Żmija - Juliusz Słowacki (biblioteka za darmo online .txt) 📖
Krótki opis książki:
Przeczytaj książkę
Podziel się książką:
- Autor: Juliusz Słowacki
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Liryka
Czytasz książkę online - «Żmija - Juliusz Słowacki (biblioteka za darmo online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Juliusz Słowacki
pożar pochłonął —
Na skałach czarne znikły olbrzymy.
Tak na skinienie Hetmana ręki,
Wznoszą się ognie — gasną pożary —
Po wyspach słychać wesołe gwary,
I dzikie śpiewy, torbanów dźwięki.
Czemuż tak głośne wesele w Siczy?
Czemuż się tłoczy lud do tej lipy
Z tak głośnym śmiechem? Czy dział zdobyczy?
Czyli po zmarłych wyprawia stypy?
Czy mu chorągiew przysłał Król polski?
O! nie stąd radość... Pośród drużyny
Wznosi się wielka klatka ze trzciny,
A w klatce siedzi Basza Natolski.
Przed kilku dniami stu miast był panem
Zamykał tysiąc dziewic w haremie,
Był ojcem syna: a dziś bez ziemie —,
Syn jego poległ walcząc z Hetmanem.
Z Hetmanem dzikie żywioły w zmowie
Zniszczyły miasta — a zgraja dzika
Jak na tygrysa patrzy w sitowie,
Plwa mu na czoło, palcem wytyka.
Co musiał cierpieć — nikt nie wypowie,
Ale cierpienia w sercu zamyka;
Gdy go raniło goryczy słowo,
Na wzgardę chował twarz marmurową.
Lecz chociaż duma wiele wytrzyma,
Gdy z urąganiem wystąpił hardo
Kozak, ubrany w zbroje Selima —
Basza na niego spojrzał z pogardą —
Lecz gdy stanęły w oczach przytomne
Syna pamiątki: piersi nabrzmiały,
W oczach się długo dwie łzy zbierały,
I spadły na twarz dwie łzy ogromne.
Już ciemnym skrzydłem noc się nasuwa
I gmin się rozszedł, po chatach gwarzy.
Tam zbrojny Kozak stojąc na straży,
Liczy godziny — nad więźniem czuwa,
I okolica mgłami zawiana.
A teraz, słychać hasło strażnika:
— „Kto idzie?” — „Hetman!” — „Witam hetmana!”
Żmija milczący klatkę odmyka.
Potem odwraca twarz zamyśloną:
— „Precz stąd, Kozaku! Żmija na straży”. —
Wszedł zgięty — odkrył lampę tajoną,
Potem ją światłem podniósł do twarzy:
— „Żyć będziesz Baszo! wzgardę przeżyłeś.
Znasz mnie?” — „O znam cię! znam cię szatanie!
Syna zabójco!” — „Krew za krew stanie...
Baszo, mojego ojca zabiłeś.
Blask cię buńczuków zaślepił wabny,
Tyś go oczernił — ty od Sułtana
Przyniosłeś Baszy stryczek jedwabny,
I sam na baszę! i sam na pana! —
Ja, słabe mając do zemsty ramię,
Ja sam, syn Baszy, z miasta wygnany,
Gdym okiem żegnał rodzinne ściany,
Widziałem głowę Ojca na bramie;
I dotąd jeszcze, dotąd w noc ciemną,
Tę bladą głowę widzę przede mną,
Jak mnie krwawymi ściga oczyma.
Lecz teraz Żmii cienie nie straszą;
Sen mój kupiłem śmiercią Selima.
Jeszcze krwi twojej trzeba mi Baszo;
Krew swoją oddasz za łzy Zulemie —
Łzy, które lała w twoim haremie;
Lecz w równej walce, oddasz ją zbrojny.
Teraz idź za mną — nie bój się zdrady”. —
Szli oba we mgłach. Basza spokojny,
Oczy obracał na księżyc blady.
Szli krętą ścieżką, gdzie wśród wybrzeży
Wznosi się zamek nad Dniepru wały.
Koło ogromnej środkowej wieży,
Wież mniejszych lekkie wybiegły strzały:
W wieżach się smutny puszczyk odzywa —
Śpi blask księżyca i mgła przepływa.
Weszli do zamku, weszli do sali —
Po ścianach błyszczą zbroje; a z góry
Blask od kagańca padał ponury,
I słychać z dala szum Dniepru fali.
W dalszych komnatach — o dziw nad dziwy!
Jakie tam cuda w zamku dnieprowym?
Na ścian wysokich tle lazurowym
Płoną lamp gwiazdy; kobierców niwy
Kwiatem zabłysły, a kwiat tak świeży,
Jak gdyby z ranną rosą zerwany.
Gdzieniegdzie kryształ zastąpił ściany;
W zwierciadłach oko bieży i bieży,
Nową odkrywa salę za salą!
W każdej te same lampy się palą —
Czy to są czary? — Tak długim gankiem
Mógłby wędrowiec zajść aż do Boga!
Z marmuru sali cięta podłoga,
A delfin złoty obrzucał wiankiem
Kryształ, co daje miłe ochłody;
A światła płoną pod szkłami wody,
Patrząc na ognie, kryształ i kwiaty.
Oko zalśnione w ciągłym zachwycie,
Przez okna sali bieży z komnaty,
Bieży odpocząć w nieba błękicie;
I wpada nagle jak w otchłań ciemną,
Przez którą srebrny księżyc przepływa.
Hetman sprężynę ruszył tajemną,
Złota się nagle ściana odkrywa;
I nowa sala — sali połowa
Alabastrowym światłem zaćmiona,
W połowie ze mgły spada zasłona,
A za mgłą srebrną znów jasność dniowa.
Gdy na złocistym siedli dywanie,
Na znak Hetmana, z dala za mgłami
Zabrzmiały arfy — słychać śpiewanie,
Stłumione zrazu echem i łzami
Cichej fontanny — Potem ze śpiewem,
Dwanaście dziewic, kwiaty kobierca
Depce — i płynie z zasłon powiewem.
Basza dłoń prawą podniósł do serca,
Potem zbladł cały, oczy odwrócił.
I twarz rękami zakrył obiema,
I rzekł: — „Mój sztylet tak mię porzucił,
Sztylet niewierny — jak ta Zulema”. —
— „Baszo!” — rzekł Hetman — „Ona szczęśliwa,
Z waszych pałaców bierze podarki;
Dla niej po morzu czajka ma pływa,
Błyszczą pałasze i grzmią janczarki;
Dla niej to Żmija przez długie lata
Zdradzał i zaprzał swego proroka,
I twarz zmienioną nosił dla świata,
Choć w sercu była rana głęboka.
Hetman — i razem wróg mej drużyny,
Często przebrany z bracią Tatary,
Na własne sioła niosłem pożary:
Często przez długie, długie godziny,
Pamiętam, nawet przed dniem wyprawy,
Jak wąż ukryty pomiędzy trawy,
Patrząc na słońce, leżę dzień cały,
By choć dzień jeden ukraść obłudzie,
By świst kozackiej usłyszeć strzały:
Sokół mnie poznał prędzej niż ludzie —
Tak twarz wprawiłem, aby udaną
Nosiła barwę. W takiej niewoli,
Jak liść dwubarwny srebrnej topoli,
Cierpiałem mękę — niewypłakaną.
Gdym własne sioła palił i burzył,
Gdym na przekleństwa gminu zasłużył,
Błogosławili — Ale już blada,
Już gwiazda Żmii mroczy się, spada.
Gdy w mojej dłoni pękł obraz święty!
Odkryją zdradę, spadnie ta głowa —
Przeklną!” — Głos grzmiący przerwał mu słowa:
„Więc bądź przeklęty! więc bądź przeklęty!” —
I przed Hetmanem stanął w komnatach,
Ze srebrnym krzyżem, pop w czarnych szatach.
Pieśń VI
Walka
Szczęśliwe czasy dawnych rycerzy!
Szczęśliwe czasy! gdy cud po cudzie
Barwił powieści. Dziś kto uwierzy?
Jacy to byli żelazni ludzie,
Jakie to były zamki zaklęte,
W czarnych cyprysach dusze zamknięte.
Takie powieści śpią niewierzone,
Takie powieści kryją klasztory,
Gdzie mnich przez szyby patrząc barwione,
Światu nadawał tych szyb kolory.
Dziś kto uwierzy, że na skinienie
Ręki hetmana we mgnieniu oka,
Zagasły światła — arf kona brzmienie,
Z ciemnością spada cichość głęboka.
Popa okropna przejęła trwoga —
A hetman mówił z twarzą wesołą:
„Biada, kto tutaj w imieniu Boga,
Wstąpi w czarami skreślone koło.
Lecz gdyś tu przyszedł, bądź pozdrowiony!
Zostaniesz moim gościem na wieki,
Słońca nie ujrzą twoje powieki,
Rdzą się okryje ten krzyż srebrzony;
Nikt nie usłyszy jęku — prócz Boga”.
Skinął — zapadła nagle podłoga —
Pop przeniesiony w lochy podziemne,
Zniknął — i słychać było westchnienie. —
Znów skinął Hetman, a na skinienie,
Dzień świateł wpłynął w komnaty ciemne.
Gdy się rozjaśnił, obaj rycerze
Znów przez te same wyszli podwoje,
I do narożnej wstąpili wieży,
By się do walki stroić we zbroje.
Basza wziął turban stalą podszyty,
Piersi drucianą kryje koszulą,
I miecz Damaszku, z dwóch mieczów zbity,
I ciężki czekan z kolczatą kulą.
Tak uzbrojony lekki i rześki,
Za pasem sztylet zawiesił Fezki;
Wziął tarcz z sitowia, jakiej do wojny
Używa w stepach Tatar budziacki:
I już był gotów. — Hetman kozacki,
Bezpieczniej wprawdzie lecz ciężko zbrojny;
Zakuł pierś mężną w pancerz ze stali,
Niósł hełm z przyłbicą ściśle zakrytą;
A z piór i włosów na hełmie kitą,
Rośnie we dwoje, do sklepień sali;
Kopiją wstrząsa do rzutu celną. —
Przy boku błyszczy miecz obosieczny.
Tak z baszą sercem i zbroją sprzeczny,
Wychodził staczać walkę śmiertelną. —
Już się na biały dzień zabierało
Gdy wyszli z zamku. Jakby zbudzone
Chmury nadrannym wiatrem kręcone,
Już się z mgłą dolin mieszały białą.
I słychać oddech poranku świeży,
Co lekko wzrusza nadwodne trzciny.
Świegocą wróble na zamku wieży,
Na pół uśpione między kaliny.
I księżyc blady, i gwiazdy bladły;
Szarzeją światłem nieba błękity,
A kawki krążąc stadem obsiadły
I ołowiane wież czernią szczyty.
Wsiedli do czajki obaj rycerze,
Płynęli z wodą. Hetman ponury,
Patrzał na wichrem kręcone chmury,
Na mgły tumany, na zamku wieże;
A jego serce, choć stalą zbrojne,
Tak mocno bije, tak niespokojne,
Jakby w przeczuciach — zadrżał — i nagle
Chwycił za wiosło, rozpuścił żagle,
I pędził czajkę: ta w szybkim biegu,
W chwilę na drugim stanęła brzegu.
Tam z serca trwogę odpędził płonną:
„Jak los osądził” — rzekł — „niech się stanie.
Baszo! czy walczysz pieszo? czy konno?”
— „Gdy Arabczyka dasz mi, Hetmanie,