Darmowe ebooki » Opowiadanie » Sny i kamienie - Magdalena Tulli (czytanie po polsku txt) 📖

Czytasz książkę online - «Sny i kamienie - Magdalena Tulli (czytanie po polsku txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Magdalena Tulli



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11
Idź do strony:
się i stanąć.

W tym czasie dużo ciemnych gwiazd pojawiło się na niebie. Podobno przestawały świecić z nagła, jak wypalone żarówki, i z chwili na chwilę stawały się niewidoczne. Rozbijały je śmigłowce służb miejskich, błąkające się pod sklepieniem niebieskim bez paliwa. Nie mogły go uzupełnić, pozbawione lądowisk, o których zapomniano. Zamiast nich rozrastały się na dachach splątane dżungle anten.

Połyskliwy, kruchy materiał, z którego zrobione były gwiazdy, tracił po stłuczeniu przejrzystość i sypał się na miasto czarnym pyłem. Pył wżerał się w tynki. W pochmurne popołudnia domy przybierały ten sam odcień szarości co niebo nad nimi, w ten sposób znikały. W miarę jak gasły kolejne gwiazdy, coraz więcej było tego pyłu, który kładł się cieniem na niebie i na ziemi i przyćmiewał wszystkie źródła światła, nie wyłączając słońca. Wzrok przechodniów prześlizgiwał się po niewidocznych zwieńczeniach frontonów, wtopionych w pochmurne niebo. Cuda tego miasta nikogo już nie cieszyły, wszystkie wydawały się śmiechu warte. Kamienni murarze w kamiennych ubraniach, samotni w niszach murów, stali na ciężkich nogach z kamienia, dźwigając kilofy, niepotrzebne jak oni sami, gdy wszystko zostało już zbudowane i nikt nie pamiętał dlaczego. Z gołębiami na głowach, nastroszonymi od chłodu, tkwili w ciemnościach ulicy, niewidoczni tak jak mury. Nawet gołębie zastygały w bezruchu. Przybierając kolor tła, stawały się niewidzialne. Już łatwiej było zobaczyć je w albumach znaczków pocztowych — i tylko tam nie marzły.

Nikt nie wie, skąd w mieście bierze się smutek. Nie ma on fundamentów, nie jest zbudowany z cegieł ani skręcony z gwintowanych rur, nie płynie też kablami elektrycznymi i nie przywożą go towarowe pociągi. Smutek rozpościera się między domami jak delikatna mgiełka, którą wiatr rozsnuwa nierównomiernie po placach, ulicach i podwórkach. Są ulice długie i krótkie, są wąskie i są szerokie, szarość jednych ma w sobie ślad ochry, innych — cień błękitu, rozsnuty od trotuarów po dachówki. Każdą z ulic zabarwia właściwy jej odcień smutku. Te, na których jest gęsto od smutku, i te, na których kładzie się on ledwie wyczuwalnym oparem, zbiegają się, krzyżują i rozchodzą. Ich długość, szerokość i kąty przecięcia mają przemożny wpływ na cyrkulację smutku. Ilość i rodzaj smutku zmienia się w mieście każdego dnia, tak jak zmienia się pogoda. Gdzieniegdzie pojawia się czasem mały punkcik beztroski i strefa ulotnej wesołości wnika wąskim klinem w strefę smutku, jakby była frontem atmosferycznym przechodzącym nad dachami. Są ulice, na których chwieją się płyty chodnika i zawsze pachnie przypalenizną, a w sobotę zewsząd słychać hałasy i muzykę. W każdy poniedziałek zalega tam posępna cisza, przerywana z rzadka ochrypłymi wrzaskami i wściekłym trzaskaniem drzwi.

W niewinnych i radosnych czasach młodości świata, kiedy wydawało się, że wszystko co wielkie będzie jeszcze większe, entuzjazm został wpisany w rozwiązania urbanistyczne, których założeniem był niczym niepowstrzymany rozwój. Zgodnie z regułą upowszechnioną w późniejszym czasie, która głosiła, że każdy stan prędzej czy później przejdzie w swoje przeciwieństwo, smutek okazał się inną formą entuzjazmu. Był tym, w co zamienia się entuzjazm, kiedy jego eksplozja przekroczy szczytowy punkt, po którym nieuchronnie nastąpi implozja.

Mieszkańcy tego miasta domyślali się, że mogą istnieć prawa przyrody sprawdzające się lepiej niż te, które im kiedyś przedstawiono jako jedyne i niepodważalne, które jednak nie wyjaśniały natury rzeczy ani ich źródeł, ani przyczyny ich pojawiania się i znikania. Pod sklepieniami czaszek rozpościerały się nietknięte ludzką stopą bezkresne obszary rzeczy widocznych jak na dłoni, choć bezcielesnych. To zaś, co namacalne, trwało w rejonach deptanych przez stopy, lecz dla myśli zamkniętych. Murarze z kamienia, utknąwszy w świecie, po którym chodzą stopy, nie mogli widzieć nic ponad to, co widzi każda cegła i dachówka, choć dniem i nocą patrzyli przed siebie oczami z kamienia. Wszystko w tym świecie miało swoje miejsce, lecz nic nie miało nazwy, gdyby zaś nawet ją miało, mogłaby to być tylko nazwa z kamienia, niema i głucha. Miasto deptane stopami przechodniów i miasto, w którym kłębiły się ich myśli, sąsiadowały ze sobą przez soczewkę oka, dokładnie nią od siebie oddzielone. Spojrzeniem można było ogarnąć niewiele, zaledwie jakiś narożnik, jeden kąt placu, szyld nad sklepem lub firankę w oknie, gdy tymczasem całe to miasto, stojące na ziemi i nakryte kopułą nieba, zawieszone było w innej, bardziej przepastnej przestrzeni, tej, z której nadciągają myśli. One, w odróżnieniu od murów, widoczne były bez otwierania oczu. Nawet niewidomi, ze wzrokiem utkwionym we wnętrzu głowy obstukując białymi laskami krawężniki, nigdy nie przestawali czuć, że coś wzbiera w tej przestrzeni lub coś opada. Być może właśnie oni lepiej od innych widzieli podobne nocnemu niebu ciemności bez granic, z rozsianymi w nich konstelacjami nazw wszystkich rzeczy, świecącymi i gasnącymi jak gwiazdy.

Bezgraniczna ta przestrzeń jest zakrzywiona tak szczególnie, że wszystko, o czym tylko można pomyśleć, zawsze znajdzie się wewnątrz. W przemierzanie jej nie wkładano żadnego wysiłku, czyniło się to z zamkniętymi oczami: każdy i tak wiedział, jak wygląda opera, jak budka telefoniczna, a jak autobus. Przestrzeń ta mieściła w sobie wszystko, co rozpoznaje się bez patrzenia. I budka telefoniczna, choćby nawet nigdy nie istniała, musiała znaleźć się na właściwym rogu dokładnie wtedy, kiedy autobus zatrzymał się na przystanku przed operą. Wystarczyło powiedzieć właściwe słowo, aby w jednej chwili przywołać każdy z narożników tego bezcielesnego miasta, każdy szyld sklepowy, każdy przystanek, nawet ten, który istnieje tylko w zawodnej pamięci. I wszystkie budki telefoniczne o każdej porze dnia i nocy, w deszcz, w mróz i w upał. Wszystkie gmachy i wszystkie ich okna na każdym piętrze, każdy kiosk z gazetami widziany z parteru i z poddasza, z prawa, z lewa, z przodu i z tyłu. Nawet to jedno jedyne okno — zawsze się takie znajdzie na którymś piętrze — przez które zamiast kamienicy stojącej naprzeciwko widać na przykład budynek z wieżą zegarową i pomnik rycerza na koniu. Błąd i pomyłka też jest częścią tych nieogarnionych zasobów, tak jak porzucone projekty i zapomniane sny, jak wszystko, o czym tylko można pomyśleć, nie wyłączając agrafek i kalafonii.

Przedmioty i budynki krążą bez ładu i składu, mieszając się ze sobą. Pamięć musi porządkować je nieustannie. Porządek trwalszy niż ten, podszyty bałaganem, nie jest tam możliwy. Nie można tego miasta opisać ani narysować, rzeczywistość kwartałów ulic po zakończeniu budowy już nie poddaje się nawet rzutowi prostokątnemu. Odcięte od nieba, pozbawione chmur odbitych w szybach okien, na arkuszach papieru ulice przypominałyby raczej to, co pozostanie z nich po wyburzeniu: zarysy fundamentów. Każda próba utrwalenia obrazu miasta mnoży podobnie ułomne zakątki, żyjące odtąd własnym życiem. Toteż po ukończeniu budowy przedstawienie miasta na płaszczyźnie nie jest już możliwe i nie ma znaczenia, czy będzie to płaszczyzna papieru, ekranu czy pamięci.

Mimo to w każdym kiosku można kupić złożony na szesnaście albo na trzydzieści dwa plan miasta z tytułem na okładce, podobnym do bramy zbudowanej z liter W i A, do wrót, za którymi na odwrocie tłoczą się w kolumnach nazwy ulic. Wydrukowane najdrobniejszą czcionką, wywołują pod powiekami obrazy niedzielnych poranków, jesiennych chmur pędzących nad dachami, ludzi idących w zimowych paltach, pękniętej płyty chodnika, sklepu muzycznego z wiolonczelą w witrynie, wilczura z gazetą w pysku i stu tysięcy innych rzeczy. I wszystko to urywa się, jak nożem uciął, przy cienkiej kresce, za którą jest biały margines i pustka.

Na planie można znaleźć dworce kolejowe, dzięki którym da się przekroczyć tę granicę. Dworce wyglądają na nim jak maleńkie prostokąty w kolorze maskującym. Nie widać tylko pociągów, wydostających się — gdzieś pod spodem — na wschód, na zachód, na północ i na południe. Przejeżdżają ciemnymi tunelami ukrytymi pod papierem. Na bokach wagonów przyczepia się tabliczki z nazwą miejsca, do którego pociąg jakoby zmierza, białe z czarnymi napisami, w mrokach tuneli niewidoczne. Wśród ukrytej pod papierem plątaniny torów lokomotywy pędzą przed siebie w ciszy, w pustce.

Oto bezkresne torowiska, żelazne szyny rysują na nich błyszczące linie w mętnej przestrzeni. Gdzieś poza krawędzią papieru unosi się Żyrardów, będący szwalnią, to znów przędzalnią, to znów garbarnią. Ożarów, Otwock i Nowy Dwór Mazowiecki, uczepione torów kolejowych, cudem unikają dryfowania w przestrzeni. Każda z tych nazw zdolna jest powołać do połowicznego życia szarawe okolice, w których od stuku kół porcelana drży w kredensach i dudnią rynny. Wszystkie narożniki są tam obsikane przez kundle, wszystkie kundle mają podkulone ogony. Wózki z makulaturą i złomem podskakują na kocich łbach. Cierpliwi mężczyźni stoją w kolejce przed zamkniętym sklepem, a tynki dawno wypłowiały w słońcu i poszarzały od deszczów. Ulice wypełnione są tam po brzegi przypadkowymi zdarzeniami, niejasnymi, nieprzynależnymi do żadnej całości. Tak jakby myśl, wpisana w plan miasta, też urywała się u brzegu kartki.

Każde z tych miejsc ma swój własny centralny punkt, który porządkuje przestrzeń według swoich reguł: to kolektura zawsze tej samej gry liczbowej, nieprzewidującej wygranych, oznaczona szyldem, na którym wymalowano chudego słonia, pochylonego nad wątłą roślinką czterolistnej koniczyny. Widać, że jest już na wszystko za późno, słoń tak osłabł, że nie zerwie jej i nie zje. Żal słonia: źle trafił. Podobno gdzieś przy najdalszych odgałęzieniach torów rozrastają się zielone oazy, a stada wielkich i grubych słoni pasą się w nich od rana do wieczora we wszystkie dni tygodnia, aż odbija się im i czkają w cieniu palm. Ciepło jest tam latem i zimą — gdy tutaj deszcz i mżawka i zmierzch zapada wczesnym popołudniem. W pogodnym tamtejszym klimacie i życie podobno jest lżejsze, i śmierć łatwiejsza. Trudne do wyjaśnienia i podobno niezdrowe oddziaływanie tych odległych okolic zniekształca przestrzeń wokół kolektur. Wprawia w ruch wyobrażenia, przemieszczając je, jakby to były żelazne opiłki posłuszne liniom pola magnetycznego, co wywołuje drżenie głowy i mąci wzrok tępym cierpieniem. Widoki wspaniałych przypływów i odpływów rozszalałego morza o barwie butelkowego szkła przeplatają się tam z chłodnymi pejzażami oprawionymi w ramy okienne, w których magazyny z blachy falistej wyrastają spośród zielska, a na pierwszym planie, na zakurzonym parapecie, zdycha owad obrócony nóżkami do góry.

Puste butelki trafiają w przejeżdżające wagony, rozbijają się o nie i kawałki szkła pozostają na zawsze przy nasypie, jako świadectwo zagadkowej nienawiści tych okolic do wszystkiego, co porusza się po torach. Nienawiści tego, co musi na zawsze pozostać tam, gdzie jest, do tego, co nieprzytwierdzone do podłoża, umyka i znika za widnokręgiem. Tory jednakże, dokądkolwiek prowadzą, nigdy nie opuszczą obszarów tej nazwy, która mieści w sobie wszystkie inne. Składy mijają budynki stacji rozrządowych z nazwami takimi jak Radom, Kielce, Kutno, malowanymi czarną farbą na białym tle, i mijają dworce z tymi samymi nazwami świecącymi nad pustym peronem. Nazwy nigdy nie mówią całej prawdy, nad peronami nie ma na nią miejsca. Metaliczne linie torów prosto jak strzelił przecinają tła wzięte z czarno-białej fotografii: nawet mur z czerwonej cegły nie ma tam w sobie ani śladu czerwieni. Tory nie przywiązują się do żadnego pejzażu i do żadnej barwy. Równie zimno połyskują wśród bajecznie kolorowych plakatów reklamowych i ilustrowanych pism porzuconych w tych przestrzeniach przecinanych torami, przy których fantomy miast utrzymują się krótko, znikając razem ze światłami semaforów.

Ostatni z dworców przechodzi niepostrzeżenie w port morski. Podróżni mogą, nie otwierając nawet oczu, przesiadać się tam z pociągów na żaglowce, na których przepłyną siedem mórz. Zobaczą olbrzymie wieloryby i góry lodowe oraz usłyszą śpiew syren. Słowo „Gdańsk” da się odczytać jako aluzja do postaci wznoszącej trójząb na tle chmur. Lecz może ono okazać się fragmentem większej całości, od której kiedyś odpadły słowa „wolne miasto”. I równie dobrze pochodzić może z gazetowych tytułów, krzyczących czarnym drukiem, że za tę nazwę nie będzie się umierać. Wśród wszystkich nazw świecących nad peronami dworców nie ma naprawdę ani jednej, za którą podróżni chcieliby umrzeć. Tym bardziej, że nie jest pewne, czy umrzeć można tak, jak przepływa się siedem mórz — bez otwierania oczu.

Miejsca, których nazwy padają z dworcowych megafonów, są w oczywisty sposób niezdolne do samodzielnego istnienia, choć w niejednej z nich bez przerwy zapalają się i gasną różnokolorowe światełka, wytryskują gigantyczne fontanny o zapachu perfum i dźwięczą srebrne dzwonki. Czyż może naprawdę istnieć Paryż, nazwa brzmiąca tak pretensjonalnie, że musi śmieszyć, albo Londyn, w zasadzie pomyślany jako mgła? Albo Manchester i Liverpool, te dwa boiska do piłki nożnej, z hałdami węgla zamiast trybun? Bordeaux jest górą w kształcie butelki, Rotterdam, Antwerpia i Haga to nazwy kilku zapchlonych żaglowców, kołyszących się przy kejach, z resztkami przypraw korzennych wietrzejącymi w ładowniach. Wenecja jest miniaturową gondolą, kryjącą w swoim wnętrzu pozytywkę. Chicago to miejsce pełne walizek z pieniędzmi, trwające, póki pracuje projektor, dzięki któremu żyją, strzelają i umierają gangsterzy. Nowy Jork pomieścił najwyższe na świecie drapacze chmur na szesnastu centymetrach długości i dwunastu szerokości, z miejscem na znaczek pocztowy na odwrocie. Białe jak papier i czarne jak noc słowo Casablanca to nazwa nocnego baru dla niezdecydowanych samobójców. A Rzym jest punktem, do którego zmierzają drogi — te niezliczone przezroczyste linie.

Obce nazwy, piękne i szalone, są częścią tego miasta i prawdę mówiąc, zajmują w nim mniej miejsca niż zakładka w książce. Przechodnie oglądający codziennie ciemnawy czworobok placu Konstytucji rozumieją, że jedyny ich Paryż jest tam, gdzie rankiem kupują bułki paryskie, innego nie ma. Podobno w Montevideo można znaleźć drugi plac Konstytucji, z palmami i fontanną pośrodku, zalany oślepiającym blaskiem słońca, otoczony białymi kolonialnymi pałacami. Jeżeli coś takiego istnieje, jest tylko uzupełnieniem tego pierwszego i jedynego placu, dodatkowym, ukrytym jego aspektem. Podobno Mediolan też ma Dworzec Centralny, w kształcie ogromnego sarkofagu, z którego ścian kamienne maszkarony wytrzeszczają oczy i szczerzą kły. Oznacza to tylko tyle, że z jakiejś przyczyny Dworzec Centralny położony w środku miasta potrzebuje cienia bardziej wyrazistego niż ten, który rzucają jego szklane ściany. Podobno Praga pozłacanych pałaców unosi się gdzieś ponad Pragą obdrapanych kamienic czynszowych i głębokich jak studnie podwórek, oddzieloną od reszty miasta rzeką o zapachu rdzy i smaru do maszyn, a od nieba gwiazd — pokrywą z chmur i dymów. Budowle, ulice, dzielnice dławią się od

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11
Idź do strony:

Darmowe książki «Sny i kamienie - Magdalena Tulli (czytanie po polsku txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz