Sny i kamienie - Magdalena Tulli (czytanie po polsku txt) 📖
Proza Magdaleny Tulli często ma klimat oniryczny, bystre obserwacje ujęte są w poetycką formę, niestroniącą od metafor; skłania do refleksji filozoficznej, stanowiąc zarazem źródło przyjemności intelektualnej i estetycznej.
Sny i kamienie, jej debiutancka powieść z 1995 r., posiada wszystkie te cechy. Stanowi opowieść o mieście — rozpoznawalnym, ale niewątpliwie celowo nienazwanym. Dzięki temu, zachowując kontakt z konkretem, staje się wypowiedzią bardziej uniwersalną, pokazującą życie, obumieranie, przemianę. Procesom tym podlegają zarówno drzewa, jak idee czy miasta — te ostatnie tak naturalnie związane z bytowaniem człowieka, jak naturalne są związki mrówek i ich mrowisk.
- Autor: Magdalena Tulli
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Sny i kamienie - Magdalena Tulli (czytanie po polsku txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Magdalena Tulli
Dworzec Centralny, jedyny, jaki naprawdę istnieje, jest tylko nazwą miejsca na planie miasta. To jeden z przystanków na trasie tramwajów, obwożących swoje numery od pętli do pętli. Zdążając do przystanku mija się obojętnie perony, bowiem w istocie to jest zwykłe przejście podziemne i węzeł komunikacji miejskiej. Są tacy, którym widok szklanych ścian przypomina, jak to kiedyś w wielkiej, jasnej hali kupowali bilety na pociąg. Jest niemal pewne, że wtedy śnili.
To akwarium nie potrzebuje peronów ani pociągów, równie dobrze może istnieć bez nich. Nie potrzebuje nawet przystanków ani podziemnych przejść. W zasadzie nie potrzebuje niczego. To ono jest dla miasta oparciem i nadzieją, rezerwuarem kojącej, lecz wątpliwej wiary — że można żyć gdzie indziej.
W tłoku i zgiełku pochylają się nad stertami bagażu ludzie przyczajeni jak egzotyczne ryby przy mulistym dnie. Nachyleni ku sobie, poruszają ustami, wymawiając po cichu słowa, których nikt by tu nie zrozumiał. Inni samotnie opierają głowy na walizach, pod przymkniętymi powiekami widząc pochyloną chatę, chude woły w zaprzęgu, rozklekotaną ciężarówkę w pyle piaszczystej drogi. Przysypiają, wpatrzeni w zieleń pagórków, w suche trawy stepów, bez zrozumienia i bez emocji puszczają mimo uszu strzępy rozmów przechodniów, śpieszących z przystanku na przystanek. Raz po raz otwierają oczy, żeby przeliczyć spiętrzone obok bagaże, wtedy ich sen staje się chwiejny i niepewny jak krok linoskoczka. Dźwięk megafonów uderza w nich nagle z wysoka i strąca ich w przepaść: lecą w dół, trzepocąc rękami, ale się nie budzą. Ich obce sny łączą się z miejscowymi jak osnowa z wątkiem. Bez niepełnej i niezdecydowanej obecności tych śniących całość nie byłaby kompletna. Na miejscu Transylwanii, Chorezmu, ośmiu królestw Persji i we wszystkich innych węzłowych punktach tej całości otworzyłyby się zionące pustką dziury.
Dworzec jest też najlepszym w świecie miejscem dla cierpiących na bezsenność, prawdziwym sanatorium. Noc nigdy tam nie zapada, wieczór przemienia się od razu w poranek, nie wiadomo kiedy. Tylko tam można szukać nadziei nawet o najpóźniejszej porze, znaleźć ją i roztrwonić, a potem ukrywać się bezpiecznie aż do czasu, kiedy noc na zewnątrz się skończy. Cierpiących na bezsenność nie brakuje. Gdyby zacząć dociekać, dla kogo zbudowano dworce — może okazałoby się, że dla nich. Może bez ich nocnego czuwania miasto rozpadłoby się na kawałki, we wszystkim zależne od snów śniących. Na dworcu noc nie jest naprawdę nocą, sen nie jest naprawdę snem, i tylko dzięki temu ukrywający się w dworcowych poczekalniach usypiają w końcu wyciągnięci na twardych ławkach, w porze, kiedy pierwsze tramwaje wyjeżdżają już z zajezdni.
Im dalej od centralnej figury planu, tym bardziej gmatwa się porządek świata. Istnieją rozwidlenia szlaków kolejowych, biegnące ku miejscom, które nie leżą ani na wschodzie, ani na zachodzie, ani na północy, ani na południu, nie kryją się pod ziemią i nie są zawieszone nad dachami. Nie można tam dotrzeć żadną z istniejących linii, choć są w nich hale dworcowe, poczekalnie, perony i wszystko, czego potrzeba — nie brak nawet przybywających i odjeżdżających pociągów. Nie można też dojechać tam autem ani przybyć pieszo, choćby się tego pragnęło ze wszystkich sił. Te miejsca są całkowicie i na zawsze zamknięte. Odcięte od świata jak po katastrofie, pozbawione połączeń telefonicznych, choć nie brakuje tam telefonów, pozbawione wszelkiej łączności, choć każdy z tamtejszych urzędów pocztowych przyjmuje i doręcza telegramy. Zatopione, stoi w zielonej wodzie pamięci miasto sprzed miesiąca, miasto sprzed roku, miasto sprzed czterdziestu lat, każde z ostatnimi numerami gazet w kioskach: przepływają nad nim zatoki niżowe i fronty atmosferyczne, maszerują defilady, przeciągają epidemie grypy, do wglądu jest nawet repertuar teatrów i kronika wypadków ulicznych. Całą tę przestrzeń druk przenika równomiernie, jak mżawka. Nad każdym dniem wisi jedyna w swoim rodzaju konfiguracja majuskuł, chmurę małych liter rozwiewają wiatry.
Miasto wczorajsze i miasto dzisiejsze są podobne do siebie jak para bliźniaczych obrazków z łamigłówki, w której należy, wytężając wzrok, znaleźć różnice: odkryć brak chorągiewki, wypatrzeć doniczkę w oknie albo wróbla na gzymsie. Tam ludzie kładli się spać wieczorem, tutaj obudzą się z rana. Każdej nocy, w rytm obrotów jutrzejszych gazet na bębnach maszyn rotacyjnych, zwijają się i znikają wczorajsze miasta. Rankiem nie ma już po nich śladu. Kiedy dzień minie, doszczętnie zużyte dzisiejsze miasto zniknie razem z nim, nie zostawiając po sobie niczego prócz unoszących się w przestrzeni rzeczowników, czasowników, przymiotników, twierdzących i przeczących zdań. Wczorajsze krzesło, kapelusz, czajnik, są już poza zasięgiem dzisiejszej ręki, bezcielesne i nieużyteczne. Mieszkańcy, którzy kładli się spać wieczorem, dziś istnieją w ten sam nierzeczywisty sposób, co wczorajsze czajniki. Ci zaś, którzy wstali z łóżek, by ich zastąpić, sięgają po czajniki dzisiejsze.
Życie dzisiejszych mieszkańców możliwe jest tylko w tym jednym jedynym miejscu na świecie. W ulotnym dzisiejszym mieście, które od wczorajszego i jutrzejszego różni się pewną szczególną właściwością substancji: tu tylko można jej dotykać, nigdzie więcej. Choć zdarza się, że ktoś już nie dosięgnie nowego wydania gazety. Gazeta jest, brakuje osoby. Ta nieobecność dowodzi, jak niewiele znaczy powierzchowne podobieństwo obrazków z łamigłówki. Wystarczy czyjaś nieobecność — ta najtrudniejsza do wskazania różnica między nimi — by wszelką ciągłość postawić pod znakiem zapytania. Jeśli zaś jeden obrazek jest tak stary, że papier zdążył zżółknąć, a drugi jeszcze pachnie farbą drukarską, to i liczba dających się wypatrzeć różnic może okazać się tak wielka, że rozpoznanie utknie w niepewności. Możliwości są nieograniczone, nietrudno wyobrazić sobie dwa obrazki niemające żadnego wspólnego szczegółu. Czekając odpowiednio długo, można by w końcu trafić nawet na ten z wieżą Eiffla stojącą w otoczeniu rozległych trawników i klombów, z widokiem na łuk triumfalny. Wydawałoby się wątpliwe, czy w nazwie tego miejsca zmieści się właściwa liczba liter W i A. Ale czy sama wieża Eiffla nie ma kształtu litery A? I czy nie od litery W zaczyna się słowo „wieża”? Jeśli te dwa obrazki mają wyrażać skrajne aspekty tego samego, tym bardziej możliwe do pomyślenia są stany pośrednie, na przykład z tramwajami przejeżdżającymi pod wieżą Eiffla, która wznosi się na środku placu Konstytucji. Każda z możliwych konfiguracji ma swoje miejsce w przestrzeniach nazwy. Potrzeba tylko czasu, by wypłynęła na pierwszy plan.
Potrzeba tylko czasu, by wydarzyło się wszystko, o czym można pomyśleć. Czy zatem czas jest częścią tej konstrukcji? Jeśli tak, to z czego jest zrobiony i co go popycha do przodu? Czy jest tym, co obraca tryby zegarów, czy tym, co zegary mielą w swych trybach? Może jego ruch jest tylko ubocznym efektem pracy tej maszynerii, która za pośrednictwem kolejnych przekładni przesuwa chmury, słońce i gwiazdy na tle nieruchomej kopuły nieba? Może jest napędzany przez parę wodną, pchającą główne tłoki, albo przez ciśnienie sprężonego gazu, który wprawia w ruch najważniejszy pasek klinowy, obracający się w kółko, bez początku i końca? Może jest samym tylko ruchem skrzypiących przekładni, samym obrotem, bez tłoków, pary i koła zamachowego, samym przemieszczeniem, bez nieba i bez chmur, samym pojawianiem się i znikaniem? Kto o to pyta, ma prawo do odpowiedzi, ma prawo niecierpliwić się i bębnić palcami w stół. Lecz pośród inskrypcji wykutych nad portalami i koślawych napisów na ścianach podziemnych przejść, pośród sloganów, cenników, ogłoszeń, pośród plątaniny zdań, przez którą mieszkańcy miasta przedzierają się każdego dnia, zabrakło jednego jedynego zdania, które rozstrzygałoby powyższe kwestie.
Odpowiedź nie przyjdzie. Nie została wpisana w plan miasta, kiedy decydowano o jego kształcie, usiłując połączyć zasadę prostokąta z zasadą gwiazdy. Gdy wskazówki zegarów dopiero co ruszały z miejsca, o czasie wiedziano tak niewiele, że jego skryte obroty nie budziły niepokoju. Kiedy zaś upływ czasu odsłonił tę niewiedzę, miastem rządziła już zasada meandra. Waga przedmiotów umieszczonych na szalkach podlegała tylko woli i rozporządzeniom, i nawet arytmetyka utraciła jednoznaczność. Nigdzie nie spotykało się prostych linii ani jasnych związków między przyczyną i skutkiem, i wszelkie dociekanie sposobu działania tej konstrukcji stało się niemożliwe.
Może więc lepiej byłoby założyć, że czas jest narastaniem słojów w pniu drzewa. Im dalej od pnia, tym gałązki są mniejsze i cieńsze, im są mniejsze i cieńsze, tym jest ich więcej. Najwięcej jest przyszłorocznych, tak małych i cienkich, że wcale ich nie widać. W gąszczu korony nie widać, gdzie się kończy jedna gałązka i zaczyna druga, tyle ich jest, poplątanych i pomieszanych, a wśród nich nie brak nawet tych dawno odciętych. Nic bowiem nie zostanie odcięte całkowicie i ostatecznie. Praca sekatora tworzy tylko pozory porządku, nie może go naprawdę ustanowić i narzucić. Obraz nieposkromionego zamętu drzewa mąci w umysłach obrazy ruchu maszynerii, gdy tymczasem myśl o maszynie obraca drzewo w prostacką konstrukcję z ksylenu i łyka, w banalny schemat przepływu wody przez niewidoczne akwedukty, w górę i w dół.
Już samo wypowiedzenie słów „drzewo” i „maszyna” otwiera drogę mrowiu wątpliwości i w ten sposób na chwilę zawiesza ruch świata, potęgując w nim zamęt. Pojawia się więc pokusa, żeby to uniemożliwić, żeby siłą uporządkować ruch świata w umysłach, surowo karząc za te dwa słowa, jeśli użyto ich bez upoważnienia i w wątpliwej intencji. Lecz po usuniętych wyobrażeniach pozostaną blizny i nienawiść. Choćby nawet stłoczono w najcięższych więzieniach tych wszystkich, którzy myślą że świat jest jak drzewo, albo też tamtych, utrzymujących, że jest jak maszyna, choćby nawet rozstrzelano ich i pogrzebano w zbiorowych mogiłach — uwięzieni, a zwłaszcza martwi, utwierdzą się w swoich przekonaniach, stając się bardziej uparci i mniej skorzy do kompromisu, niż byli kiedykolwiek przedtem. Niczego bowiem na świecie — zwłaszcza wyobrażeń — nie da się unicestwić całkowicie i ostatecznie.
W przestrzeniach nazwy wciąż jeszcze trwa miasto wykopów, zaludnione przez mężczyzn w gumiakach i w czapkach nasuniętych na oczy, przez kobiety w chustkach na głowach, miejsce, w którym wzięła początek ta historia. Nie zaszła tam jeszcze żadna zmiana, nie zbudowano żadnego domu, nie rozebrano żadnej wypalonej ruiny. Rozległy lej, pozostałość po eksplozji, w której huku zrodziło się to miasto, nie został zasypany. Trwa jako ślad po rozbłysku, w którym skąpali się kiedyś lokatorzy czynszówek, właściciele serwantek z porcelaną, sekreter i pluszowych otoman. Skąpali się i spłonęli, tak jak ich meble, albo zapadli się pod ziemię w pozycji leżącej, wyprostowani, z rękami uroczyście skrzyżowanymi na mostku. Jest tam więc ciągle ów lej, głęboki jak krater wulkanu, a w nim trwa cuchnące i krwawe bulgotanie: przewalają się brudne bandaże, wózki niemowlęce, pojedyncze buty, zgniecione kapelusze, zardzewiały żelazny złom, rozdeptane okulary. Nad nim unosi się pierze z rozprutych poduszek, fruną spopielałe strzępy listów. I ten właśnie obraz nigdy, przenigdy nie połączy się z obrazem miasta wykopów, wyrastającego beztrosko ze słonecznej pustki, zaludnionego przez murarzy ufnie patrzących w przyszłość. Zawsze będzie jego zaprzeczeniem, będzie wiszącą nad nim groźbą wypłynięcia na jaw tego co przemilczane, powrotu tego co odepchnięte, będzie falował niebezpiecznie pod powierzchnią kratkowanego papieru, podtapiał od spodu kolumny gazetowego druku.
Ludzie w gumiakach wyglądali, jakby wyszli spod jednej sztancy, zwłaszcza oglądani z daleka i z wysoka: mieli ręce i nogi, mieli nosy, uszy i oczy. Przypuszczano zapewne, że ich oczy, podobne jak krople wody, patrzące na to samo, widzą to samo. Lecz oni ledwie na to spojrzeli. Patrzyli raczej każdy w swoją stronę, wzrokiem zatopionym w obrazach napływających skądinąd. Wspomnienia, które chcieli zachować dla siebie, przesłaniały im wszystko wokół, podczas gdy rusztowania pojawiały się jako przypadkowe tło, dlatego jedynie, że stały wszędzie. Wspomnienia były nieruchome jak pozy postaci na zawsze już bezcielesnych, siedzących na giętych krzesłach w atelier fotografa lub stojących w parku na tle drzew, w kolorze sepii, w najróżniejszych strojach i nakryciach głowy. Spadkobiercy tych wizerunków oprócz pewnych cech swej aparycji odziedziczyli, jak weksel do spłacenia, ulotność formy, z dzieci przemienieni w dorosłych i już świadomi, że oni sami też będą zdani na łaskę cudzych wspomnień. Przechowywali w pamięci nieistniejące adresy i wnętrza, dźwigali nieistniejące budynki, place, ulice, z którymi nie umieli się rozstać. Przy sobie mieli tylko to, co najniezbędniejsze: może zegarek, scyzoryk, zapałki, może szalik, kiedyś, dawno, dla nich zrobiony przez kogoś na drutach. W górnej kieszonce czyjejś bluzy kryło się samo serce pamięci: fotografia kobiety w kapeluszu z woalką, prowadzącej chłopca z tornistrem, zdolna wywołać z niebytu słówko „mama”.
Główna różnica między miastem ze wspomnień i miastem wykopów polegała na tym, że owej kobiety z fotografii w tym drugim już nie było. Jej oczy, jasne albo ciemne w zależności od tego, jak starzały się odczynniki fotograficzne, patrzą spod woalki nieco naiwnie w jakieś wiosenne popołudnie albo też w letni poranek, którego nikt już nie pamięta. Choćby chciała tego najbardziej na świecie, nie ujrzy ani miasta wykopów, ani tego człowieka, który nosi przy sobie jej wytarte i nadpalone zdjęcie. Nie wiadomo, co stało się z miłością, która nadała ten ciepły odcień jej spojrzeniu. Czy rozpadła się w proch wśród płomieni, jak sztuka porcelany z kredensu, czy uleciała z dymem ku niebu.
Spojrzenia, wnętrza i przedmioty z wolna zacierały się we wspomnieniach, stopniowo przesłaniane przez obrazy nowych dni ze świeżych wydań gazet. Do tych zmian nie miały się nijak przedmioty wyciągnięte wprost z rumowisk. Niektórzy byli pewni, że wiedzą, skąd one pochodzą. Ich zdaniem — z miasta serwantek z porcelaną, gdzie kiedyś je widzieli. Zgadywali, że zapadając się na zawsze, wypluło je ono przez wspomniany lej, wytoczyło je z siebie wraz z gruzem i błotem. Jeśli to nawet prawda, tą drogą trafiło stamtąd do miasta wykopów zaledwie jedno na tysiąc pióro wieczne, jedna na pięćdziesiąt tysięcy porcelanowa filiżanka. Gdzie się podziały pozostałe? Otóż nie było ich już nigdzie:
Uwagi (0)