Wielki zmierzch - Cezary Jellenta (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖
Wielki zmierzch to pamiętnik młodopolskiego pisarza i krytyka literackiego Cezarego Jellenty z pierwszych miesięcy I wojny światowej. Przedstawione w nim doświadczenia cywila — warszawiaka z niepokojem zerkającego na każdy nagłówek prasowy zostały wzbogacone o głębokie refleksje natury filozoficznej i liczne odwołania do sztuki. Na niemalże każdej stronie ujawnia się artystyczna wrażliwość Jellenty oraz jego ogromna erudycja.
Jellenta w Wielkim zmierzchu wojny nie widzi. On ją ogląda niczym spektakl teatralny. Wprawionym okiem zwraca uwagę na detale, jednocześnie ogarniając całość. Uważnie śledzi każde drgnienie, gest, dokładnie analizuje każdą scenę, szukając dla niej uzasadnienia w dalszych częściach „sztuki”. Wsłuchuje się w muzykę dział. Dla niego „działa brzmią barytonem, okna zaś odpowiadają chrapliwym basem”.
- Autor: Cezary Jellenta
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wielki zmierzch - Cezary Jellenta (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Cezary Jellenta
Opłatek łammy tylko z najbliższymi i nieszczęśliwymi. Bóg nasz niech nie będzie Bogiem „robaków co pełza”, nie pokornym niechaj będzie, ale czystym.
Jeśli moc przed Bogiem nie truchleje, to my przynajmniej, plwajmy na nią, a potem odwróćmy się w stronę złocistego Boga...
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Pomimo uroczystego święta wyszły dziś dwa dodatki nadzwyczajne. Dobre i to. Wielkie miasto ma swoje prawa — nie lubię dodatków, kiedy się pojawiają, ale jeszcze więcej ich nie lubię, gdy się nie pojawiają...
Łatwom się domyślił433, że na gwiazdkę wódz naczelny zgotuje nam kilka miłych niespodzianek. Same zwycięstwa Rosjan i olbrzymie straty Niemców. Nad Bzurą, Pilicą, Nidą i Dunajcem, wojska nieprzyjacielskie pobite na głowę; tysiące poszły w niewolę — no i odpowiednie do tego ilości łupów.
Jednak wyliczyć nie trudno, że jeśli Niemcom naprawdę idzie o Warszawę, to owe piorunujące liczby ich strat wydać się muszą całkiem nieznacznymi i nie może to być jeszcze owa bitwa jeneralna, którą zapowiadają organa armii rosyjskiej.
Jeszcze się nic decydującego nie stało — jeszcze radość Warszawy przedwczesna. Nie musi być idealnie, skoro sztuczna fabrykacja depesz tak się raptownie wzmogła: „Wilhelm spuścił z tonu”. „Opinia niemiecka otrzeźwia się” „Austria przyznała się do hańby porażki w Serbii”. „Generała Potiorka chciano w Wiedniu zlinczować” itd. Dzienniki jurgieltowe434 czuć po prostu z daleka.
Na froncie zachodnim trwa powolna, ale bezustanna ofensywa sprzymierzeńców. Ruszyli się na całej linii, od brzegu morskiego aż po granice Szwajcarii, ostrożnie, rozważnie, piędź za piędzią. Powracają do biuletynów nazwiska miast i rzek, które poszły w zapomnienie wobec walk Waligórów i Wyrwidębów435 na ostatnim krwawym strzępie Belgii, na zachód od Izery.
Jest mi coraz trudniej harmonizować dwie rzeczy sprzeczne, radość z powodzenia Francuzów, Belgów i Anglików, z radosną nadzieją, że może Lwów będzie odebrany. To co się dzieje nad Pełtwią, burzy wszelki ład myśli, wszelką konsekwencję uczuć. Prawie, że osobista żądza odwetu i zemsty przesłania mi wszystkie sprawy wielkiego Zachodu. Powiadam więc sobie dla załagodzenia wnętrznej rozterki: Zachód, cokolwiek się stanie zachowa swą odwieczną świetność i stanowisko przodujące na ziemi; można więc pozwolić wschodowi Europy, ażeby mu obcięto zbroczone polską krwią pazury...
Chodzę spać nad ranem usypiany przez kołysankę: słyszę wśród ciszy nocnej dalekie poryki armat. Zapewniają, że to „grzeją” haubice pod Sochaczewem.
Kos, który znów zaczął jeździć za miasto, na spotkanie ech gromowych, odzyskał całkowicie swą zwykłą różową cerę...
26 grudnia, sobotaWarszawa zaczyna bawić się w „niepodległość”. Niektóre pisma o „orientacji” przeciw rosyjskiej, wesoło paradują białymi okienkami, które potworzyła cenzura wojenna w artykułach, wyrzucając co drażliwsze miejsca. Nawet i tutaj manifestacja jest pełna humoru, boć przecie dziennikarz wytrawny, gdyby chciał, mógłby w sposób najbardziej cenzuralny wypowiedzieć wszystko, co ma na myśli, jeśli tylko chodzi mu naprawdę o rzecz, a nie zabawienie się Moskalikami. Inne znowu, dzieląc się w wigilijnym numerze z czytelnikami opłatkiem, częstują go mnóstwem pikantnych domyślników politycznych. Szkoda tylko, że na drugiej zaraz stronicy — normalne upusty szlachetnych sentymentów rasowych, ażebyś przypadkiem nie zapomniał, że gdy mówi niewolnik, to choćby tańczył jak sclavus saltans436, zawsze będzie to tylko rab, zatruty do szpiku kości rdzą kajdan.
„Rzecz w tym” (dialekt dzisiejszy), że wszystkie te niepodległości stempla warszawskiego są właściwie tylko Russiae natae, Varsaviae educatae437, z czego nie wypływa oczywiście, że mają smak tokaju, nie najczystszego dziegciu438. Chełpił się nawet ktoś przede mną wczoraj, że istnieje cały blok stronnictw niepodległościowych. Kiedym zapytał o szczegóły, okazało się, że są to cztery grupy, z których dwie liczą po trzech członków, wliczając już w to prezesa i wiceprezesa, jedna z dzieciaków i kobiet, a tylko czwarta, odpadła od pnia ugody, posiada pewną substancję i rysy wyrazistsze. Gdy jednak chodziło o zaprotestowanie przeciw manifestom Komitetu Narodowego, blok długo stękał, ale nic nie urodził.
Na życiu naszym politycznym znać szczepionkę państwowości rosyjskiej; wygląda ono, jak owe karłowate sosenki nad kopalniami węgla, które widzieć można między Sosnowcem a Modrzejowem. Tylko że dla Rosjan mikroby te nie są bynajmniej trucizną. Oni od despotyzmu tyją i krzepną. Dla nich jest to powietrze najzdrowsze. Zaczynają się czuć źle dopiero wtedy, gdy usłyszą wyraz „konstytucja” lub „autonomia”. Najpoważniejsi ludzie zapewniają mnie, że Rosja tak samo zrozumieć nie może wolności obywatelskiej, jak my np. nie rozumiemy ludożerców. Wynaleźli oni surogat wolności, daleko tańszy i lepszy od niej: szeroką naturę. Posiadają ją wszyscy w dowolnie pożądanym stopniu, wszyscy tj. armia, biurokracja, i kupiectwo, i ziemcy. Państwo daje im wszystko, czego dusza rosyjska zapragnie: samowolę i swawolę, łapówki i kobiety, protekcje i zbytki — a przede wszystkim słuszną zupełnie świadomość nietykalności Rosji. Z reszty zaś, tj. 85 milionów chłopów, każdy da się posiekać za samodzierżcę, a takiego, co mówi do chłopa „wy” zamiast „ty” lub chce go uczyć abecadła, odczuwa jako antychrysta.
Większa część społeczeństwa naszego również patrzy na autonomię jak krowa na konstytucję — zadziera ogona i zmyka na pierwszy podmuch swobody jak przed burzą z piorunami.
Był jakiś czas, i były jeszcze w przeszłym tygodniu koła, w których przyświecała rozumna myśl, że Polska bądź co bądź pewną rolę odgrywa i że o jej przyjaźń strony wojujące dbać muszą. Zrozumiano też, że państwo, które w tej wojnie ulegnie, będzie się domagało wzmocnienia Polski gwoli osłabienia dzierżącego ją przeciwnika. W ten sposób zwyciężone Niemcy będą żądały — o paradoksie najzabawniejszy pod słońcem! — dla Polski niepodległości. Być może, że i w odwrotnym wypadku żądać tego będzie — o przewrotności dziejowa! — Rosja. A ponieważ jedna ze stron przegrać musi, przeto czeka nas niewątpliwie poprawa losu. Myśl racjonalna i przenikliwa.
Ale dzisiaj już ta koncepcja straciła kredyt. Dzisiaj, to znaczy w obliczu triumfalnych komunikatów wodza naczelnego i nowym nimbem jaśniejącej niezwyciężoności „Matki Rosji”. Tak jest — do świadomości powszechnej, przedziera się z każdą chwilą mocniejsza wiara, że Bóg prawosławny, Bóg błota i pluchy, czynny od kilku dni i zapewne na długo, potopi zarówno armaty jak i wszystkie plany Niemców.
Nie ma co mówić. Rosja jest niezwyciężona. Wolno jej być źle zorganizowaną, źle administrowaną, wolno podczas wojny tolerować bezgraniczne złodziejstwa i nadużycia intendentury439 — wolno wszystko.
Osłonią ją — bezdroża i bagniste topiele. Ta upragniona niedawno jeszcze przez świat cały chwila, kiedy by Rosji ktoś wyrwał kawał mięsa — nie nadejdzie nigdy. Bóg prawosławny zesłał jej też Wilhelma II, wodza bez talentu, butnego improwizatora bez wielkich linii, który chciał naśladować Napoleona Wielkiego, a w istocie przedrzeźnia tylko jego nierozumienie mokrej tajemnicy — bezdroży polsko-rosyjskich.
Pod taką opieką ramiona odcięte niepodległości — nie odrastają.
I dlatego w całym Misterium polskim, które dziś widziałem w Teatrze Wielkim — udał się tylko — balet...
27 grudnia, niedzielaI nie tylko bezdroża i grzęzawy nie do przebycia nie zaszkodzą Rosji, ale nie zaszkodzi jej i wewnętrzna anarchia. Toż nie ma dnia, żeby który z generałów, dowodzących całymi armiami lub korpusami, nie dostał dymisji. A dziś oto pewnym już jest, że i generałowie rządzący Warszawą zostali senatorami, pp. Turbin, Essen i Ufhof — to znaczy: „poszli w duraki”. Królestwo zostaje właściwie bez władzy cywilnej, gdyż świeżo mianowany książę Tumanów sprawuje tylko władzę wojskową. Do tego snadź stopnia L’ordre regne à Varsovie440, że można ją pozostawić bez opieki tumana — satrapy441 i nie obawiać się najlżejszych wykroczeń.
Inaczej dzieje się w Galicji. Tu widać, co znaczy należeć do mocarstwa, nie tylko krótkowzrocznego, ale i nie bogatego, albo złego finansisty, jakim jest Austria. Już dziś mam pewność, że Galicja istnieć przestała, a wskrzesiła „Golicja i Głodomoria”. O tym do reszty mnie przekonał list, który z Zurychu otrzymałem — spokojny, rozważny i rozumny. Potwierdza się, że ewakuacja Krakowa odbywała się w sposób nikczemny i brutalny i że społeczeństwo galicyjskie, to, które posiada środki, absolutnie nie kłopoce się o los kroci nędzarzy, którzy opuścili miasta i sioła, ażeby iść na żebry. Wiedeń się bawi i robi dobre interesa na zamożniejszych przybyszach — a Galicja dogorywa w głodzie, opuszczeniu i chorobach. Zlepek piętnastu narodowości nie mógł mieć ducha na wojnie, a jego stolica nie ma duszy wobec nieszczęść. Oficerowie z frędzelkami z tyłu chętnie się poddają i to tysiącami, a burżuje wiedeńscy ponoś z lekkim sercem przegrywają resztę dobrobytu i godności ojczyzny. Ale gdzież jest ta ojczyzna? Rzecz jasna, iż kto ma ojczyzn piętnaście, ten nie ma żadnej. I ten nie jest pod żadnym rządem, pod żadną opinią, pod żadnym nakazem solidarności, nie rozumie miłosierdzia, nie czuje w sobie imperatywu obowiązku.
I oto bogata Rosja, koniec końców, jest znacznie mniejszym złem niż ograniczona i fiskalna monarchia Habsburgów.
I cały zapał irredenty442 galicyjskiej zgasł. Coraz częściej przychodzą listy od młodzieży, w których gorzko rozbrzmiewa nuta zupełnego rozczarowania.
Mieliśmy w drobnym, ale dobranym kole przyjaciół spędzić wieczór sylwestrowy — na muzyce i śpiewie. Lecz wieści hiobowe z Galicji, zarówno wschodniej jak i zachodniej, zarówno o walkach w polu jak i walkach ulicznych o guldenowe443 zapomogi z magistratu, wstrzymały nas na drodze ku zabawie, nawet tak skromnej i duchowej. Inicjatorowie przeprosili i odwołali. Pięknoszyją bardzo to zasmuciło.
Każdy grosz przyda się dla mojej rodziny i dla tych innych rodzin, ewakuowanych z Krakowa. Rząd austriacki podobno wypłaca im po 40 halerzy444 dziennie.
O, panowie oficerowie z złotymi frędzelkami nad cesarsko-królewskim pośladkiem! Wam w Kijowie i Smoleńsku, w „moskiewskim jasyrze” daleko lepiej i na pewno syciej niż na czarno-żółtym łonie waszej macierzy i niż drogim moim w Morawskim Brnie. Brrr!
Brniemy, brniemy coraz głębiej w trzęsawisku polskich rozczarowań. Filipika445 przeciw Austrii? Ach, mój Boże, nie piszę na konkurs z logiki! Zapewne niejedną już popełniłem niekonsekwencję. Nie jestem przecie pułkowym sztandarem, tylko chorągiewką na dachu, w którą coraz to inny dmie wiatr. Spisuję wrażenia i przeżycia, nie oglądając się wstecz, poza siebie. Nawet zapisków swoich pod ręką nie mam, bo ich w domu nie trzymam i sprawdzić nie mogę, czy nie przeczą w czym notatkom wczorajszym.
Powiem za Nietzschem, którego w tych dniach różne służki burżujskie starały się wynicować na obżartego Prusaka — nie żądajcie ode mnie, ażebym wiecznie zaczynał z tej samej beczki. Zresztą w zgodzie z sobą można być tylko przez kilka lat lub miesięcy — ale nie przez kilka stuleci, które przeżyłem wraz z Warszawą od ostatnich dni lipca roku 1914.
Przy tej sposobności wprawiam się w pisanie „1915”. Jakaś ładna cyfra! Może będzie szczęśliwszą dla nas i dla pani de Thèbes, która na roku trochę się załamała. Przypuszczam, że dama ta wnet ogłosi przepowiednię, że nadchodzący rok będzie jubileuszowym dla daty Świętego Przymierza — i tym razem na pewno się nie pomyli.
Ja zaś wróżę, że ponadto zbierze się w nim kongres, likwidujący wojnę europejską. Wprawdzie lord Kitchener grozi, że potrwa ona trzy lata, ale walor czasu jest teraz całkiem inny. Żyjemy w epoce „czasu realnego” Bergsona, który, oczywiście czas nie Bergson, zabrał już lorda Robertsa, a zabrać może i lorda Kitchenera. Przy całym mym uwielbieniu dla Anglii i jej wzniosłego orędownictwa na korzyść sprawiedliwości, wołam: Pereat iustitia — fiat pax!446
29 grudnia, wtorekFlotylla angielskich aeroplanów bombardowała okręty niemieckie w Cuxhaven! Znowu niespodzianka i grzmiąca sensacja. Wobec niej zrodziło się przypuszczenie, że Anglicy zbudowali specjalne okręty z pokładami tak długimi, aby mogły służyć za odbieżnie dla samolotów. Słowem, wojna jest mimo wszystko potężnym motorem postępu i inwencji i czyni coraz to wspanialsze wynalazki.
Również medycyna na siłach się wzmoże. Na tle nowych rodzajów ran powstać musi tyleż nowych koncepcji i zabiegów chirurgicznych! Bogaty plon!
Dzień wczorajszy opuściłem. Po pierwsze dla tego, że wieczorem poszedłem na pieśni włoskie i Stabat mater447 Rossiniego; dawano je w Teatrze Wielkim. A po każdym takim koncercie, w którym słodko grają przedhistoryczne czasy pokoju, a geniusze dokonywują cudów przy pomocy kwintetu smyczkowego i jednego głosu ludzkiego — powrót do absolutnie bezmyślnej rzeczywistości, rozłożonej na kilka set tysięcy jęczących i rzężących w agonii głosów, jest ponad siły nerwowego człowieka...
A po wtóre — nic tak ważnego nie zaszło. Pogrom Niemców w sieci rzek wpadających do Wisły, od zachodu, i Austriaków nad Dunajcem i pod Duklą — chyba już nie jest zmyśleniem.
Na ulicach woda po kostki; po obficie spadłym śniegu trzy stopnie wyżej zera. Przez miasto ciągną znowu nieprzeliczone pułki, dniem i nocą. Mkną automobile z swym harmonijnym kwikiem zarzynanych wieprzów; wloką się tysiące wozów z prowiantem i furażem; biedni, senni żołnierze — woźnice na worach mąki, na bochnach razowca, nieokrytych przed deszczem, mokną, potem schną z zimna, i w końcu drzemią.
Mokną też i drzemią małe tłuste koniki sybirskie, wytrwałe na wilgoć i błoto, jakby stworzone do walki z pięknymi końmi artylerii niemieckiej, które, o ile nie zginą od deszczu i pracy nad swe końskie siły, wpadają po brzuchy w bagna, myśląc pewnie tak samo jak ich jeźdźcy: „Jaki to wielki talent psucia
Uwagi (0)