Wielki zmierzch - Cezary Jellenta (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖
Wielki zmierzch to pamiętnik młodopolskiego pisarza i krytyka literackiego Cezarego Jellenty z pierwszych miesięcy I wojny światowej. Przedstawione w nim doświadczenia cywila — warszawiaka z niepokojem zerkającego na każdy nagłówek prasowy zostały wzbogacone o głębokie refleksje natury filozoficznej i liczne odwołania do sztuki. Na niemalże każdej stronie ujawnia się artystyczna wrażliwość Jellenty oraz jego ogromna erudycja.
Jellenta w Wielkim zmierzchu wojny nie widzi. On ją ogląda niczym spektakl teatralny. Wprawionym okiem zwraca uwagę na detale, jednocześnie ogarniając całość. Uważnie śledzi każde drgnienie, gest, dokładnie analizuje każdą scenę, szukając dla niej uzasadnienia w dalszych częściach „sztuki”. Wsłuchuje się w muzykę dział. Dla niego „działa brzmią barytonem, okna zaś odpowiadają chrapliwym basem”.
- Autor: Cezary Jellenta
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wielki zmierzch - Cezary Jellenta (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Cezary Jellenta
Straszliwa to będzie zemsta. Powoli, powoli duma Polski, że stanowi zachodnie skrzydło Słowiańszczyzny — będzie złamana. Powoli resztki jej łacińskiego senatorstwa podarte będą na strzępy. Powoli rozpostrze się nad nami wielki zmierzch i ciemność wiekuista zalegnie przestwór Polski.
Żeby to przewidzieć, nie trzeba być jasnowidzącą Kasandrą307.
Czyż wobec takiego czekającego nas jutra mogę rozdzierać szaty, że stary marszałek Anglii, lord Roberts308, umarł nagle we Francji?
A może szukać pociechy w tym, że w zmierzch się pogrąży nie tylko Polska, ale świat cały? Ciemności, która nadciąga, starczy na to, żeby zakryć niebo nad całą Europą.
Anglia zaś — będzie miała zawsze rezerwoar światła, słońca i ciepła, w swych Indiach, Egipcie, Australii. Więc pozwoli nam, Europejczykom, oddychać dziegciem.
Zwątpiłem — że o Anglii? A tak. W takiej chwili wierzy się tylko w złe siły historii...
Skończ się czym prędzej, nocy jesienna, nocy listopadowa — może rankiem wróci do mnie jakieś choćby dalekie i ciche, jak sen dziecka, echo wiosny i nadziei...
17 listopada, środaCo u licha! Znowu panika i rada nieustająca przy stolikach u Lourse’a i Semadeniego? Znowu drożeje masło, sól, cukier i wszystkie tym podobne, a coraz rzadsze smakołyki? Znowu zaczynają znikać mistycznie drobne pieniądze, a w bankach zaczynają kupować marki pruskie?
Okazuje się, że strach ludzki nie wstydzi się utartych dróg. Z chęcią objawia się tak samo po raz trzeci lub czwarty, z chęcią widzi już ponownie Niemców w Kutnie, Łodzi, a nawet Łowiczu. Windziarz mój, echo rozmów hotelowych i półsłówek, rzucanych przez oficerów, wita mnie kwaśną miną: „Niedobrze, proszę jaśnie (sic) pana” (szedłem właśnie na wyprawę po rubla).
Dla umysłu trwożliwego, a skorego do wysnuwania wniosków fantazje latające po ulicach łączą się rzeczywiście w jakąś groźną fugę. „Sztab generalny cofnął się do Skierniewic”. — „Sztab generalny jest już w Warszawie — dlatego to Łazienki Królewskie są już zamknięte!”. „Jadących do Łodzi zawracają z drogi”. „Ogromna i krwawa bitwa pod Łęczycą, pod Łowiczem”. „Niemcy idą w sile ośmiu korpusów”. „Niemcy idą w sile miliona”.
Powtarzam dokładnie, co sobie podawano z ust do ust. Krążyły nawet takie cyfry, że należałoby przypuszczać, iż jednej z ostatnich nocy urodziło się nagle kilka milionów Niemców.
Aureliusz Kos z głupkowatym uśmiechem ociera się o mnie, ale nic nie mówi. Przysiągłbym, że wierzy głęboko, iż Niemcy idą znowu na Warszawę, a gdy idą powtórnie, to już nie na żarty. W ogóle w mniemaniu znudzonej już trochę i czekającej na sensację Warszawy — sprawdza się w tej chwili pewnik o niemieckiej metodzie piorunowania impetem.
Jużcić trochę prawdy w tym wszystkim jest. Komunikat urzędowy w pismach za wiele mówił o spustoszonych przez wroga taborach i budynkach kolejowych, za szczegółowo powtarzał to, o czym wszyscy wiedzieliśmy doskonale, dzięki stałym rubrykom: „Po odejściu barbarzyńców”. I za bardzo też chwalił znakomicie rozwiniętą sieć kolejową u Niemców, co, jak wiemy z doświadczenia, zawsze oznacza, iż Niemcy otrzymali nagle wielkie posiłki i prowadzą atak z furią i powodzeniem. Są tacy, co twierdzą, że w tym komunikacie wyraźnie przebija nuta elegijna.
Przed dwiema godzinami w jednej z redakcji; w mojej obecności otrzymano przez telefon całkiem wiarogodne zaprzeczenie wszystkim tym wieściom, ze sfer kolejowych zapewniono, że pociągi już uruchomione, wyprawione będą jutro i żadnych zarządzeń odwołujących nie ma.
W pięć minut zaś potem, inżynier, dobrze mi znajomy i będący w stosunkach z władzami wojskowymi, drżącym głosem opowiadał, jak uciekał wczoraj ze sztabem z Łodzi, że w Skierniewicach słyszeli już wyraźnie kanonadę armatnią, a pod wieczór cała zachodnia strona nieba była w płomieniach...
Uspakajałem wszystkich, że to jedynie dywersja, bardzo naturalna wobec śmiało prowadzonej przez Rosjan ofensywy w Prusach Wschodnich i w kierunku Krakowa. I w rzeczy samej, w tak szybkie ponowne natarcie Niemców nie mogę uwierzyć. Liczyłem, że nastąpi ono, ale dopiero po kilku miesiącach. Teraz — utoną po prostu w błocie!
Nie potrzebuję chyba dodawać, że karawana rannych ponownie trzęsie się po bruku warszawskim. Od wczoraj, a właściwie od onegdaj ciągną omnibusy, tramwaje konne, furgony strażackie i wozy fabryczne, pełne obandażowanych biedaków, zaś przy dworcu Kolei Wiedeńskiej ustawiły się znowu tłumy, te same dobrze nam znajome, jakby wydobyte z rekwizytorni teatralnej — gapiów bezinteresownych, oraz kobiet żałosnych, oczyma szukających mężów, braci, synów.
A plucha znowu tak straszna, tylko że zasilona pierwszym śnieżkiem, jak owej niedzieli, gdy Niemcy pod Piasecznem omal nie złamali frontu rosyjskiego.
I jeszcze jedna nowina, przez urząd poczty pantoflowej rozesłana redakcjom: Niemcy bombardują Lubawę z dziesięciu krążowników. Wieść ma wszystkie cechy prawdopodobieństwa, gdyż powtarza się uporczywie.
Oczywiście, celu samoistnego trudno by się w tej imprezie dopatrzyć — zapewne znowu dywersja, chęć rzucenia postrachu, wniesienia zamętu. W tym punkcie Niemcy stale doznają zawodu: życie nasze w Polsce czy w Rosji, jest tak wielkim zamętem i już tak gotowym terrorem, że ten nowy alarm, od morza, zapewno nikogo nie zgnębi, a kosztów kanonady nie opłaci.
Wielostronność sztuki barbarzyńskiej Niemców jest jeszcze jednym dowodem niefortunności ich hałaśliwej, skrzypiącej, jak buty, strategii. Tyle dymu, tyle dynamitu, prochu i pyroksyliny, a tak mało celu i sensu.
Ta pusta gadatliwość wojny jest po prostu dalszym ciągiem wielomówności patetycznej Wilhelma II. Jest to prawdziwa „grzmiąca retoryka”.
19 listopada, czwartekOgromna ilość wydarzeń i wieści pada we mnie na tło pewnego moralnego znużenia i nie pozwala prowadzić pamiętnika nieprzerwanie. Opuściłem dzień wczorajszy, zresztą poniekąd i dlatego, żeby tuman wiadomości, całkiem ze sobą sprzecznych, ułożył się w jakieś kształty bardziej przejrzyste.
Nie ulega już wątpliwości, że dzika energia niemiecka zdobyła się na cały szereg nowych planów i ataków. Potwierdza to w zupełności jeden za drugim komunikat zwierzchniego wodza naczelnego, znowu dziwnie szczery i — prawie że za szczery; można by nawet myśleć, że przygotowuje nas na wszelki wypadek. Niemcy tedy wznowili natarcie i zmusili Rosjan do cofnięcia się nad Bzurę. Kutno, Łęczyca, Piątek, nawet Łowicz są zagrożone, a w każdym razie były jeszcze wczoraj w niebezpieczeństwie. Można twierdzić na pewno, że rozegrała się w ciągu dwóch-trzech dni ostatnich niejedna, straszna, krwawa bitwa. Mówią o klęsce, większej od Samsonowowskiej, o śmierci dwóch generałów. Istotnie, Rosjanie nie zwykli cofać się przy stratach byle jakich, dopiero kompletny pogrom skłania ich do odwrotu. Opowiadają o znakomitych, a zgubnych dla naiwnych Rosjan działaniach wywiadowczych samolotów, o niesłychanych zdradach i szpiegostwach, to znowu o spiciu się oficerów, jako przyczynie nieszczęścia, o tym jak dowódcy błagali wielkiego księcia, ażeby kazał trąbić do odwrotu wobec niesłychanych strat — a on kazał bronić się coraz zażarciej itd.
Ale miasto — spokojne, panika się nie rozszerza: przychodzą też wiadomości, że ostatecznie udało się Niemców na całej linii powstrzymać, bądź zmusić do odwrotu.
Naturalnie, w takich momentach, jak te, któreśmy dziś jeszcze przed południem przeżywali, znowu buja fantazja płochliwcow i — z drugiej strony — austrofilów. Kombinowali, że zwycięstwo Niemców musi doprowadzić do zajęcia Warszawy i jednocześnie do odrzucenia Rosjan z linii Przemyśl — Tarnów i zaniechania całej ofensywy zachodnio-galicyjskiej. Ale owo napięcie strachu i nadziei już minęło. Miastu udziela się spokojny i pewny siebie nastrój, panujący wśród oficerów warszawskich; mówią oni o natarciu Niemców, jako o czymś nieopatrznym i wprost obłąkanym ze względu na liczby ofiar olbrzymie, a co musi rozbić się o przewagę cierpliwą armii rosyjskiej i mocne postanowienie obronienia Warszawy za wszelką cenę.
Jest to, zdaje się w ogóle nowa faza w taktyce niemieckiej — taktyka wariackich paroksyzmów309 zaczepnych. To co teraz depesze i artykuły pism zagranicznych podają o walkach nad Izerą, Diksmuide i Ypres, przechodzi najzuchwalsze dotychczasowe wzory krwawych łaźni. Niemcy dla złamania frontu wojsk sprzymierzonych, stracili tam podobno 90 tysięcy żołnierza — a mimo to zaraz potem atakiem na bagnety Ypres im odebrano. Jakaś czerwona żałoba unosi się nad tymi górami trupów. Korespondenci siedzą jak babilońskie płaczki nad rzekami krwi i na wpół przytomni błędni od widoku tysięcy oszalałych i równie nieprzytomnych, pytają łkającym głosem o sens i cel tej niewysłowionej mordowni ludzkiej.
Więc można wierzyć, że i u nas, na ziemi polskiej, prowadzą walkę również obłąkaną i bezpardonową. Można wierzyć pogłoskom, że rozpętał ją histeryczny rozkaz kajzera310: „Warszawa musi być wzięta!”.
Coś jest bowiem z wypełniania despotycznego rozkazu w tym posuwaniu się naprzód.
Fama przerażona groźnym widowiskiem patrzy oczyma rozszerzonymi i przeto dostrzega jeszcze wiele innych rzeczy: że Działdowo znowu przyniosło Rosjanom zgubę i że zostali z jego okręgu wyparci.
Do wieści zaś pewnych należy to, iż bombardowanie Lubawy było szlachetną robotą okazyjną: Niemcy przewozili tamtędy wojska pod osłoną pancerników i torpedowców i po drodze poharatali ogniem Lubawę, a wysadziwszy oddziały na ląd — w tej chwili nie wiadomo jeszcze gdzie — w drodze powrotnej powtórzyli egzekucję.
I to zdaje się być pewnym, że na Morzu Czarnym toczy się wielka bitwa między flotą turecką a rosyjską.
Wreszcie na zakończenie dnia dzisiejszego — nowina równie sensacyjna jak groźna. Z europlanów niemieckich padły bomby na magazyny amunicji w Brześciu Litewskim. Podobno miasto się pali.
Jeżeli to prawda, to znowu podziwiać trzeba tego niemieckiego Marsa, widzącego tysiącem oczów, jak Argus311, sięgającego stu ramionami, jak Briareus312 i ziejącego paszczami stu łbów hydry lerneńskiej313, choć wolałbym na miejscu wyrastania tych niewinnych i nikłych łbów wyobrazić sobie paszcze żarłocznych i zwinnych rekinów.
A jednak — to są tylko zwyczajne złe duchy, Rakszasy314. Zwycięży je — tak chcę się łudzić i tak muszę wierzyć — słoneczny boski Rama315, dobry duch ludzkości, strzałami swego kołczana, co się nigdy nie wyczerpuje i coraz nowymi tysiącami grotów napełnia.
Szkoda tylko, że ten dobry duch człowieczeństwa tak często występuje w masce i pod postacią, która nie ma nic wspólnego ani z słońcem ani z Bogiem. Kto tu jest synem Boga, a kto Szatana?
A przeto daruj mi, czytelniku, ten poetycki finał. To, na co patrzymy, jest właściwie pierwszym, należycie ordynaryjnym i należycie nieprawdopodobnym ziszczeniem się starej, banalnej, przesadnej formułki filozofa: „Wojna wszystkich z wszystkimi”316. Legenda wojny europejskiej nie łatwo zmieści się w mitycznym schemacie kontrastu, czyli walki duchów dobrych ze złymi. Odpowie jej lepiej typ legendy o potopie. „Potop zbrodniczej głupoty zalał świat w roku pańskim 1914” — tak będzie stało w przyszłych księgach rodzaju.
Zmierzch i zmierzch powszechny. Oby chciał on być wielkim...
20 listopada, piątekNie wszystko się sprawdziło. Wybuch w Brześciu Litewskim był podobno dziełem tak zwanego przypadku. Przy napełnianiu właściwymi „pigułkami długiego życia”, jakiś szrapnel wysunął się z rąk żołnierza, upadł, ze skutkiem, równym trzęsieniu ziemi. Cyfrę ofiar podają na 200; pożar dokonał spustoszenia w tempie powolniejszym, ale niemniej srogiego. Jakiś nadjeżdżający pociąg ocalał, podobno tylko dzięki przytomności maszynisty, który zdążył dać kontrparę.
W dziennikach o katastrofie ani słowa, jako, że była uplanowana „na tle rewizyjnym”, że chodziło o zatajenie niedoborów podobno bardzo znacznych.
Inaczej napychają swe kieszenie lekarze i kolejarze. Na tle sztuk magicznych z czerwonymi biletami, sypią się śledztwa, rewizje, aresztowania itp. Drugim rodzajem czarnej magii jest tzw. komitet rozdzielczy, rozrządzający wagonami towarowymi. Ażeby uzyskać kilka osi na przewóz towarów z Rosji czy do Rosji, a choćby nawet przedmiotów zamówionych dla armii, trzeba składać w odpowiednią prawicę okup kilkusetrublowy, kilkutysięczny. Dzięki tej kontrybucji nakładanej na kupców i dostawców, dla zdobycia paru paczek zapałek lub kwarty nafty — trzeba mieć protekcję. Ziemianie z Mińszczyzny ofiarują Warszawie pomoc w tanich produktach, ale co z tego, kiedy komitet rozdzielczy, nienasycony w swym głodzie, udaremnia najszlachetniejsze porywy?
Jedna, jedyna ilustracja liczbowa: według rzeczoznawców, powinno było przyjść do kraju, w miejsce straconego węgla dąbrowieckiego, co najmniej jakie 75 tysięcy wagonów węgla donieckiego — nadeszło zaś, wbrew zamówieniom i kontraktom... 280. Oto dokument „polityki wewnętrznej” dla użytku przyszłości. Niewątpliwie część winy spada na mobilizacje i ciągłe transporty i przerzucania wojsk, czyli na potrzebę, rzecz prosta, najważniejszą; ale dla oszczędzenia „drogiej Polsce”, jak czule mówił pan Szalapin, głodu i drożyzny, znalazłoby się dość środków przewozowych, bez najmniejszego uchybienia nakazom wojny.
W ogóle pomimo pozorów doskonałej organizacji sił i czynników społecznych, pomimo jednolitości idei wytycznej — szamocemy się śród kontrastów. Z jednej strony miliony walecznych giną — z drugiej waleczni kondotierzy z bączkami na czapkach robią miliony. Po naszej stronie wojna jest stanowczo dualistą.
A co do bitwy na Morzu Czarnym, to jako stoczona bardzo daleko od nas i już całkiem daleko od redakcji pism, mogła zostać należycie spowita w mgłę tajemniczości. Dzisiejsze źródła urzędowe przyznają, że ucierpiał pancernik „Jewstafij”, na którym zginęło kilku oficerów i miczmanów317 i kilkunastu marynarzy niższych stopni. Na ogół jednak wynik batalii miał być dla floty rosyjskiej pomyślny.
Z każdą chwilą umacnia się we mnie przekonanie, że dywersja turecka jest manewrem wielkiego znaczenia. Depesze WAT, czyli słusznie tak zwanej Waty, specjalnie fabrykującej nieporozumienia, szemrania, bunty, niezgody, między dwu sprzymierzonymi, ich władzami, ministrami, wodzami itp. — ciągle każą oficerom tureckim mordować oficerów niemieckich i vice versa318.
21 listopada, sobotaCoś się ważnego za kulisami dzieje. Fachowe pisma rosyjskie przyznają, że Niemcy prowadzą poważną ofensywę. Walki okrutnie desperackie toczą się „w okręgu między Wartą a Wisłą”. Strategicy
Uwagi (0)