam. Ktoś tam miał wpaść. Herbaty w domu nie było. Stara Pawłowa, która w sobotę paliła u nas w kuchni, jakoś spóźniała się. Tato przeczytał już rozdział Tory przypadający na ten tydzień i chciał się napić herbaty. Być może z powodu pragnienia zaczął mnie co chwila budzić, żebym wstał.
— Już czas pójść się modlić.
Pod kołdrą było ciepło. W mieszkaniu panował chłód. Jakże mógłbym chcieć opuścić łóżko? Zacząłem więc grać na zwłokę:
— Zaraz, tatusiu, jeszcze troszeczkę.
Tato nie mógł się doczekać. Ani mnie, ani Pawłowej. Zarzucił na kapotę tałes, a na tałes wciągnął płaszcz i poleciwszy mi zaraz podążyć za sobą, udał się do bóżnicy.
Mnie nadal nie chciało się wstać. Zacząłem liczyć do stu, bo postanowiłem przy stu jeden wyskoczyć z łóżka. Ale doszedłem do dwustu i dalej leżałem.
I oto w trakcie liczenia usłyszałem, jak ktoś zamyka drzwi w kuchni.
W jakim celu ni z tego, ni z owego zamyka się drzwi w kuchni? Co ta Hudl zamierza robić?
Niedługo przyszło mi czekać na odpowiedź. W pokoju pojawiła się Hudl. Sama chyba nie wiedziała, jak wygląda. Zamiast sukni miała na sobie spodnie zakończone szpicami. Takie spodnie noszą sztukmistrze, którzy pokazują magiczne sztuczki w „budzie”. Nocnego czepka Hudl na głowie nie miała, dlatego też po raz pierwszy zauważyłem, że ma rzadkie włosy. Do tego siwe. Co się z nią stało? Szybko się rozejrzała po mieszkaniu. Podeszła do okien i zaciągnęła firanki.
Zdziwiło mnie to niepomiernie. W czym zawadzały jej firanki?
Ale Hudl widocznie miała swój plan. Nim zdążyłem się domyśleć, o co jej chodzi, jednym skokiem dopadła mego łóżka i usiadła na nim.
Gorący pot oblał moje ciało. Wstyd mi było, że obca kobieta przysiadła na moim łóżku.
Nadal nie wiedziałem, o co Hudl chodzi. Ale instynktownie naciągnąłem na głowę kołdrę i po prostu ukryłem się w jej cieple.
— Dlaczego się chowasz? — powiedziała Hudl, odkrywając kołdrę.
— No, masz cukierek.
— Nie chcę cukierków! Niech pani pozwoli mi wstać!
— Nie krzycz tak. Wiedz, że ja kiedyś zadusiłam chłopca, który tak jak ty krzyczał.
Głos jej stał się chrapliwy. Zdawało mi się, że ja właśnie jestem tym chłopcem i Hudl już mnie udusiła.
Inaczej nie mogłem tego zrozumieć. Język mi zesztywniał.
Poczułem chłód w nogach. Miałem wrażenie, że setki szpilek kłuje moje stopy.
— Głuptasku — powiedziała Hudl pochyliwszy się nade mną — przygotowałam dla ciebie pomarańcze, winogrona i orzechy laskowe. Jak myślisz, czego od ciebie chcę?
Nie powiedziała mi, czego chce, ale raptem swoimi grubymi wargami przycisnęła moje usta.
Straciłem oddech. Dusiłem się. Starałem się wyrwać moje wargi spod jej ust, ale ona był silniejsza. Rękami niby obcęgami przytrzymywała moją głowę. Po chwili poczułem przy sobie czterdziestoletnie wypasione ciało Hudl.
— Kochany — już nie mówiła tylko charczała. — Dam ci pieniądze... mam dużo pieniędzy. I zegarek też dostaniesz. Przecież już jesteś dorosły. Powinieneś mieć zegarek.
Jak w gorączkowym śnie przypomniałem sobie, że Józia, córka bednarza, też takim ochrypłym głosem do mnie mówiła. Ale Józia mnie objęła, kiedy było mi zimno po powrocie z pogrzebu. Czego Hudl chce ode mnie? Jestem teraz w jej rękach słaby i bezbronny.
I oto podnosi mnie. Nie mogę się bronić.
— Jak ja chcę, to musisz! — zgrzyta zębami i chce mnie położyć na sobie.
Ale w tym momencie zdarza się cud. Czuję w sobie napływ sił. Padam nie tam, gdzie Hudl chce. Jednym ślizgiem wykręcam się z jej rąk. Skok i jestem na podłodze.
— Ludzie, ratujcie! — krzyczę.
— Przestaniesz krzyczeć?!
Hudl wyskakuje z łóżka i gdy ja czołgam się po podłodze, ona podbiega do mnie i stawia mi na karku swoją ciężką nogę.
Nic innego, jak tylko chce mnie udusić. Tak jak to zrobiła z owym chłopcem.
Nie wiem, jak na to wpadłem. Chyba Pan Bóg pomógł mi wyrwać się z jej rąk. W jednej chwili wpiłem się zębami w nogę Hudl.
— Złodziej! Morderca! — zaczęła wrzeszczeć płaczliwym głosem.
Puściłem nogę. Zaczęła skakać na drugiej jak spętana gęś.
— Żeby cię ogień spalił, ty podły sukinsynu! Zaczekaj, już ja cię urządzę! Taki mały bękart, a już łazi do kobiet. Żeby cię cholera!
Nagle chwyta ze stołu lichtarz i rzuca go w moją stronę. Ja, szybko wciągając spodnie, ledwo zdążyłem uchylić się przed ciosem. Lichtarz spadł na kołdrę. Leży teraz na łóżku jak nieboszczyk. Hudl, skacząc na jednej nodze, znalazła się w kuchni.
Ja sam musiałem teraz wyglądać jak nieboszczyk.
Ubrałem się w mig. Przez kuchnię nie mogłem przejść. Tam była Hudl. Otworzyłem więc okno i wyskoczyłem na dwór.
Z kuchni doszło mnie błogosławieństwo Hudl:
— Żebyś połamał ręce i nogi!
Na ulicy wpadłem na mijanych ludzie. Którędy się idzie do bóżnicy? Zaszedłem nie tam, gdzie trzeba. Znalazłem się w starym ogrodzie miejskim. Biada mi! Co powie tato i co ja jemu powiem?
Droga do bóżnicy zajęła mi znacznie więcej czasu niż zwykle. Przyszedłem w połowie nabożeństwa. Ojciec popatrzył na mnie wzrokiem pełnym złości. Nic nie powiedział. Położył rękę na moim ramieniu. Pokazując mi palcem odmawiany właśnie werset w modlitewniku mruknął:
— No, o...
Wbiłem wzrok w żółte na pół podarte kartki modlitewnika, ale liter nie widziałem. Na karku czułem palące spojrzenie ojca. Wśród linijek tekstu pojawiała się Hudl. Nie wiedziałem, czy już należy odwrócić stronicę. Nie słyszałem, jaki werset odmawia teraz kantor. Ojciec co kilka chwil wychylał głowę spod tałesu i mruczał:
— No, oo...
Nie wolno mu było rozmawiać, ale w jego mruknięciu, które pochodziło raczej z nosa niż ust, usłyszałem z uporem powtarzane pytanie:
— Gdzie tak długo byłeś? Dlaczego nie modlisz się? Dlaczego jesteś taki zmieszany?
Modlitwa stała się dla mnie istną pańszczyźnianą męką, piekłem. Prosiłem Boga, żeby się prędzej skończyła, żebyśmy mogli już pójść do domu. Ale znaleźć się w domu też nie było dobrym rozwiązaniem.
— Co się z tobą dzieje, Mendel? — głos ojca niby świder, wiercił mi dziurę w mózgu.
— Nic. Co ma się dziać?
— Dlaczego od razu nie przyszedłeś do bóżnicy?
— Nie miałem czystej koszuli — szybko zmyśliłem kłamstwo.
— Co znaczy, żeś nie miał czystej koszuli? Przecież leżała na krześle.
— Nie mogłem jej znaleźć.
— A matka jeszcze nie wróciła?
— Nie.
— Coś mi wyglądasz na zmieszanego. Mendel, co ci jest? Może jesteś chory?
— Głowa mnie troszkę boli.
Nie kłamałem. Głowa faktycznie mnie bolała. I pod sercem coś mnie kłuło. Ojciec powoli i dokładnie obejrzał mnie. Nie mogłem ustalić, czy mi wierzy,
Uwagi (0)