Żydzi dnia powszedniego - Jehoszua Perle (biblioteka w .TXT) 📖
W opowieści małego chłopca, Mendla, poznajemy codzienne problemy żydowskiej, niebogatej rodziny.
Rytm życia wyznaczają modlitwy i święta, na które co jakiś czas przyjeżdżają dzieci obojga rodziców z poprzednich małżeństw, przywożąc ze sobą fragmenty dalekiego świata — z Warszawy, czy z Jekatierynosławia. Jest tu ślub i pogrzeb, inicjacjaseksualna młodego narratora i poronienie dziecka przez uwiedzioną w służbie u bogaczy Tojbę, jej wykluczenie ze społeczności za grzech i powtórne przyjęcie dzięki małżeństwu z szewcem, który jednakże także ma swoją tajemnicę…
Matka nie może odżałować, że w domu swego pierwszego męża miała mosiężne klamki, wyszukuje więc kolejne mieszkania do wynajęcia, próbując poprawić jakość życia rodziny. Dzięki temu Mendel ma wciąż nowych, ciekawych sąsiadów, zawiera rozmaite znajomości, poznaje odrębne światy.
- Autor: Jehoszua Perle
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Żydzi dnia powszedniego - Jehoszua Perle (biblioteka w .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jehoszua Perle
— A niech ją cholera trafi, tę Magdę. Żeby jeszcze tej nocy zdechła. Przeklęta dziewka!
— Kto to jest Magda? Dlaczego ją tak przeklinasz?
— Dlaczego nie miałbym jej przeklinać? Przecież uderzyła mnie w twarz rybą.
Dziadek wybucha gromkim śmiechem. Babcia odwraca okulary od swoich czepków.
— A niech cię szlag trafi! — woła babcia kołysząc głową. — Kto ci każe zaczepiać dziewczyny? Kto?
— A czy ja ją zaczepiłem? Żeby ją piorun trzasł!
— Wiadomo. Dobrze wiadomo. — Babcia aż się zachłystuje słowami. Dziadek pokłada się ze śmiechu.
— Rybą, powiadasz? Pękam ze śmiechu... opowiedz, jak to było!
— Nie trzeba. Dziękuję — wtrąca się babcia — za nowinę, której on chce wysłuchać.
Władek wygląda na człowieka, który się złości. Żuje coś z zamkniętymi ustami. Moja matka nie wtrąca się do rozmowy. Siedzi przy warsztacie dziadka ze złotymi okularami na nosie i czyta książkę.
Władek siada na swoim stałym miejscu przy kuchni. Ściąga, wzdychając, buty. Rozwija onuce i z torby, w której trzyma wałówkę zaczyna wydobywać garście słomy.
W mieszkaniu jest teraz cicho. Wszyscy są czymś zajęci. Lampka, która płonie na warsztacie dziadka oświetla kącik, w którym dziadek pracuje i miejsce, w którym mama czyta książkę. Reszta izby tonie w cieniu.
Dziadek spieszy się z wykończeniem jakiejś części mundurka. Od czasu do czasu rusza ramionami, jakby ciarki przez nie przeszły. Nikt nie zwraca uwagi na to, co Władek robi w kuchni. Wszyscy wiedzą, że żuje kawałki chleba, które dostał we wszystkich odwiedzonych domach.
W istocie jednak Władek wcale tym się dziś nie zajmuje. Ułożył przy swoich nogach dużą kupę słomy. I oto zaczyna grzebać w kieszeniach. Grzebie i grzebie, aż wydobył pudełko zapałek. Przyglądam się temu i jestem pewien, że chce zapalić fajkę. Ale nie. Władek nie zapala fajki. Zapala natomiast zapałkę i przystawia ją do kupki słomy przy nogach.
Zaczyna się unosić mały dymek. Władek wyciąga nogi do dymku. Wygląda na to, że chłop chce się spalić.
Nie mogę spokojnie przyglądać się temu i głośno wołam:
— Babciu, popatrz, co robi Władek!
Wszyscy odrywają się od zajęć. Dziadek odwraca się tylko jednym ramieniem. Mruży oczy. Mama szybko odwraca oczy od książki. Babcia pierwsza zrywa się z krzykiem:
— Biada mi! Coś ty zrobił, zwariowany chłopie!
Tymczasem słoma bucha płomieniem.
— Dawidzie, pójdziemy z dymem — wymachuje rękami babcia — zobacz, co tam się dzieje! Gwałtu! Rety!
Dziadek rzuca robotę. Okulary zsunęły mu się z nosa. Daszek pokręconej czapki opiera się o ucho. Stara się wbić igłę w klapę, ale nie może trafić. Ze złością rzuca ją na stół i skacze na palącą się słomę. Skoczył i zaczyna na niej tańczyć. Nic innego tylko zwariował. Babcia również, bo nagle chwyta poduszkę i rzuca ją pod nogi tańczącego dziadka.
— Wariatko, co robisz! — krzyczy dziadek i jednym kopnięciem odrzuca poduszkę.
Matka szybko chwyta wełniany szal babci i biegnie do drzwi. Tylko Władek nie rusza się z miejsca. Siedzi ze swoimi czerwonymi zmarzniętymi piętami. Żuje coś w ustach i kiwa się.
— Zakuta pało! Coś ty zrobił? — pyta dziadek nie przestając tańczyć na słomie.
— Co zrobiłem? — mruczy przez nos Władek. — A dlaczego pan krawiec tak krzyczy? Przecież jest zima! Chciałem sobie ogrzać nogi. Oby tę Magdę szlag trafił! Dlaczego nie wpuściła mnie do łóżka?
— Obyś ręce i nogi połamał razem z Magdą! — błogosławi go babcia, unosząc obie ręce. — Dlaczego nas chciałeś podpalić?
— Nie chciałem was podpalić. Co też pani krawcowa wygaduje!
— Obyś tak gadał w malignie! Ty idioto! Czy tak się grzeje nogi?
Dziadek tańcem na słomie ugasił jednak ogień. Zaczął sapać jak astmatyk. Otworzyli okno. Dym wychodzi przez nie ledwo widocznym obłoczkiem. Mama okrywa się szalem i zasłania mnie przed otwartym oknem. Babcia owija się chustą mamy. Tylko dziadek ma nadal na sobie tylko kamizelkę i szuka czegoś w klapie.
— Gdzie ja podziałem igłę? Gdzie?
W chwili, gdy wszyscy byli zamieszani tym, co się stało, powoli otworzyły się drzwi i w progu stanął tato.
— Tato przyszedł! — krzyknąłem i pobiegłem do drzwi.
— Dobry wieczór! — Tato, mówiąc to, rozejrzał się zdziwiony zamieszaniem panującym w izbie.
— Dobry wieczór! Dobrego roku! — I dziadek, podszedłszy do niego, dodał:
— Szolem Alejchem! Witaj!! Jak się masz?
Babcia szybko zamknęła okno. Mamie spadły okulary na podłogę.
— Natychmiast wynieś mi śmieci! — rozkazała babcia Władkowi. — Słyszysz, co do ciebie mówię? Wynoś się, ty hyclu!
Władek nie odpowiadał. Podniósł się, zebrał pozostałą niedopaloną słomę i wzdychając, wyniósł ją.
— Dlaczego stoisz? Usiądź! — powiedział dziadek do mojego ojca.
— Co tu się stało? — zapytał ojciec, patrząc na mamę, która zdejmowała szal.
— Nic takiego. Taki głupi goj. Zachciało mu się ogrzać nogi, to wziął i zapalił słomę.
— Kto takiego goja trzyma w domu?
— No, wiesz... czasami przynosi do domu wiadro wody, wynosi śmieci...
Mama podniosła okulary. Kącik, na który tato skierował wzrok, wydawał się mamie za ciemny, toteż przeniosła się na drugą stronę krawieckiego stołu i pogrążyła w lekturze.
Czy nie zauważyła spojrzeń taty, którego półsenne oczy spoczęły w końcu na krawieckim stole dziadka?
Siedziała z głową nieco zadartą, niczym jakaś wielka dama. Jej piękna twarz była ściągnięta. Miękki, ciepły podbródek lekko się ruszał.
— Warszawa, widać nieźle tuczy... — wąsy ojca zadrżały w uśmiechu.
Nikt mu nie odpowiedział. Babcia szybko zaczęła wbijać igłę w biały muślin. Dziadek przeciągnął fastrygę między wargami.
Stanąłem przy ojcu i spojrzałem mu prosto w twarz.
— Już ci lepiej, Mendel?
— Tak, już jestem zdrowy.
— Kiedy pójdziesz do chederu?
— Jak Bóg da, jutro.
W mieszkaniu zawisła prawie namacalna cisza. Tato dwoma palcami lekko uderzył w stół. Mnie w gardle coś dławiło. Zrobiło mi się ciasno w ubraniu. Złote okulary na nosie mamy błyszczały ostrym blaskiem, który kłuł mnie w oczy. Cała zresztą twarz matki również błyszczała.
— Jak się masz, Lejzorze? — przerwał ciszę dziadek.
— Bogu dzięki.
— A co słychać na temat parnose?
— Nie najgorzej... można wytrzymać.
I znowu zapadła cisza. Pod kuchnią rozległ się uparty, gniewny, świdrujący śpiew świerszcza.
Władek zdążył już wyrzucić całą przypaloną słomę. Siedział znowu w swoim dawnym miejscu i pykał fajkę.
— Nie cieszysz się z powrotu żony? — usiłował kontynuować rozmowę dziadek.
— Z czego? — zapytał tato, patrząc na usta dziadka.
— Nie cieszy cię, że wróciła twoja żona?
— Tak... ale ona mnie nie dostrzega...
W tej chwili mama podniosła książkę ponad swoją głowę. Złote okulary przestały błyszczeć.
— Frumet — zawołał dziadek, odkładając robotę. — Lejzor tu jest.
— No to jest!
— Przestań czytać książkę. Przestań! — głos dziadka stał się ochrypły. — W twoim wieku już się książek nie czyta.
— Taka stara już jestem? W Warszawie starsze ode mnie kobiety książki czytają.
— Wszystko w tej Warszawie... ale ty przecież nie mieszkasz w Warszawie. Ty masz męża, dziecko...
— Ładny mi mąż! To zaprzęg, a nie mąż!
Do oczu nabiegły mi łzy. Tato siedział z zamkniętymi ustami. Palce, którymi przedtem wybijał takt na stole, były teraz martwe.
— A co ja jej złego zrobiłem? — odezwał się ojciec.
— A straszne przekleństwa, którymi obrzucił mnie w liście do Warszawy, to pies? Za co? Nie wolno mi było pojechać na zaręczyny córki? A ile to ja córek posiadam?
— No, dobrze. Wygłupił się. Ale jak długo można się gniewać?
— Czy ja się gniewam?
— A co innego czynisz? Zabrałaś się do czytania... i co będziesz miała z tego?
— A co będę miała z niego?
— Co to za pytanie? On jest twoim mężem. Tak czy nie?
— Nie. On nie jest moim mężem.
— Przestań już. Głupia gęś.
— Tato, czego chcesz ode mnie?
— Chcę, żebyś się nie wygłupiała. Masz dom, rodzinę... Co za życie czeka cię tu, w domu twoich rodziców?
— Nie bój się tato, nie spadnę na twoje barki. Na własny kawałek chleba zawsze zarobię.
— Co takiego będziesz robiła? — wtrącił się mój tato.
— Niech cię o to głowa nie boli!
— Co jednak będziesz robiła? — zapytał dziadek, wysuwając do przodu bródkę.
— Coś tam będę robiła. Nie martw się. Potrafię trzymać pióro w ręku. Umiem czytać, umiem pisać. Gdyby nawet zachciało mi się udzielać korepetycji, to na kawałek chleba zarobię.
— Chcesz zostać mełamedem dla dziewcząt?
— A jeśli nawet, to co?
Tu już babcia nie zdzierżyła. Zerwała się z kuferka i powiedziała:
— Nie chciałam się wtrącać, ale kiedy zaczynasz pleść głupstwa, muszę ci oświadczyć, że nie masz racji.
Babcia wypowiedziała to cichym głosem. Tylko głowa jej się trzęsła. Tata zrozumiał jej słowa tylko po ruchu warg. Zrobiło mu się trochę cieplej na duszy.
— W naszym domu pali się w piecu — powiedział tata jakby do stołu. — Poleciłem przygotować mleko, ser i masło...
— Pięknie dziękuję! Popatrzcie tylko, jak się wykosztował. A kiedy czasami proszę go o dodatkowy złoty na wydatki, to zaraz wybucha z awanturą.
— Chodzi ci o ten jeden złoty? — wzruszył ojciec ramionami.
— Chodzi mi o wszystko. Chodzi o to, żebyś mnie dobrze traktował. U Berła, nie przymierzając, miałam mosiężne klamki przy drzwiach. A u niego, co mam?
— Jak Bóg mi pomoże, to każę zainstalować miedziane klamki.
— A głównie chodzi o to, że wynalazł nam paskudne mieszkanie! — powiedziała to jakby nie do ojca, ale do Władka. — Ciemne, zimne...
— Kto jest temu winien? Przecież ty sama je wybrałaś.
— Ja wybrałam? Jak ja mogłam je wybrać, skoro Mojsze, biedaczysko, w nim zachorował.
— Widocznie w niebie było to pisane. Ale jeśli chodzi ci o mieszkanie, to jeśli Bóg da, to na święto Pesach22 wynajmiemy nowe.
— Czekaj tatka latka...
— Jak długo do święta Pesach? — wtrącił się dziadek — widzisz przecież, moja Frumet, że przyszedł cię przeprosić. Czego jeszcze chcesz?
— Ładnie mnie przeprasza.
— Chodzi ci o to, żebym cię przeprosił? — tato rozłożył bezradnie ręce. — Więc cię bardzo przepraszam.
Znowu zapadła cisza. Władek drzemał sobie z fajką w ustach. Dziadek podniósł igłę do lampy i przeciągnął nitkę.
— Kto tam napalił w piecu? — mama przerwała ciszę.
— Ja kazałem napalić. Jest mleko, masło... mięsa nie poleciłem przygotować. Wiem, że...
— A pościel zmieniona?
— Tak. Poleciłem dać świeżą. Jest w domu ciepło, czysto.
Głos ojca też był ciepły i czysty. Podszedł do warsztatu dziadka, przy którym siedziała mama.
— Masz jakieś rzeczy? Wezmę dorożkę.
— Gdzie teraz można dostać dorożkę?
— Dostanie się.
Mama odłożyła książkę. Nie wiem, czy pokazała ojcu, gdzie leżą jej rzeczy, ale on od razu podszedł do warszawskiej paczki i wziął ją.
— Może by tak łyknąć po kropelce, Lejzorze? — dziadek odłożył robotę i podszedł do kuchennego kredensu, w którym zawsze była butelka mocnego, drogiego płynu.
Żółtawosiwe wąsy ojca stały się jakieś większe i gęstsze od uśmiechu, który rozjaśnił mu twarz.
— Lechaim23! Na zdrowie!
— Za dobre życie i pokój. Obyśmy zdrowi byli i dużo radości mieli.
Władek obudził się z drzemki. Wyjął fajkę z ust i wstał. Uśmiechnął się do buteleczki dziadka, kiwając głową i przebierając jak w tańcu nogami.
— Haim, haim, panie krawiec!
— Napijesz się, Władku?
— Hm, hm...
— No to masz! — dziadek podał mu pół szklanki wódki. — I wypij za zdrowie Magdy, która cię uderzyła rybą.
— Nie. Niech ją szlag trafi. Wypiję za zdrowie pana krawca. Zdrowie!
— Haim! Haim!
Mama też nadpiła wódki ze szklaneczki. Ja bym teraz mógł wypić całą butelkę.
— Robi się późno.
— Dobrej nocy.
— Dobrej nocy. Dobrego roku. W szczęśliwą godzinę.
Ojciec szedł z przodu. W obu rękach trzymał pakunki matki. Ja z matką szliśmy z tyłu. Władek podskakiwał w tańcu. Dziadek z babcią stali w otwartych drzwiach. Babcia trzymała lampę na wysokości głowy. Dziadek trzymał między wargami nitkę fastrygową i nucił pod nosem:
Panował u nas zwyczaj, a nawet prawo, że przenosiny z jednego do drugiego mieszkania musiały się odbyć w gojski dzień świętego Jana24, który wypada w tygodniu zamykanym przez Szabat Nachmu25. Tego dnia walała się po chodnikach słoma z rozprutych sienników. Drzwi i okna były otwarte na oścież i chłopcy wpadali i wypadali z domów. Psy łaziły po świeżo usypanych śmietnikach. Nobliwi Żydzi w środku tygodnia kroczyli przy wozach naładowanych żywnością i sprzętem gospodarskim.
Mama nie chciała jednak tak długo czekać. Na stare mieszkanie nie mogła po prostu patrzeć. Z każdego kąta coś człowieka wyganiało. Toteż natychmiast po opuszczeniu domu dziadków zaczęła szukać nowego mieszkania. Wkrótce znalazła i wynajęła najlepsze chyba w mieście mieszkanie. Istny pałac.
Poczekano, aż minie sobota i we wtorek, jako że jest to dzień szczęśliwy, zorganizowano przeprowadzkę.
Chłop, który codziennie rano przychodził budzić ojca, nie wiedział nic o naszych planach. Zgodnie ze zwyczajem stanął przed oknem starego mieszkania i zaczął pukać w szybę, wołając:
— Panie kupiec! Panie kupiec!
Ale pan kupiec, to znaczy mój tato, był już ubrany. Wpuścił
Uwagi (0)