Darmowe ebooki » Pamiętnik » Wielki zmierzch - Cezary Jellenta (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖

Czytasz książkę online - «Wielki zmierzch - Cezary Jellenta (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Cezary Jellenta



1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 ... 37
Idź do strony:
przekreślającym nowe prawo o szkołach prywatnych, i przywracającym język rosyjski w dawnym zakresie. Prawda, że pomogli mu także naczelnicy różnych zarządów kolejowych, którzy korzystając z zamętu, chyłkiem a nagle wprowadzili kilka kawałów rusyfikacyjnych z czasów przedrewolucyjnych — ale bądź co bądź naczelnik „Legionu” ma znaczną zasługę.

W rezultacie zaś ogólnym tych reform i innowacji, Warszawa do reszty zbaraniała. Wczoraj — onegdaj zaczęła nie wierzyć, dzisiaj jęknęła boleśnie, może nawet ryknęła wściekłością...

Mój przyjaciel Aureli Kos, z idiotycznym triumfem zaciera ręce...

7 listopada, niedziela

Zachodni teatr wojny ma swoje periody, przeważnie także miesięczne, których symbolem są pewne imiona. W ubiegłym miesiącu, a i dzisiaj jeszcze, królują nazwy: Ypern, Diksmuide, Nieuport, rzeka Izera. To są punkta wytyczne prawego krańcowego skrzydła Niemców, nad którymi toczą się walki z rzędu najkrwawszych. Armia księcia wirtemberskiego, otrzymawszy jeszcze 250 do 300 tysięcy posiłków, postanowiła za wszelką cenę przerąbać żelazny mur koalicji, zawładnąć tym ważkim pasem zachodnio-północnym Belgii, jej ostatnim zbroczonym strzępem, i przebić się do Calais i Dunkierki, żeby stamtąd atakować Anglię.

Flandria stała się literalnie jednym wielkim lazaretem. Jakiś poeta rosyjski śpiewa w „Birżewych wiedomostiach” zmanierowaną à la Przybyszewski pieśń o umarłej Brugii i jej nieszczęsnych łabędziach.

Podziwiam tupet grafomański, który ośmiela się tę krwawiącą i ziejącą bólem ranę świata brać za temat swych horendalnie-hemoroidalnych mobilizacji pustych słów.

Zdawałoby się, że postać króla Alberta i jego żony Elżbiety, nie mniej od niego bohaterskiej, nie mniej męczeńskiej, nie mniej wielkiej, powinna by być czczoną tylko w rzeczowych szorstkich słowach żołnierskiego posłuszeństwa tym, co ratują honor ludzkości. Tylko milcząco salutować przed tą arcymonarszą parą wodzów nakazuje elementarna przyzwoitość, a nie posyłać im swoje laurki z amorkami dekadenckimi.

I tym razem walka toczy się ze zmiennym szczęściem, ale bardzo często powraca refren Joffre’a: „nieco posunęliśmy się naprzód”. Istotnie, Francuzi, Anglicy i Belgowie rozpoczęli ofensywę i prą wroga na wschód. Również i w okolicach Verdun i w Argonnach orężowi sojuszników dopisuje szczęście.

Przeciwnicy godni są siebie. Niemcy, według depesz onegdajszych, znaleźli się niespodzianie u brzegów wschodnich Anglii i w pobliżu Yarmouth napadli na część floty angielskiej i uszkodziły samo miasto portowe. Dziś znowu jak obuchem uderzyła w nas wieść o bitwie morskiej u brzegów Chili, na wysokości Valparaiso, i o zatopieniu pancernika angielskiego i groźnym uszkodzeniu drugiego.

Anglia może sobie pozwolić na nieukrywanie takiej porażki i straty, więc nie mówi, że jej krążowniki poszły na dno ze względów strategicznych. Ale mimo to, jest w tym fakcie jakieś szyderstwo. Bo formuje się w ludziach obawa, że Niemcy powoli zatopią całą flotę angielską swymi minami i łodziami podwodnymi. Tę dumną, olbrzymią, groźną panią oceanów, przed którą Niemcy drżeli i rzekomo ukryli się w mysiej dziurze Kanału Kilońskiego, zżerają podwodne bakcyle lub podłe statki kaperskie. Niemcy i w tym razie okazali się więcej niż inni „narodem jutra”. Zrozumieli bowiem zawczasu, że przyszła wielka wojna będzie wojną rozbójniczą i eskadry rozbójnicze na morzu, pod morzem i nad ziemią przygotowali wzorowo. Czy ci nie wstyd, Albionie?

Słowem każda wojna jest szyderstwem z proroctw i przekorą fortuny. Japonia miała być zarzuconą czapkami przez Rosjan, a zadała im sromotną klęskę. Turcja miała rozgromić od jednego zamachu Serbów i Bułgarów, Greków i Czarnogórców, a rozpędziwszy się w ucieczce, omal nie wpuściła ich do Konstantynopola. Wreszcie Anglicy okazują się silnymi na lądzie, a niezaradnymi na morzu. Nigdy jeszcze paradoks życia realnego tak nie urągał uregulowanej mądrości ludzkiej...

Więc też i król saski przygotowane zawczasu zaproszenia na Zamek Warszawski, na ucztę powitalną, zabrał sobie z powrotem do domu.

Albion zaś jest stanowczo nawet na wojnie za bardzo gentlemanem i lordem, a Francuz za bardzo rycerzem. Niepoprawni konserwatyści!

9 listopada, wtorek

W kuchni na Szpitalnej nie ma co wieczorami robić. Kolacji nie wydają, albowiem mięso tak podrożało, że trzeba byłoby znowu podnosić cenę, a tymczasem światek literacko-artystyczny coraz mniej dostaje honorarium za swoje artykuły lub poezje, obrazy i rzeźby. Mówię tak dla eufonii280, bo w rzeczywistości nie znalazłem jeszcze śród tej licznej rzeszy ani jednego, który by cośkolwiek sprzedał i skądkolwiek więcej nad 1 rubla dostał.

Dzięki temu coraz więcej widać fantastycznie wykrzywionych butów i zdefasonowanych spodni. Jedynie muzycy wychodzą obronną — nogą i noszą się elegancko. Bowiem Warszawa obejdzie się bez wszystkiego: bez teatru, bez literatury, bez sztuk plastycznych, bez muzyki, ale bez lekcji fortepianu nie wyżyje, więc pianiści, chociaż pozamykali swoje konserwatoria na wszystkie rygle, czasem jednak z jakiej panienki wycisną kilka rubeliansów.

Takich panienek krząta się nawet kilka po kuchni. Przychodzą w swych pięknych szatkach, kołyszą się na pięknych bioderkach, strzelają oczami spod czarnych turbanów i kapturków, ale płeć brzydka jakoś nieczuła. Gra — strach pomyśleć — w warcaby! Przewiduję, że niebawem wróci na stół domino i loteryjka.

Śpiewamy cienko; zamknęły się przed nami dobroczynne kieszenie, każdy rentier, będący na posadzie za 50 rubli miesięcznie, jest dostatecznie opodatkowany na rzecz tysiąca rodzajów nędzarzy. A inteligencja żydowska, co tak łatwo zazwyczaj tryska pożyczką, wobec nagabywań „pompierów”, czyli nabieraczy, teraz musi ratować od śmierci głodowej tysiące i dziesiątki Żydów, wydalonych z miast prowincji w imię nowej szkoły strategii. Tam gdzie dawniej siadano we frakach i smokingach na całą noc do pokera i brydża, dzisiaj mówi się o siennikach, o bieliźnie, o obiadach bezpłatnych, w ogóle o sprawach przytułkowych.

Literaci zaś i malarze rozmawiają w kuchni tylko o węglu i drzewie, o maszynkach do gotowania. I z minami błagalnymi proszą zarządzających Towarzystwem Literatów i Dziennikarzy o najmniejszą chociażby ilość tańszego opału.

Piękne wyrazy: „głód węglowy” — „miał doniecki”, „brak cukru” oto motywy przewodnie warszawskiej muzyki przyszłości.

Jedynym jasnym promieniem wśród tych mroków troski i zamarcia wszelkiego życia umysłowego — są wieści ze wschodu o nowych podatkach. Zaczęto opodatkowywać telefony, a skończy się na opodatkowaniu — guzików. Wtedy bractwo sztuki i literatury wychodzić będzie na ulicę bez spodni. Tak powstaną sankiuloci281 dwudziestego wieku. To przynajmniej będzie zajmujące i oszczędzi nam bezowocnych zabiegów i kombinacji.

Taka bliskość okresu neobezportkowców w pewnym stopniu oczyszcza nawet atmosferę. Ludzie przestają być służalcami i pochlebcami, to znaczy używać mydła do celów, do których się go wobec drożyzny używać nie powinno.

O tym radosnym zwrocie przekonałem się na wielkim zebraniu koleżeńskim, które się odbyło w piątek, czyli przedonegdaj, 6 listopada. Dlatego datę tak dokładnie podaję, że będzie to może jedna z milszych dat w przeżyciach Warszawy.

Narodu zebrało się bardzo wiele; przeważały stronnictwa postępowe i ugodowo-centrowe; nie brakowało też niewiast pięknych i poetyzujących z kategorii tych zacnych, których przekonania polityczne również chwiały się, jak ich uroda, więcej niż entre deux âges282. Usunąwszy się już poza program ofensywy jak i defensywy, poświęcały się już tylko miłosierdziu i poszukiwaniu politycznej busoli; uczciwie i skromnie, bez zarozumiałości, przysłuchiwały się dyskusjom panów. A jako zawsze bliższe waleczności naturalnej i trzymające strony szlachetniejszej, rzęsiście oklaskiwały mówców, którzy sprawę skutecznie rozświetlali. Gdy padło donośne hasło baczenia na interes narodowy, gdy przestrzegano przed polityką strzyżenia owiec i łatwowiernością, one promieniały uciechą.

W ogóle bowiem okazało się, że gdy się ludzie zejdą i otwarcie do siebie przemówić mogą, mówią o wiele szczerzej, niż piszą, a myślą o wiele szczerzej i jaśniej, niż drukują. Świetnie powiedział jeden z najlepszych znawców spraw socjalnych: pisma nasze tak z sobą rozmawiają, jak więźniowie w cytadeli, za pomocą pukania w ścianę: nic wyraźnego, nic pewnego, a za to ciągłe obawy o donos, o niepotrzebnych świadków itp. Ci sami redaktorzy, którzy pouczają, że obietnica to już gotowy czyn, tutaj zaśpiewali inaczej; — ci, co intonowali co dzień rano i wieczór „Chwała im na wysokościach!” — tutaj mieli pewne zastrzeżenia. Inni znów za to, że wyprowadzali Polskę na targ niewolnic, żeby ją sprzedać za parę groszy, tutaj doczekali się komplementów prawie tak głośnych jak policzek.

Ludzie mówili rozumnie, po europejsku, jak Polacy i jak patrioci. A szczególnie się im podobało, gdy jeden z literatów, zapisany do głosu ostatni, upomniał się słowem gorącym i namiętnym o Galicję Wschodnią, gdy rzucił wieniec z róż na mogiłę Lwowa, gdy uprzytomnił, co grozi Krakowowi, i obalając „ordynaryjne warszawskie kłamstwo” o nędzy galicyjskiej, odmalował jej doskonałe szkolnictwo, wielką oświatę, przodujące znaczenie sztuki, nauki i literatury. Dowodził, że tam, na całe pięć milionów ludności, nie masz jednego takiego nędzarza i głodomora, jakich setki tysięcy hoduje Warszawa, Łódź, Lublin, Radom i całe w ogóle Królestwo. U nas, mówił, łatwo się dorobić milionowej fortuny — w Galicji niepodobna. Ale tam za to wszyscy mniej więcej korzystają z tych zabezpieczeń i ulg, które są naturalnym i nieodzownym, jakoby fizjologicznym produktem wszelkiej konstytucji.

I wiele innych rzeczy powiedział. Wytłumaczył, że cieszyć się niedaleką już zapewne okupacją Galicji Wschodniej i bagatelizować jej utratę — jest zwyczajną narodową zbrodnią. Żądał od prasy, żeby swe słowa szyderstwa i lekceważenia „odszczekała spod ławy”. Przekonywał, że dla nieszczęsnych, tragicznych strzelców, należy mieć współczucie i wyrozumiałość, nie są to bowiem jakieś „bękarty”, chwasty galicyjskie, lecz kość z kości i krew z krwi Warszawy, jej synowie i do niedawna jej społeczne chluby. Cała zaś ich „orientacja” jest po prostu organicznym ciągiem dalszym wypadków roku 1905 i uczuć w epoce rewolucji zrodzonych. Wtedy to wzmogła się koncepcja niepodległości, która do szczytowego nasilenia doszła w Krakowie i Lwowie — a teraz pokutuje jeno za to, że przeceniła wartość aliansu Austrii z Niemcami i ich siły bojowe.

Końcowy nastrój zebrania był wprost wspaniały. Nie słyszałem jednej fałszywej nuty starego i zużytego repertuaru doktryny lub rewolucji, a jednakże górowała dominanta tężyzny, samoobrony i ostrej trzeźwości. Postanowiono jednozgodnie, że wobec tak ważnych wyjaśnień, trzeba koniecznie zebrać się powtórnie i na to wybrano wieczór jutrzejszy.

Nie wątpię, że zebranie będzie jeszcze liczniejsze. Pierwszy to bowiem raz słyszeć można było wolny głos Polaka i nie trzeba było obawiać się gaskonady283. Wszyscy zgodzili się na to, że trzeba iść z Rosją i wiele jej dawać krwi i ofiar — ale trzeba też wiele wymagać i przede wszystkim tego, co jest stratą, nie nazywać nabytkiem, a tego, co jest śmiercią, nie nazywać narodzinami.

10 listopada, środa

Ponieważ zawsze jeszcze się mówi stylem legendy napoleońskiej, więc pisma zagraniczne, przychodzące zresztą tylko w telegraficznych urywkach, mówią o zakończonym dziś okresie „Sto dni wojny”.

Ale to jeno nawias.

Główna, że na drugie zebranie świat skrybów i ich sympatyków stawił się niebywale gromadnie. Nie tylko ściany sali, ale i przedpokoju nie mogły pomieścić słuchaczów.

Upał momentalnie stał się wysokim, a napięcie uwagi jeszcze wyższym. W tej chwili zjawił się wentylator w urzędowym mundurze i z szablą przy boku i w okamgnieniu zrobiło się chłodno. Po chwili — nawet pusto.

Tak szybkiego odwrotu nie zmajstrowaliby nawet Prusacy.

Tedy wolny głos Polaka trwał tylko jeden wieczór, czyli nie wiele więcej nad sto minut.

12 listopada, piątek

Mój Kos jest niepocieszony. Twierdzi, że wentylator zjawił się skutkiem denuncjacji jednego z obrażonych nieobecnych, i wymienia kilka nazwisk... Ten musi zawsze kogoś podejrzewać, jak gdyby zgromadzenie z kilkudziesięciu osób i szereg okien rzęsiście oświetlonych mogły pozostać tajemnicą.

Kos miał także przygotowaną mowę. Twierdził, że mówić będzie samymi aforyzmami i zwięzłymi formułami.

Na moją prośbę wyrecytował mi kilka tych mądrości.

„Co to jest uświadomienie polityczne? Jest to nie bać się wroga ponad miarę jego rzeczywistej przewagi. Rosyjscy urzędnicy czynią znaczne postępy w samouświadomieniu. Przedtem ewakuowali się do Moskwy, za drugim razem do Siedlec, a za trzecim już tylko na Pragę. Rozpęd ucieczki znajduje się w stosunku odwrotnym do stopnia świadomości: im lepiej się pojmuje pustkę niemieckiego stracha, tym bliższy jest azyl.

Nam Polakom brak tego uświadomienia, dlatego przed Prusakiem uciekamy do miasta Kretynii nad rzekę Łgarkę.

Kiedym był w Paryżu, przyjechał z Petersburga jakiś car, Rzeczpospolita umeblowała mu apartament sprzętami z Wersalu. Brakowało tylko dostatecznie stylowego i godnego nocnika. Rada w radę i — uchwalono wziąć... cylinder pana prezydenta. Czy ośmielali się w ten sposób szydzić z dostojnego gościa? — Bynajmniej, paryżanie lubią i cenią Rosjan. Oni tylko nie lubią namaszczenia w kwestiach handlu i dlatego w każdy bukiet wplatają trochę drwin.

Jedno z pism paryskich głosiło wówczas: «Panowie, poprzestańmy chociaż na całowaniu Rosjan w twarz!...»

To powinno być naszą orientacją: całujmy Rosjan, naszych panów i obrońców, a wkrótce pewnie i przyjaciół — ale poprzestańmy na «całowaniu w twarz»”.

„Mój Aureliuszu — zakonkludowałem — bądź wdzięczny wentylatorowi, bo gdyby zebranie przyszło do skutku, ciebie z pewnością wyrzucono by za drzwi”.

Dla czułości, która nie umie się powściagać, dni obecne są szczególnym weselem. Wczoraj przybyli delegaci z Petersburga, wiozący dary Piotrogrodu dla Warszawy. Przeszło ćwierć miliona rubli w gotowiźnie i 40 wagonów ofiar w naturze to nie w kij dmuchał. Trzydniowa kwesta w Petersburgu nie zawiodła oczekiwań. Są wprawdzie i w takiej chwili neurastenicy, którzy twierdzą, że stolica państwa, w którym nigdy nie wschodzi słońce, mogła się zdobyć na milion! Być może — ależ to dopiero pierwszy cios topora w lodową ścianę, dzielącą dwa narody...

A przy tym wierzę głęboko, i wiara ta jest w tej chwili sercu memu szczególnie potrzebna, że te dary są naprawdę odzewem sumienia i braterstwa; to nie urzędnicy, nie żandarmi, głaszczący obłudnymi słowy, lecz naród, publiczność. Urzędnicy będą usiłowali oprzeć się — na memoriale pana Anciferowa284, który zwiedziwszy zniszczone części kraju, ocenił straty z sumiennością historiografów à la Rożdiestwienski285 lub Iłowajski286. Ale oto delegaci Związku Ziemców wtajemniczyli się naprawdę w niedolę i oni też na pewno obliczenia druhów pana Kasso skasują.

Gości petersburskich — którzy mają przysłać jeszcze 14 wagonów darów — przyjmowano na dworcu i w mieście gorąco. Na ulicach pachnie jakby świętem, ale świętem szczerym, dobrowolnym. Wieczorem w Filharmonii na dobroczynnym koncercie Szalapina287 i wspaniałego kwartetu słowiańskiego — znowu dar i giest szeroki i męski. Uczucie rosyjskie przelewało się śpiewem

1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 ... 37
Idź do strony:

Darmowe książki «Wielki zmierzch - Cezary Jellenta (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz