Wielki zmierzch - Cezary Jellenta (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖
Wielki zmierzch to pamiętnik młodopolskiego pisarza i krytyka literackiego Cezarego Jellenty z pierwszych miesięcy I wojny światowej. Przedstawione w nim doświadczenia cywila — warszawiaka z niepokojem zerkającego na każdy nagłówek prasowy zostały wzbogacone o głębokie refleksje natury filozoficznej i liczne odwołania do sztuki. Na niemalże każdej stronie ujawnia się artystyczna wrażliwość Jellenty oraz jego ogromna erudycja.
Jellenta w Wielkim zmierzchu wojny nie widzi. On ją ogląda niczym spektakl teatralny. Wprawionym okiem zwraca uwagę na detale, jednocześnie ogarniając całość. Uważnie śledzi każde drgnienie, gest, dokładnie analizuje każdą scenę, szukając dla niej uzasadnienia w dalszych częściach „sztuki”. Wsłuchuje się w muzykę dział. Dla niego „działa brzmią barytonem, okna zaś odpowiadają chrapliwym basem”.
- Autor: Cezary Jellenta
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wielki zmierzch - Cezary Jellenta (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Cezary Jellenta
Jeden z kolegów moich, który często zmuszony jest jeździć do swego majątku, opowiadał mi o strasznej przechwałce dwóch Kozaków, że zasiekali na śmierć sześciu Żydów, którzy jechali automobilem do Łodzi, do swych żon i dzieci. „Jakże — przecież to szpiegi”! Zabrali im osiemnaście tysięcy rubli i podzielili się nimi. I teraz każdy z dumą pokazuje swoje dziewięć tysięcy.
Nie ma dnia i nie ma godziny, ażeby idąca na tyłach wojny bestia ludzka nie zadeptała lub nie powiesiła kilkunastu bezbronnych. Nie mogąc zorganizować rzezi formalnej, rozłożono ją na raty.
30 listopada, poniedziałekWczoraj pisać nie mogłem, miałem za wiele do roboty z własnym usposobieniem, albo może raczej z usposobieniem Warszawy.
Miała atak — szpetności. Cztery bomby rzucone z aeroplanów, na szczęście, nie zabiły i nie zraniły nikogo. Było to jakby zwyczajne powitanie niedzieli. To ośmieliło ludność do szczególniej tłumnego wysypania się na ulicę. Nigdy jeszcze tak nie popychano, nigdy nie było takiej masy czarnych, wielkich, jak straszydła, papach, zakrywających runem swym całą twarz; nigdy nie pluto tak przebrzydłe na chodniki i nigdy lud warszawski nie był tak świąteczny, tak biedny i tak zadowolony: nigdy tak nie wierzył we wszystkie brednie telegramów. Uczułem dziwną, potworną tęsknotę, za czystymi chodnikami, za swobodnym przejściem, za ludźmi, co nie potrącają ordynarnymi łokciami. Całe zapuszczenie i bezbronność nędzy wystąpiły teraz tłumnie, jakby na koronację swojej straszliwej sromoty. Zrozumiałem całą okropną, trawestującą słowa Heraklita341, prawdę Arne Garborga342: „Wszystko śmierdzi”.
Prawie zadowolony byłem, że ze sztabu głównego nadeszły słowa trzeźwe, ostrzegające przed zbytnim optymizmem. Jakież to pomnikowo charakterystyczne! Lud tak cieszy się niesłychanymi zwycięstwami nad Prusakami, tak łatwo w nie wierzy, że aż rząd widzi się zmuszonym zlać nieco zimnej wody na rozentuzjazmowane głowy. Innymi słowy, do ostatecznego zwycięstwa jeszcze daleko. Nie chcę tłumaczyć sobie tej przestrogi tak, jak ją interpretują inni, że to delikatne przygotowanie opinii na wypadek, a może nawet na porażkę. W porażkę już, a więc w triumf Niemców, absolutnie wierzyć przestałem. To w życiu armii po prostu chwila zmarszczenia brwi. Widząc krwawą służbę żołnierzy, niezliczone ofiary, wściekłą zażartość Niemców, nie jest zgoła usposobiona do traktowania swej pracy jako rekordu sportowego, jak sobie wyobrażają różne WAT-y.
W tej przestrodze słyszę jak gdyby zawtórzenie wersji, od kilku dni stale przywożonej z Petersburga, że „sztab nie ma zamiaru poświęcać armii dla Warszawy”. Istotnie, ta Warszawa kosztowała już tyle ludzi, że w końcu „skóra nie starczy za wyprawą”. Giną korpusy całe i całe dywizje dostają się do niewoli. Czyby nie skierować lepiej tej niesłychanej energii i nieocenionych skarbów materiału ludzkiego, tego niezrównanie uległego i karnego żołnierza rosyjskiego, na zdobycie Mezopotamii i Azji Mniejszej, co wróży korzyści znacznie większe?...
A może i dla dobra samej Warszawy byłoby lepiej, żeby jej nie za wszelką cenę bronić?
Notuję tę wersję, nie wierząc w nią. Nie sądzę bowiem, żeby bez zabezpieczenia „kraju zawiślańskiego”, jak się teraz mówi, czyli ziem po lewej stronie Wisły, można było myśleć na serio o natarciu na Prusy. Chyba — górą, przez Prusy Wschodnie, w których akcja również mało rokuje wyniku, jak ofensywa Niemców na Nieuport, Dikismuide, Ypres. A bez tej wielkiej ofensywy na Poznań i Berlin, spaliłby na panewce wielki epilog dramatu, otrąbiony już tyle razy i oczekiwany przez Anglię, przez wszystkich świetnych widzów, co z lóż Zachodu lornetują rosyjski teatr wojny.
Niedziela wczorajsza była pełna sprzeczności. Według jednych depesz, Niemcy stanowczo zaniechali dalszej ofensywy nad Yserą i przesuwają wojska na wschód. Według innych, cesarz Wilhelm rozkazał za wszelką cenę sforsować linię przebić się do Calais, ku czemu przybyło 150 tysięcy posiłków. Bądź tu mądrym.
Druga sprzeczność. Margrabia Wielkopolski wezwał rodaków, ażeby w pismach swych starali się oddziałać na opinię Krakowa i skłonić ją do zaniechania obrony miasta oraz do dobrowolnego oddania go Rosjanom. W wykonaniu tego polecenia ogłoszono już obronę Krakowa za szatański wymysł Niemców, którzy wprost dążą do tego, ażeby Kraków zniszczyć.
Wieczorem zaś, o godzinie jedenastej, padła bomba i uderzyła w zad lwa przed obeliskiem na Zielonym Placu. Sensacja pierwszorzędna. Przestrach nie byle jaki. Ulice od razu, na długo przed północą, opustoszały. Obcięto niedzieli cały ogon. Również ogon przycięto lwu przed obeliskiem. Większej szkody wybuch nie wyrządził. Ale co on oznaczał? Z europlanu? Byłby to nazbyt dziwny i cudowny zbieg okoliczności: dzień, miejsce, godzina, 29 listopada! A może to po prostu przypomnienie rocznicy listopadowej? Na to wygląda: dowcip, zręczność, brawura „fraków”.
Czy przypomnieli? Pewnie. Ale co o tym pomyślał margrabia Wielopolski? Pewnie nie żałował, że nie jest owym zielonym lwem.
Wszystko to razem składa się na operetkę, w której jednak śpiewają sami tenorzy. Znam jednego takiego prawdziwego tenora operetki, który każdą wieść o wzięciu do niewoli jednego Prusaka i każdą o powieszeniu jednego lwowianina przyjmuje z frenetyczną343 wprost radością.
Chodzę do Teatru Nowości jak do właściwego domu narodowego, gdzie między sceną i widownią panuje idealna harmonia i nikt nie chowa w zanadrze jakiejś reszty, w rodzaju niezadowolenia, czegoś niezaspokojonego, szemrzącego lub krytycznego.
Dziś dawano Króla skrzypków Kálmána344. Oddałem duszę falom walca i profilowi Pięknoszyjej, która siedziała po mojej prawej stronie. Teraz dopiero zauważyłem, że ma ona i śliczne policzki; w ogóle kobiet mających policzki jest dość mało; miewają twarze, nawet pucołowate albo tłuste, ale nie zawsze policzki. Sprawdźcie to na skróceniu perspektywicznym, gdy kobieta siedzi zwrócona do was niecałym profilem; gdy nos z leciutka podnosząc koniuszek, tyle tylko, ażeby nie być orlim, wychyla się spoza pełnej, pięknej linii policzka pod okiem, zebranej w lekkie różowe obrzęknięcie; w tym wzgórku jest jakby daleki ślad płaczu albo odciśnięcie przez długie a samotne tulenie się do poduszki. Gdy twarz jest tak zbudowana, to i oko jest duże i żywe, i osadzone w głębi, a nie na powierzchni, jak u natur płytkich.
To wszystko musiałem podziwiać u Pięknoszyjej. A potem bogate — przypuszczalnie własne — włosy ciemnoblond, zebrane wysoko w węzeł grecki, i nad karkiem wysoko też podtrzymywane szerokim grzebieniem, jakby pieszczotliwą dłonią — szyję, wyrastającą z czarnej sukni i ozdobioną jedynie cienkim sznurem pereł, i to wszystko, co wzrok niekontrolowany w ściemnionej i zasłuchanej sali dostrzec i wchłonąć może...
Na otoczeniu, na sąsiadach, na znajomych Pięknoszyja nie czyni wrażenia piękności niezwykłej. Widocznie jest to uroda więcej na operę niż operetkę, a więc wzrok warszawianina jej nie rozumie i nie widzi. Tym głębszą mam sympatię dla niej. Jest dla ócz poważnych i dla uczuć, lubiących napawać się stopniowo i powoli, głęboką harmonią rysów.
Kiedym ją odprowadzał do domu, dostrzegłem w pewnej chwili, gdy światło silniejsze na twarz jej padło, że łzy, mieniąc się blantowo, staczały się po jej policzkach, których widokiem tak niedawno się rozkoszowałem. Po dłuższej indagacji345 przyznała mi się, że miała list od męża; to oczywiście rozżarzyło jej tęsknotę.
A ja, rzecz szczególna, choć tak dobrze i tak głęboko znam i kocham męża Pięknoszyjej, zupełnie nie mogę uprzytomnić sobie jego rysów. Przywołuję do wyobraźni jego brodę, owal twarzy, czoło, nos, i choć wszystko widzę z osobna, całości w żaden sposób złożyć nie mogę.
Tak dalece jej obraz gruntownie zapanował w mojej świadomości.
1 grudnia, wtorekWszystkie moje myśli obracają się teraz dookoła Krakowa. Pośrednio otrzymałem wiadomość od moich najdroższych, że przed dwoma tygodniami byli tam jeszcze i uzyskali prawo pozostania w mieście. Dziś miałem ponowną wieść, daty jeszcze świeższej, bo z 19 listopada. Żona moja podobno dostała nawet skądsiś nieco grosza. Jestem spokojniejszy i prawie zrezygnowany. A że grudzień się zaczął, więc już o styczniu myśleć mogę, miesiącu, kiedy dni się powiększają, a melancholia zmniejsza.
I zarazem z listów tych, pisanych nie do mnie, lecz z pamięcią o mnie, wyraźnie wnioskować mogę, że w Krakowie nie ma ani popłochu, ani paniki i życie płynie spokojnie. I z Wiednia pozdrowienie mi przysłano; ktoś poważny i umiejący orientować się, co stamtąd wrócił, stwierdza, że nastrój w stolicy nad Dunajem jest pełen otuchy, życie toczy się normalnie. Znaczyłoby to, że w naszych obawach o losy Austrii jest wiele przesady. I że trwoga o Kraków jest może przedwczesna.
Winą tej nerwowości jest umiejętnie podniecana nienawiść nasza do Niemców. Nie mogę bowiem powiedzieć, że tu działa naprawdę trwoga o Wawel i Kościół Mariacki. Tak niedawno jeszcze drwiliśmy z Krakowa, tak dzisiaj jeszcze ciągle każemy mu usunąć się w cień wobec np. Moskwy, że w tych duserach346 macoszych niepodobna widzieć miłości macierzyńskiej. Staliśmy się nagle wielkimi estetykami i archeologami. Warszawa ze swymi drapaczami nieba, którym wyszłoby na dobre odbombardowanie kilku pięter, nigdy nie dorośnie do zrozumienia piękna wszystkich Krakowa kościołów, kamienic, ulic, zaułków, bram, sklepień, witrażów, całej jagiellońsko-włoskiej ballady, kaplicy Zygmuntowskiej, Akropolu i Wyspiańskiego. Jedno jedyne nabożeństwo nieszporne, w niewysłownie pięknym i dumnym kościele dominikańskim, w chwili gdy ojcowie schodzą po wspaniałych stopniach z klasztoru do kościoła, ażeby odprawić modlitwę za umarłych braci zakonnych, przewyższa swym nastrojem istotnej wiary religijnej wszystkie kakofoniczne procesje Warszawy.
Dzisiejszy telegram arcybiskupa Kakowskiego do Rzymu z błaganiem o interwencję Ojca Świętego, dzisiejszy protest Towarzystwa Miłośników Starożytności przeciw wandalizmowi Niemców, są przede wszystkim skierowane w próżnię, a następnie są nieszczere, gdyż wszystkie te czcigodne osoby i instytucje z rezygnacją przyjęłyby ustawienie na kościele Panny Marii jak i na Wawelu cebulastych kopuł rosyjskich.
Czuję, żem się tak oddalił od wszystkich najserdeczniejszych z różnymi orientacjami, że mogę spokojnie mówić nawet z najbardziej ciasnymi, fanatycznymi i prowokującymi osobnikami.
Wszystkim tak zwanym przyjaciołom i znajomym zapowiedziałem raz na zawsze: Mam wszystkie trzy orientacje: rosyjską, austriacką i niemiecką. Jako Polak, muszę koniecznie czuć „za miliony”, będące pod wszystkimi trzema berłami. Łączę się więc w uczuciu wiernopoddańczym i z warszawiakiem, i z krakowianinem i z poznańczykiem; każdy z nich pojednał się z swym cesarzem i rządem ogłuchł na słowa szyderstwa i nieczułym się stał na prześladowania. Nauczył się ciągnąć zyski lichwiarskie z jarzma.
Zresztą — drodzy moi — orientacja nic nie kosztuje, mogę sobie na wszystkie trzy pozwolić. Trójka jest symbolem Polski. Triady były ulubionym schematem naszych filozofów-poetów, jak Zygmunt Krasiński; miejmyż tę szczerość przyznania się do trójorientacji — i kiwajmyż w dalszym ciągu trzema palcami w bucie.
Nie chcę bynajmniej twierdzić przez to, że jestem lepszym Polakiem od innych, Boże mnie broń! Za dużo jest dziś „lepszych” i „najlepszych Polaków”, żeby ten pomiot jeszcze zwiększać. Wojna dzisiejsza będzie naprawdę wyzwoleniem ludów, ale nie z niewoli, bo ich coraz więcej idzie w kajdany — tylko z pęt narodowości. Dogmat patriotyzmu został skarykaturowany, zbezczeszczony, użyty za hasło, pod którym wymordowano milion ludzi w ciągu 120 dni, a drugi milion uczyniono kalekami.
Jeśliby świat tę chociaż korzyść wyniósł z wojny, że ludzie przestaną przysięgać na narodowość, to może okupiłoby to w drobnej chociaż części nieobjętą dla umysłu zgrozę tej wojny.
Mam wrażenie, że wobec tych fałszywych monet wszelakich patriotyzmów — zwyczajna solidarność interesu godna jest anielskiej glorii. Nie miał racji Mickiewicz, chełpiąc się w imieniu swego narodu, że nie ma on wyrazu dla oznaczenia „interesu”347. Nie było się czym chełpić.
Pieniądz może nie oczyści sumienia, które narody unurzały w błocie, ale je weźmie na smycz...
Pozwalam wam odrzec mi, że nie jestem Polakiem i że nie jestem Rosjaninem. Duch mój cierpliwie czekać będzie, jeśli to prawda, że duch trwa po śmierci ciała, aż ludzkość porzuci wielki kłam patriotyzmu dla małej, ale niezawodnej i nieobłudnej prawdy — interesu...
Tak głęboki ład we mnie zapanował, że mogłem wczoraj śpiewać. Śpiewałem po raz pierwszy od czterech miesięcy. Akompaniował mi, jak zwykle, Staś Zmigryder348, podniecał swym przedziwnym tonem i przypominał te noce letnie nad czarnymi wodami Pilicy, któreśmy ongi spędzali na śpiewie, muzyce i w gronie pięknych kobiet. Popełniliśmy herezję, wykonywując Schuberta, Brahmsa. Dwóch Grenadierów349 Schumana-Heinego odśpiewałem z furią Marsylianki — szczerze się podobała.
Wnet potem przypomniałem sobie, żem przecie spolszczył w wigilię wybuchu wojny, dla przyjaciółki — śpiewaczki Noc księżycową Schumana i Zdradę Brahmsa. Znajome i ukochane tony i rytmy największych pieśniarzów wzruszyły mnie, jak dusze zmartwychwstałe, jak skrzydlaci druhowie, co nagle od piekła i czyśćca armat przyleciały do mnie niby gołębice pokoju — i mimowolnie wyszeptałem te słowa przeraźliwie tęsknego zdziwienia Juliusza, gdy nagle pod niebem dalekiego wschodu ujrzał swoje żurawie znad Ikwy:
„Gdzież się to dzisiaj zobaczyłem z Wami!”350
2 grudnia, środaŁódź stała się osią świata, „centrem Europy”.
Miałem rację, nazywając toczące się pod nią bitwy Grunwaldem dzisiejszej walki — słowiańszczyzny z germanizmem, no, i prawdę mówiąc, ze słowiańszczyzną.
Przecież Polacy, Rusini, Czesi, Kroaci, Słowacy, Słoweńcy itd., z którymi walczy Rosja, mają chyba prawo do nazwy Słowian.
Ale Grunwald to jeszcze nieskończony. Kto zwycięża, a kto ulega, nie wiadomo. Podają sobie z ust do ust wymianę depesz między dwoma generałami rosyjskimi. Jeden telegrafuje: „Przyślijcie posiłki, jesteśmy osaczeni”. Drugi odpowiada: „Bałwan! To właśnie my oskrzydliliśmy”. To symbolizuje położenie.
Komunikaty urzędowe składają się z dwóch stałych motywów: w Karpatach i w kierunku Krakowa Rosjanie idą bez przerwy dalej, biorą jeńców, artylerię, tabory, koleje; w okręgu Łódź-Łowicz losy się ważą. Cały świat już nazywa ten bój tytanicznym, rozstrzygającym. Francja i Anglia, czyli „Temps” i „Times”, wraz z resztą prasy nie wątpią, że skończy się on rychło klęską Niemców. I dziwują się wielce, że Niemcy jeszcze bombardują Diksmuide i Ypres — które zdaje się sforsowali — skoro nieprzyjaciel od wschodu
Uwagi (0)