Darmowe ebooki » Powieść » Żydzi dnia powszedniego - Jehoszua Perle (biblioteka w .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Żydzi dnia powszedniego - Jehoszua Perle (biblioteka w .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jehoszua Perle



1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 ... 46
Idź do strony:
do kufra Hudl.

W czasie, kiedy Hudl u nas zamieszkiwała, jej kufer stał się widocznie cięższy, albowiem młodzieniec spocił się z wysiłku.

Jeszcze mocniej ściągnął pasek i zaczął gadać do kufra tak, jak się mówi do upartego żywego stworzenia:

— No, ruszże się! Żeby cię szlag trafił! Popatrzcie jak się nażarł! No, ważniaku, poddaj się! Cholerę ci w bok!

— Do kogo, wariacie, mówisz? — zawołała Hudl zdumiona.

— Proszę mnie zrozumieć pani Hudl — odpowiedział młodzian, przymykając szelmowsko oko. — Kufer, na psa urok, jest jakoś tłusty. Przybył mu brzuszek prawdziwego bogacza. Taką świnię należy trochę podepchnąć.

— Podepchnij sobie własną durną łepetynę! Idioto! No, zjeżdżaj z nim razem, chojraku!

W końcu młodzian wyniósł się z kufrem. Postawił go na ręcznym wózku, obwiązał sznurem, po czym zabrał się do wyniesienia paki z pościelą Hudl. Z trudem ją podniósł. Widocznie bielizna również przybrała na wadze od czasu zamieszkania Hudl w naszym domu. Krzywiąc usta i ciężko sapiąc, młodzian wykrztusił:

— Co do cholery! W ciążę bielizna zaszła?

— Przestań paplać, idioto!

I tak przekomarzając się z Hudl i z jej rzeczami, młodzieniec powoli ogołocił kuchnię z jej dobytku.

Hudl bez pożegnania, nie obracając nawet głowy do nas, wyszła. Za drzwiami, dopiero kiedy na wózku znalazły się wszystkie jej rzeczy, podbiegając do okna zawołała:

— Żebyś spłonęła jak sucha szczapa! Razem z twoim mężulkiem rozpustnikiem i tym twoim bękartem!

Mama pozostała głucha na jej przekleństwa.

To widocznie Hudl jeszcze bardziej rozjuszyło. Przechyliła się przez parapet okienny i zaczęła wrzucać do pokoju nową wiązankę przekleństw:

— Znam cię, ty „pobożnisio”! Myślisz, że nie wiem, do kogo ty pojechałaś do Warszawy? Do twego kochanka poleciałaś! Doigrasz ty się jeszcze! Przyjdzie kryska na Matyska! Nie myśl, że ci to ujdzie płazem!

Ręce mamy drżały. Z niepokojem w oczach zaczęła czegoś szukać. Szary kawałek płótna zwisł jej teraz z drugiej strony głowy, niczym pęknięty balon. Hudl wymyślała tymczasem coraz nowe przekleństwa i coraz nowe grzechy mamy. Aż ta nie wytrzymała. Chwyciła wiaderko z wodą i chlusnęła w rozkrzyczaną twarz Hudl.

Ta odskoczyła od parapetu, a mama szybko zamknęła okno. Młodzian stojący przy wózku z bagażem Hudl chichotał. Nagle rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Kamień uderzył w szybę, wybił ją i trafił prosto w ścianę, na której wisiały fotografie dzieci mamy. Do nosa Abramka na środkowym zdjęciu przylepił się kawałek błota.

Po rzuceniu kamienia ustały złorzeczenia Hudl. Widocznie się uspokoiła. W mieszkaniu zaległa również cisza. Matka jednak musiała bez przerwy moczyć drżące ręce w zimnej wodzie i przykładać do czoła kompres z tartego chrzanu. Ojcu nic nie powiedziała. Kiedy ten wrócił na noc do domu, zauważył, że w kuchni nie ma już kufra i łóżka Hudl. Uśmiechnął się i zapytał:

— Wyniosła się, wiedźma?

— Wyniosła.

— Chwała Bogu!

Przez kilka dni kuchnia świeciła pustką. Każde głośniejsze słowo odbijało się w niej jakimś obcym echem. Czegoś brakowało. Lepiej jednak było odczuwać brak czegoś, niż oglądać tłustą gębę Hudl.

Tak więc w święto Pesach miało nam zabraknąć sublokatora w kuchni. Ojciec był z tego zadowolony. Gdzie to jest napisane, że w kuchni ma spać sublokator? Matka wyraźnie nie podzielała zadowolenia ojca. Po wyprowadzeniu się Hudl nadal nacierała skronie chrzanem. Po przekleństwach Hudl nie mogła dojść do siebie. Stękając po cichu z bólu, oświadczyła, że jak Bóg da, to w święto uda się do lekarza. Bóg dał, święto było, ale mama do lekarza nie poszła. Widocznie zapomniała. Bo oto w święto zjawili się u nas goście. Niespodziewani, ale bliscy, swoi, mile widziani.

Na miejscu, gdzie przedtem stało łóżko Hudl, postawiono nowe, również żelazne.

Pościel, w odróżnieniu od tej, której używała Hudl, była teraz czysta i świeża, nowa jak spod igły.

Przywiozła tę pościel Ita, najmłodsza córka ojca z pierwszego małżeństwa.

Ita przybyła z Warszawy. Była to silna, piersista brunetka, o dużych błyszczących oczach. Niska, o szerokich biodrach. Ręce miała tak spracowane, że z trudem udawało się jej nałożyć zamszowe rękawiczki.

W Warszawie pracowała jako służąca. Przez całą zimę stała przy kuchni okutej miedzianymi obręczami. W emaliowanych białych garnkach i miedzianych brytfannach gotowała i piekła dla brzuchatych, bogato ubranych mężczyzn i delikatnych, piersistych kobiet żydowskich.

— W Warszawie — powiedziała Ita — są tylko „panowie” i „madames”. Czasami trafia się „starsza pani” albo „młody pan”. Innych, znaczy się, ludzi tam nie ma.

Tam w Warszawie Ita także sypiała w kuchni. Była to jednak duża kuchnia. Wodę czerpała ze ściany, a ubikację miała tuż przy kuchni, w której spała. Nie paliła lampy naftowej. Palił się tam niebieski płomień zwany gazem.

Nijak nie mogłem zrozumieć, jak można palić lampę bez nafty. Ita wytłumaczyła mi, że w Warszawie jest taka fabryka, w której używają węgla jako opału. Spalają tam tysiące stosów węgla. Z tego węgla wydobywa się taki gaz odprowadzany rurami pod ziemią do każdego mieszkania. Mama powiedziała, że Ita nie kłamie. U ciotki Gitl-Hadasy jest też taki gaz. Mimo to nie mogłem tego pojąć. Tato zaś powiedział, że z tym gazem musi być jakoś inaczej. Nie może przecież tak być, żeby z palenia w fabryce dostawało się światło do wszystkich mieszkań.

Za to gotowanie i pieczenie w wysokich kaflowych piecach Ita miała własną książeczkę kasową. Nosiła prasowane haftowane bluzki. W każdy wieczór szabasowy chodziła do żydowskiego teatru na przedstawienie Baba-Jachna, Trefnik oraz na wiele innych umoralniających sztuk.

Wiele zim i lat spędziła Ita w Warszawie. Na święta wolała wpaść do domu, do ojca. Chciała popatrzeć na bliskie osoby i nacieszyć się nimi. W Warszawie — mówiła — czuję się samotna jak palec. Tęskniła za ojcem, za miastem, za ciotką Frumet, za mną. Przecież bardzo długo mnie nie widziała. Toteż patrzy teraz na mnie rozszerzonymi i jakby rozgorączkowanymi oczami. Cała jej twarz zmarszczyła się od nieustannego uśmiechu.

— Wyrosłeś, bez uroku — powiada do mnie. — Nie poznałam ciebie... Masz, przywiozłam ci nożyk. A tu masz modlitewnik, zaś tu tefilin, warszawskie tefilin. Oby Bóg dał, żebyś je mógł założyć na bar micwę30.

Tak powiedziała moja siostra Ita i zaraz następnego dnia z rana zaczęła pomagać mamie przy porządkowaniu mieszkania na cześć nadchodzącego święta Pesach.

Stoi w otwartym oknie. Jest szeroka w biodrach. Z zakasanymi rękawami, rozkołysana, czyści kredą szyby. Bije od niej niepohamowana siła. Do podwórza, nad którym wciąż unosi się zapach wieprzowiny, docierają słowa piosenki, którą Ita przywiozła z Warszawy.

Kochałam ja chłopca, który z Wiednia był. 
Kochałam ja chłopca, który z Wiednia był. 
Pojechał do rodziców zobaczyć, jak się mają. 
Pojechał do rodziców zobaczyć, jak się mają. 
 

W środku izby stoi mama i z zakopconą od dymu twarzą zwraca się do stojącej w oknie Ity:

— Prawda Ito? Dobrze jest w Warszawie?

— Owszem, dobrze — powiada Ita, czyszcząc szybę — ale jak się nikogo nie ma w Warszawie, to się tęskni za domem.

— A za kim ty masz tu tęsknić?

— Co znaczy za kim? Tęskni się...

Ita nie mówi, za kim tęskni. Siada na parapecie okna i dalej ciągnie swoją piosenkę:

Pojechał do rodziców zobaczyć, jak się mają...  
 

Może dlatego Ita również przyjechała do domu, do swoich rodziców? Ale ona ma przecież tylko ojca. Moja mama jest dla niej zaledwie ciotką.

Ita niezależnie od tego, czy czyści szyby, czy myje podłogę, nie przestaje śpiewać o chłopcu, który odjechał do Wiednia.

Czasami jednak zamyślała się i piosenka urywała się w pół zdania. „Chłopiec” zatrzymuje się na wysmarowanej kredą szybie albo staje na niedomytej do końca podłodze. Kiedy mama jest w kuchni, Ita pyta mnie, czy umiem pisać po żydowsku i czy nie zechciałbym napisać jej listu do Warszawy.

— Tak, umiem pisać po żydowsku. Jeśli mi podyktuje, napiszę do Warszawy.

Ale Ita, zadawszy pytanie, natychmiast zapomniała, o czym chciała napisać. Przestała nawet śpiewać piosenkę o chłopcu, który odjechał do Wiednia.

Był przeddzień święta Pesach. Na dachu domu naprzeciw siedziały dwa gołębie. Jeden biały, ze zwisającym jak u wypasionego bogacza wolem i drugi niebieski o złotych oczach. Niebieski gołąb gniewnie gruchał, a biały odsuwał się od niego.

Ita stała na swoich czerwonych, obnażonych nogach i obracała beczkę na wodę. Mama przedtem wrzuciła do niej rozżarzony kamień i oblała go wrzątkiem. Od zetknięcia wrzątku z kamieniem powstawała para, która buchała w spoconą twarz Ity. Zasapana wycierała pot z czoła i na chwilę przestała obracać beczkę.

Zobaczyła bowiem gołębie na dachu i patrząc na nie, uśmiechnęła się od ucha do ucha, po czym wskazując je palcem, powiedziała:

— Ten niebieski to samiec. Biały zaś to samica. On powiada do niej „kochaneczko”! A ona trzyma się z dala od niego.

— Ito — skrzywiła się mama — uważaj, beczka może się spalić. Czy nie masz już innego tematu do rozmowy?

Ita zaczerwieniła się po uszy. Z większym zapałem zaczęła toczyć rozżarzony kamień po dnie beczki.

Nie miałem czasu na obijanie się. Nie mogłem pozwolić sobie na to, żeby przyglądać się gołębiom. Przecież jutro święto. Na blaszanym daszku nad płytą kuchenną leżała drewniana łyżka z resztkami chumecu31 zebranymi przez ojca ze wszystkich zakątków mieszkania. Miałem ją owinąć bandażem i zanieść do bóżnicy na spalenie i zdążyć wrócić do domu na ostatni posiłek przed świętem32.

Spalanie chumecu nigdy nie należało do moich ulubionych zajęć. Zawsze uważałem to za rzecz wstydliwą.

Nie wiem, czy wstydziłem się biednej łyżki, czy żal mi było wychodzić z czystego, sprzątniętego mieszkania. Fakt, że była to dla mnie nieprzyjemna praca.

Dlatego też starałem się nie chodzić z chumecem do synagogi. Nigdy zresztą nie spaliłem go.

Bocznymi uliczkami przemykałem się do okrągłego rynku, na którym wznosi się z jednej strony ratusz z zegarem miejskim, a z drugiej strony zamek ze staromodnymi, okrągłymi oknami.

Na środku rynku między ratuszem a zamkiem rozciąga się na małej powierzchni skwerek, na którym rośnie rzadka trawa.

Żydzi wyrzucają tu pestki od śliwek, zaś służące zostawiają tu stare miski i dziurawe garnki. Czasami nocuje tu zabłąkany pies. Komu może zaszkodzić moja drewniana łyżka? Niech i ona zazna na tym skwerku nieco spokoju i odpoczynku. Przyznaję, że z lekkim sercem tego nie robiłem. Miałem poczucie grzechu. Czułem, że nie wolno mi tego czynić. Ale mimo to chumecu nie spaliłem.

Dzisiaj pobiegłem tam wcześniej niż zwykle. Zegar na wieży ratusza lśnił kolorem nieba. Na staromodnych, okrągłych oknach zamku zalegała chłodna niebieskość. Dopiero co przebudzony chłop wjechał na rynek z furą słomy.

Rozejrzałem się po wszystkich stronach. Przy ratuszu stoi strażnik. On na pewno widzi, dokąd zmierzam. Ale co mi tam strażnik. Przecież nie mam zamiaru kraść. Gorzej z Żydami i Żydówkami, którzy co jakiś czas tędy przechodzą.

Oto właśnie nadchodzi siwy Berl z rudą, głupią brodą. Przechodzi i zagląda mi prosto w oczy.

Zatrzymuje się. Czekam, aż Berl przejdzie, a strażnik oślepnie, aż chłop z furą słomy zniknie mi z oczu. I kiedy nikogo już z nich nie widzę, wyciągam z rękawa łyżkę, obracam się twarzą do ratusza, jakbym chciał zobaczyć, która godzina na zegarze, i z tyłu przerzucam łyżkę przez ogrodzenie skweru.

Nie uciekam. Odchodzę powolnym, sztywnym, twardym krokiem, jakbym tę łyżkę właśnie połknął. Jestem pewny, że za chwilę ktoś mnie złapie z tyłu za kołnierz i krzyknie:

— Stój, chłopcze! Czyj ty jesteś? Co tam rzuciłeś?

Bóg jednak jest miłosierny. Dotychczas nikt mnie za rękę nie złapał. Jedno tylko: przez cały okres święta Pesach mam wrażenie, że całe nasze mieszkanie przesiąknięte jest chumecem. Nic nie mówię. Męczy mnie to i gnębi. Daję sobie słowo, że, jak Pan Bóg da, to w przyszłym roku spalę go doszczętnie. Nadchodzi ten rok i moje postanowienie pozostaje niespełnione.

Spieszę do domu. Kto wie, czy zdążę na ostatni przedświąteczny posiłek. Mama będzie miała pretensję: „Chłopak w domu, a pociechy z niego żadnej”. Jeśli ojciec będzie obecny, to położy swoją ciężką rękę na moim ramieniu i gniewnym głosem zawoła:

— A gdzieżeś był tak długo, gagatku mój?

I kiedy już jestem blisko domu i szukam wymówek dla taty, zauważam stojącego obok młodzieńca z ogoloną, nieco niebieskawą twarzą, trzymającego w ręku walizeczkę. Rozgląda się dookoła jak obcy, nietutejszy i pyta mnie:

— Powiedz chłopcze, czy tu czasem nie mieszka Frumet, córka Dawida Frojki?

— Do czego panu potrzebna jest Frumet, córka Dawida-Frojki?

— Po co pytasz? Czy to twój interes?

— To właśnie mój interes. Frumet, córka Dawida-Frojki to moja matka.

— To tak? — ogolona twarz młodzieńca promienieje uśmiechem i zadowoleniem. — W takim razie jestem twoim bratem.

Młodzieniec chyba zwariował, myślę sobie.

— W jaki sposób jesteś moim bratem?

— Bardzo prosto. Jestem Jojne z Łodzi. Nie słyszałeś o mnie?

— Co znaczy, nie słyszałem? Na naszej komodzie stoi przecież twoja fotografia. Jak mogłem ciebie nie poznać!

Biegiem pędzę do mieszkania i krzyczę:

— Mamusiu, Jojne z Łodzi przyjechał!

Mama jest na podwórzu. Słyszy mój krzyk i płoszy się. Robi się czerwona na twarzy. Myśli, żem zwariował. Zaraz jednak chwyta ścierkę i szybko wyciera ręce. W pośpiechu gubi fartuch i z wyciągniętymi rękoma biegnie nam na spotkanie.

— Jojne kochany, dziecko moje! Nie spodziewałam się ciebie! Witaj miły gościu!

Obejmuje głowę syna. Ze wzruszenia wyciera nos. Wykonuje kilka obrotów nie ruszając się z miejsca. Rozgląda się po podwórku, czy wszyscy ją widzą. Przecież przyjechał Jojne, najmłodszy syn z pierwszego małżeństwa.

Jojne jest chudzielcem. Jego jabłko Adama jest w ciągłym ruchu. Policzki ma zapadłe. Wyglądają na głębokie

1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 ... 46
Idź do strony:

Darmowe książki «Żydzi dnia powszedniego - Jehoszua Perle (biblioteka w .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz