Wielki zmierzch - Cezary Jellenta (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖
Wielki zmierzch to pamiętnik młodopolskiego pisarza i krytyka literackiego Cezarego Jellenty z pierwszych miesięcy I wojny światowej. Przedstawione w nim doświadczenia cywila — warszawiaka z niepokojem zerkającego na każdy nagłówek prasowy zostały wzbogacone o głębokie refleksje natury filozoficznej i liczne odwołania do sztuki. Na niemalże każdej stronie ujawnia się artystyczna wrażliwość Jellenty oraz jego ogromna erudycja.
Jellenta w Wielkim zmierzchu wojny nie widzi. On ją ogląda niczym spektakl teatralny. Wprawionym okiem zwraca uwagę na detale, jednocześnie ogarniając całość. Uważnie śledzi każde drgnienie, gest, dokładnie analizuje każdą scenę, szukając dla niej uzasadnienia w dalszych częściach „sztuki”. Wsłuchuje się w muzykę dział. Dla niego „działa brzmią barytonem, okna zaś odpowiadają chrapliwym basem”.
- Autor: Cezary Jellenta
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wielki zmierzch - Cezary Jellenta (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Cezary Jellenta
W Warszawie powoli utrwala się pogląd, że Niemcy ulegną na ziemiach polskich, ale swojej ziemi ani piędzi nie oddadzą. Sprzymierzeńcy zaś, widocznie bardzo potrzebujący pomocy i potężnej dłoni, liczą, że za dwa tygodnie będzie początek końca. Warto widzieć piękną kompozycję rysunkowa pt. Odwrót Niemców z Polski zamieszczoną w „Ilustracji” paryskiej z połowy listopada, żeby mieć pojęcie, jaka sieć złudzeń i błędów co do wschodniego teatru wojny omotała całą zachodnią Europę. Stosunkowo najmniej, zdaje się, ofiarą mistyfikacji jesteśmy my.
Fanfaronada agencji i redakcji dmie w puzon — ale sztab śpiewa czysto, a nieraz nawet i cienko, tendencyjnie cienko, ażeby nie sprawić rozczarowania.
Wyobrażam sobie, że na Rosję koalicja zwaliła takie brzemię, od wodza naczelnego tak wiele oczekuje, marsz na Berlin tak wyraźnie już gra w jej duszy, że położenie wodzów rosyjskich staje się kłopotliwym. Dlatego to przeciągają przez Warszawę coraz nowe i nowe zastępy, wprost nieskończone karawany z żywnością i amunicją. Zapewniają, że stosunek sił pod Łodzią doprowadzono już do 1:3, czyli że gdy Niemcy mają tam pięć korpusów, Rosjanie zdołali skoncentrować piętnaście. Nie ustaje energia, sprawność, wzrasta karność śród oficerów. Wszyscy się wspaniale tężą, żeby udźwignąć straszną i olbrzymią odpowiedzialność wobec świata.
A jednak miasto nasze staje się naprawdę jednym wielkim lazaretem. Wszystkie dotychczasowe partie rannych, to były garsteczki w porównaniu z dziesiątkami tysięcy, które napływają codziennie. Zajęto szatnię Filharmonii, a wczoraj cały niemal sąd okręgowy i kilka innych wielkich budynków.
Poszedłem do sądu. Dziwne i smutne widowisko. Prócz kancelarii i gabinetów prezesów, wszystkie sale zamienione na przytułki. Trudno to nazwać lazaretem, gdyż nie ma tu łóżek i ludzie leżą na słomie i sianie. Są to zresztą przeważnie lekko ranni. Na schodach, w sionkach, kurytarzach leży, siedzi i snuje się mizerota z obandażowanymu lewymi, a często i prawymi rękami. Powietrze jak w stajni, duszno, gorąco, tytuniowo351, wcale nie laurowo, i ciemno. Tylko w salach sesyjnych słońce popołudniowe wesela dodaje. Tu i usposobienie lepsze. Jedni śpią, inni kurzą papierosy, tamci słuchają czytającego na głos gazetę rosyjską; ów coś tam majdruje koło opatrunku, inny znów, klęknąwszy, pisze na ławie list ołówkiem. Twarze dobroduszne, poczciwe, spokojne. Wszyscy prawie, których zapytywałem, mają już szczęśliwie po jednym lub po dwa palce obcięte, operowane w Łodzi. Mówią o tem tak bez żalu i goryczy, jak gdyby mówili: jużeśmy w łaźni byli.
W tym jednym gmachu naliczyć można do tysiąca kalek, młodych, skądinąd zdrowych i sympatycznych.
Długo pośród nich krążyłem. Trudno mi było uwierzyć, że w tych salach jeszcze tak niedawno wprowadzano sprawy, że na stole sędziów naprawdę leżą teraz stosy łapci żołnierskich.
Ale przyznam, że ten gromadny odpoczynek, to melancholijne wylegiwanie się w skośnych promieniach słońca, ma w sobie coś z wspaniałego realistycznego obrazu, godnego wielkich batalistów francuskich.
Wyszedłem z sądu, a miałem wrażenie, że w dalszym ciągu błądzę po jego niezliczonych kurytarzach. Bowiem na ulicach nie mniej żołnierzy z obandażowanymi rękami. Pogoda piękna, więc oczywiście wolą spacerować, niż leżeć nieczynnie. Spotyka się też często — gęsto, oficerów z rękami na szerokich temblakach, albo też i o kuli, bardzo bladych i cierpiących. Dziś już nie ma powodu mieszkaniec dalszych ulic, lub przykuty na piętnaście godzin do warsztatu, skarżyć się, że nie widuje rannych — snują się co krok, gromadami stają po rogach, z przechodniami rozmawiają lub o datek proszą.
Wczoraj późnym wieczorem szedł przez Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście wielki oddział, coś jak gdyby specjalne wojsko z białymi bandażami — było ich kilkuset wlokących się pieszo. Marsz rannych, a dopieroż te tramwaje i wozy wszelkiego rodzaju z ciężej rannymi! Te wielkie tłomoki z szyneli i koców, spod których wyzierają twarze żółtozielone, bez ruchu, a zmalałe do wielkości główki dziecięcej!
A za tymi, ewakuowanymi do Rosji, idą coraz świeże, coraz nowe transporty. A za nimi zostały, kto wie, jak wielkie partie takich, którym bandaż i samochód już niepotrzebny...
Okazało się, że mróz, który przed tygodniem tak gwałtownie i nagle ścisnął ziemię, więcej zaszkodził przywykłemu do zimna chłopu rosyjskiemu niż niemieckiemu pantoflarzowi. Niemiec skrył się w przygotowanych zawczasu okopach, a Rosjanin nie mógł łopatą przebłagać zlodowaciałej ziemi i pozostał na wierzchu — jako zwykły żer dla kul ołowianych. Za to pozostali przy życiu tym energiczniej muszą kopać doły dla tysięcy swoich braci, skoszonych na polu.
Nie wielką zaś jest pociechą, że oto znowu prowadzono dziś ogromny zastęp jeńców: Niemców, Austriaków, Węgrów. Gdy czoło pochodu dotykało mostu Kierbedzia, tyły mijały dopiero Zamek.
Od tła nieszczęśników, już przez los na cierpienie upatrzonych, odbijają ci, co są dopiero kandydatami na nieszczęśników: rosyjscy oficerowie. Tymi czasy zebrało się ich szczególnie dużo, rosłych, pięknych chłopów na schwał. Wszyscy w futrach, kożuchach, bekieszach, kubrakach. Nie ma przepisanego kroju futer, ani czapek futrzanych, każdy włożył, co było bliższe; jedni — świty obcisłe i szykowne, inni — tułupy, które od pasa gęsto fałdziste, spadają potem przeraźliwie bufiastą i szeroką spódnicą; ci wyglądają, jak spieszeni kuczerzy moskiewscy. Trzeba wprost podziwiać, jak ci ludzie są zahartowani... na ciepło. Przy pięciu stopniach wyżej zera, i pięknym słońcu, które jak gdyby chciało wynagrodzić słoty października, opatuleni są jak Eskimosi. Przypuszczam, że tu już idzie więcej o ochronę przed kulami, lub pikami niż przed mrozem, bo ten musiałby chyba dochodzić ziębu mórz północnych, żeby takie zaopatrzenie usprawiedliwiać.
W każdym razie znać zamożność, co się zowie. Widać, że święta Ruś ma pod dostatkiem niedźwiedzi, lisów, borsuków, bobrów, a jeśli tych brak — to baranów. Tu w potrzebie każdy jest myśliwym i każdy kuśnierzem. Na widok tych nieprzebranych zapasów zimowych — robi się człowiekowi bardzo zimno i — bardzo obco...
W hotelu, gdzie mieszkam, mam ten widok szczególnie blisko, a nieraz i sposobność podziwiania tężyzny rasy. Obok mnie ulokowała się młoda para; kapitan z Syberii z żoną, która go odprowadza aż na próg frontu. Oboje nawet niezbyt młodzi — ale ten wigor, czynny dniem i nocą!
Przyprowadziłem raz na chwilę późną nocą Aureliusza, w nadziei, że trafimy na właściwy seans. Stajemy w moim pokoju, a ja nadsłuchuję. Przez drzwi, choć podwójne, dochodzą stłumione westchnienia, ni to jęki kobiece, ale zgoła niezawierające w sobie skargi. Jednocześnie zaś ktoś rytmicznie uderza we drzwi, dzielące nasze pokoje. Nie dowierzam uszom własnym i proszę Aureliusza, żeby słuchał pilnie. Istotnie, widocznie sąsiad mój do muzyki przyszłości akompaniuje sobie — snadź bezwiednie — uderzaniem we drzwi butem.
Zaczynam mówić głośno, ażeby dać do zrozumienia, że jesteśmy. Nic nie pomaga. Usilna praca w winnicy pańskiej trwa dalej. Oto prawdziwy człowiek — cietrzew!
Przyjaciel mój, że nie lubi rzeczy zbyt drastycznych, tylko półgębkiem się śmiał i machnął ręką, jak gdyby mówił: „Eh, co tam...”
A ja mu na to:
— Mój drogi, nie wywijaj ręką pogardliwie. W tym bowiem leży wielka nauka. Tacy ludzie nie mogą nie zwyciężać Niemców.
Właściwie stosunek liczebny publiczności cywilnej do wojskowej całkiem się odwrócił. Żołnierzy i oficerów spaceruje znacznie więcej niż nieuzbrojonych przechodniów. Oficerowie obładowani paczkami i żonami. Szeregowcy przeważnie muszą się kontentować pochłanianiem wystaw. Wielkie okna sklepowe na Nowym Świecie i Marszałkowskiej przyciągają tych nieboraków znad morza Białego lub Czarnego, jak światło lamp elektrycznych — ćmy wszelkiego rodzaju. Widoczne, że nic podobnego nie widzieli.
Zwłaszcza długo i ciekawie medytują przed wystawami konfekcji damskiej, gdzie pięknie błyszczą w promieniach osram — lamp woskowe manekiny, z pysznymi dekoltami i obnażonymi rękami. Przed jedną z wystaw gorsetów stale zbiera się gromadka żołnierzyków. Myślą, że to jest część kinematografu. Jedna dama siedzi, jedna się przechadza, jedna pięknie lornetuje kogoś, a wszystkie w pięknych gorsetach i całkiem bez brzuchów. Najwidoczniej grają jakąś sztukę. Żołnierzykom oczy na wierzch wyłażą — tyle nagości i za darmo! Trochę tylko niepokoi ich cienkość damskich postaci. Przyzwyczajeni do przysadzistych baryń352 i kupczych — jakoś nie mogą się bez zastrzeżeń godzić na takie kształty.
— Isz, kakaja tonkaja!353
— Bo to one wszystkie takie, te Polki.
— Taką jak zaprosisz na wódkę, to tylko ciągle oglądać się musisz, czy aby jest, czy czasem nie wyparowała.
— To też nasz pułkownik, mądra sztuka, bierze sobie od razu trzy takie do łóżka...
— Boh trojcu lubit...354
4 grudnia, piątekIstna riwiera! Niebo przeczyste, w słońcu osiem stopni ciepła. Więc — rzecz prosta — europlany i bomby. Właściwie nie próżnowały ani jednego dnia, ale ze szczególnym aplombem355 wystąpiły dzisiaj w południe. „Wybuchy”, jak pismom nazywać każe cenzura wojenna te napowietrzne odwiedziny, widoczne i słyszalne dla całego miasta, wybuchy więc bezimienne zdarzyły się w trzech miejscach, zawsze w bliskości telegrafu, telefonów i dworca Kolei Wiedeńskiej, na szczęście nie raniąc nikogo. Może dzięki temu, że aeroplany nie były ostrzeliwane...
A poza tym nic godnego uwagi, ani wczoraj, ani dziś. Nie zasługuje chyba na wyróżnienie pociąg, który dziś rano przywiózł tysiąc kilkuset rannych, w tej liczbie ciężko rannych i takich, co w drodze wyzionęli ducha. Wiem od prowadzącego ten żałosny transport z Sochaczewa i Łowicza, że żołnierze sześć dni byli bez pomocy i opatrunku. Gangrena zmiata ich nie gorzej od granatów i szrapneli. Pewien oficer, któremu kula karabinowa przebiła szyję, umarł nie z powodu ciężkości rany, która mogła być wyleczoną, lecz — z głodu. Opowiadano mi rzeczy straszne o nieludzkich cierpieniach, o jękach i przekleństwach, o krzykach groźby i buntu, zapełniających wagony sanitarne. Najhartowniejsi sanitariusze wytrzymać nie mogli moralnego wstrząśnienia na widok straszliwych ofiar, a więcej jeszcze, lichoty organizacji i ohydy politykowania i kastowości, która plugawy pysk swój nawet i w tak strasznych godzinach stutysięcznej śmierci — rozdziawia.
W obliczu jednej z największych hekatomb świata, gdy tysiące umierają w mękach, a inne tysiące, oszalałe od huku pękających nad głowami pocisków, o śmierć błagają, gdy młodzież z poświęceniem i narażeniem życia dźwiga rannych i konających i ze znużenia pada, gdy płacząca wściekłość żalu rozbija się jak o głaz, o brak środków lekarskich i urządzeń ratowniczych, gdy dusza ludzka sto razy się łamie wysiłkiem miłosierdzia i litości, ażeby zastąpić kulejącą opiekę państwa — zjawiają się księżne — megiery356 i prezesi — psy, co szarpią męczenników do reszty paszczęką swego fanatyzmu czy religijnego obłędu.
Jest to chwila, kiedy zaczynam doskonale rozumieć i wczuwać się w stare, zdawałoby się, przebrzmiałe zjawisko raży jakobińskiej. Jest to ten nastrój, kiedy człowiek, niepomny wylanych potoków krwi, pragnie, niestety daremnie, żeby spłynęła do nich i posoka wyrodków. Jest to ten tłumiony w piersi jęk sprawiedliwości, który Anatol France357 określił słowami: Les dieux ont soif — „Bogowie łakną krwi”...
Na Placu Teatralnym, tuż obok skweru, zwróconego ku ulicy Nowosenatorskiej, zaimprowizowano żałosny punkt przeładunkowy. Sznurem ciągną się tramwaje konne z ciężko rannymi i tam się zatrzymują. Z daleko większą ostrożnością niż umiejętnością, młodzi i starzy sanitariusze wynoszą rannych żołnierzy na noszach i podążają z nimi ku szkole junkrów. Niektórzy chorzy — całkiem zakryci płaszczami — może już wyzdrowieli z tego świata. Inni z kamiennym spokojem patrzą na czynione dookoła nich zabiegi, na tłum obok zebrany, na blade twarze i łzy w oczach kobiet.
W zczerniałych rysach rannych szukałem jakiegoś określonego wyrazu. Chciałem w nim coś wyczytać. Przechodziłem wzrokiem od twarzy do twarzy, usiłując z ich drętwoty coś odcyfrować.
Jakoż udało mi się to w końcu. W półmartwych oczach widniało pytanie:
— Dlaczego? Dlaczego?..
Pięknoszyja, która mi towarzyszyła, rwała się ku noszom, żeby być pomocną przy ich wyjmowaniu spomiędzy słupków bocznych tramwaju.
— Hola, łaskawa pani — wstrzymałem ją — stać panią na coś lepszego, na realniejszą pomoc.
Tu ludzi nie brak, i tu, pod otwartym, pięknym niebem, nie wielka sztuka dotknąć się rannego lub dogorywającego. Postaram się o piękniejszą rolę dla jejmości. To jej nawet dobrze zrobi. Będzie mniej tęskniła.
Spojrzała na mnie łzawym, ale rozradowanym okiem i ramię moje przycisnęła na znak wdzięczności.
Wiem, że jej pomocą nie pogardzą. Mam wrażenie, że nadejdą nowe i nowe transporty. Wczoraj zabrano podobno Szkołę Sztuk Pięknych nad Wisłą. Lada dzień zajmą teatry i szkoły i niejedno mieszkanie prywatne.
Niemców wprawdzie od Łodzi odparto, i jak zapewniają pisma rosyjskie klęska ich jest stanowcza i olbrzymia, ale ja ciągle się obawiam, że generał Hindenburg, od kilku dni feldmarszałek, nie wyrzekł się ostatecznie planu dalszej ofensywy. W każdym razie, ręczę, nie zarzucił planu przezimowania w ogromnym westybulu, który sobie stworzył i piekielnie obwarował w zachodniej części Królestwa...
6 grudnia, niedzielaZ wyjaśnień wczorajszych „Gońca armii” okazuje się, że była chwila, kiedy nadzieje Niemców mogły być bliskie zupełnego ziszczenia; kiedy dotarli do linii Łęczyca-Orłów i przełamali front rosyjski między Zgierzem a Strykowem i znaleźli się na tyłach armii rosyjskiej w kierunku Brzeziny-Tuszyn-Rzgów, czyli na wschód i na południe od Łodzi. Akcję te miało poprzeć natarcie skrzydła Częstochowa-Kraków, ale nie powiodło się, bowiem wojska dwuprzymierza poniosły klęskę pod Włodowicami, w bliskości właśnie Częstochowy.
Nie powiódł się i atak Niemców i Austriaków od strony Bielaw i Soboty na Łowicz. Z okrążających stali się okrążonymi i czekał ich pod Łodzią Sedan. Że wyszli ręką obronną, trudno powiedzieć: cało, gdyż salwując się przedarciem przez pierścień rosyjski, zasłali pole rzeczywistymi górami trupów — zasługa to i wina gen. Rennenkampfa, który też w nagrodę za to został zdegradowany — jak twierdzi świat jednozgodnie — na zwyczajnego dowódzcę korpusu. Taki sam los spotkał podobno i gen. Scheidemana358.
Dziś tedy powtórzyć mogę, że ze względu na zażartość i ogrom strat, bitwa łódzka jest najokropniejszą i największą w dzisiejszej wojnie.
Łodzianie, wyjrzawszy
Uwagi (0)