Wyżebrana godzina - Helena Janina Pajzderska (biblioteka cyfrowa za darmo TXT) 📖
Zbiór opowiadań Heleny Janiny Pajzderskiej piszącej pod pseudonimem Hajota, reprezentantki okresu Młodej Polski, pokazuje zniuansowany obraz społeczeństwa, dając wgląd w życie różnych warstw społecznych. W niektórych opowiadaniach pojawiają się wątki fantastyczne zawierające element oniryzmu.
Zwraca uwagę opowiadanie Kwiat wyśniony. Z dużą wrażliwością opisana w nim została egzystencja najbiedniejszych oraz postępowanie lekarza, który, realizując swoją misję, opiekuje się śmiertelnie chorą osobą, zaspokajając zarówno potrzeby jej ciała, jak i duszy. Stara się umilić ostatnie chwile jej życia.
- Autor: Helena Janina Pajzderska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wyżebrana godzina - Helena Janina Pajzderska (biblioteka cyfrowa za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Helena Janina Pajzderska
Na kanapie sypiał Skulski, na łóżku Murek.
Stary miał ten pojawiający się czasem w podeszłym wieku wstręt do łóżka, jako do miejsca, w którym śmierć zwykła składać swoje oficjalne wizyty, a że wielkich wygód nie wymagał, obluzowane sprężyny wyleżałej kanapy zadowalały jego siedemdziesięcioletnie kości.
Murek za to miał i siennik, i materac, i pierzynę, to też nie dziw, że gdy się w to wszystko, zimą zwłaszcza, zakopał, stawał się, jakby prosto z instytutu głuchoniemych wzięty, i żadne wołanie poruszyć go nie mogło.
Stary znał tę słabą stronę swego opiekuna i nie próbował z nią walczyć.
Zaprzestał raczej.
W początkach bowiem, kiedy trzynastoletni Murek wszedł do niego w służbę obdarty, bosy, zagłodzony, z opinią „sprytnej szelmy193”, wydaną przez rodzoną matkę, praczkę Skulskiego, która nie wiedząc, co z chłopcem próżniakiem urwisem robić, wpakowała go staremu; w początkach owych but tego ostatniego wędrował często w ciemnościach przywitać się z czołem chrapiącego Murka.
Ale gdy Murek, skoczywszy po rozum do głowy, rozmachnął się raz i odrzucił intruza tak trafnie, że bardziej jeszcze przypłaszczył nim nos swego chlebodawcy, a potem zwalił winę na karb194 rozespania, twierdząc, że człowiek nie odpowiada za to, co przez sen zrobi, stary zląkł się podobnego determinizmu i bombardowań zaprzestał.
A zresztą nadszedł czas, kiedy byłby wolał popełnić najryzykowniejszy czyn, niż ściągnąć na siebie niezadowolenie Murciulka.
Razem z podagrą195 w nogi, uczuciowość weszła mu do serca, które przez sześćdziesiąt kilka lat wybornie się bez tego dodatku obywało. Człowiek ten po wyjściu z dzieciństwa, raz tylko zapłakał, a było to wtedy, gdy piętnastoletniemu jedynakowi przybyła niespodzianie siostra. Zapłakał łzą zawiści na myśl, że mu ta malutka, krzycząca istotka, połowę tego, co już za swoje uważał, kiedyś zabierze. Było to jedyne jego rozczulenie.
Za to na pogrzebach swoich najbliższych, miewał oczy suche, a wracając z cmentarza, mawiał sobie: Jest to dobrze, żem ich nie kochał, martwiłbym się teraz niepotrzebnie.
Było wprost coś wynaturzonego w obawie, z jaką to ludzkie serce kurczyło się przed każdym tkliwszym uczuciem, co się w nie wśliznąć chciało. Przyjaźń wydawała mu się uciążliwym zobowiązaniem, miłość szalonym głupstwem, rodzina niepotrzebnym kłopotem, litość dokuczliwą zmorą, wysysającą człowieka na korzyść drugich; wszystko razem ciągłym mąceniem życiowej równowagi, na której szalach dwa tylko ciężary wzajemnie znosić się były powinny: pieniądz i używanie.
Nie miał więc nigdy ani przyjaciela, ani kochanki, ani żony. Dopóki mu ludzie byli potrzebni, przestawał z nimi, dopóki był młodym, lubił kobiety, ale znał tylko uściski płatne, jako takie, z których każdej chwili otrząsnąć się można. Umiarkowanym umiał być we wszystkim, nawet w nadużyciach.
Zdolny, wytrwały, nie mylący się nigdy w swych chłodnych rachubach, zdobył sobie niezależne stanowisko i dostatek. Chciwy na zysk, skąpcem stał się dopiero wtedy, gdy słabnące zdrowie i wiek, coraz ciaśniejsze koło używania zakreślały jego samolubstwu. Zaczął zbierać pieniądze, nie mając ich na co wydawać przywiązywał się do nich stopniowo.
Dusza jego, z szlachetniejszych popędów wyjałowiona, zniedołężniała prędzej jeszcze niż ciało. Zapatyczniał, odrętwiał, odsunął się zupełnie od świata, który już mu nic dać nie mógł; o tym zaś, aby on coś w zamian dla tego świata uczynił, nie pomyślał nigdy. Nędze pojedyncze i ogólne niedole, były dla niego zarówno nieinteresującymi hieroglifami.
Gdyby kto był przyszedł do niego i rzekł: „Dopomóż mi — masz pieniądze — zbawisz mnie od ruiny, od hańby, od śmierci”, byłby spojrzał na niego ze zdumieniem i odpowiedział: „Człowieku, nie rozumiem cię. Cóż mnie to może obchodzić, co się z tobą stanie? Alboż196 ty mną jesteś?”
Ale nikt do niego z czymś podobnym nie przychodził. Znali go aż nadto dobrze krewni i obcy. Wtem zjawił się Murek i stała się rzecz zdumiewająca. Było to tak, jak gdyby do tego starego, napęczniałego samolubstwem i niespożytkowanymi ludzkimi uczuciami człowieka, przypięła się młoda pijawka, która sprytnym swym pyszczkiem trafiła od razu na żyłę krwi serdecznej pod tą skórą, nieprzebitą dotąd i suchą jak wiór. I co dziwniejsza, nie stało się to ani za sprawą pochlebstwa, ani chytrego wkradania się w łaski starca.
Brutalna, sroga natura Murka, pchnęła go bezwiednie na tę drogę, którą już doświadczenie kazało mu potem uznać za najodpowiedniejszą do całkowitego owładnięcia Skulskim. Im był krnąbrniejszym, bezczelniejszym, tym tamten bardziej miękł i łagodniał. Czego nie dokazał nawet, anielski, tkliwy urok kobiety młodej i pięknej, która niegdyś kochała go i pragnęła przywiązać do siebie twarde serce, to sprawił teraz szorstki wpływ tego chłopaka o drapieżnych instynktach szakala.
Skulski przylgnął ślepo, namiętnie, chorobliwie do tej istoty zepsutej i cynicznej w swym zepsuciu, a serce jego poskramiane tak długo żelazną dłonią egoizmu, zbuntowało się i mściło na swoim gwałcicielu. Ta miłość niespodziana stała się jego najsroższym udręczeniem. On, który dotychczas drwił sobie z ludzkiej sympatii i obchodził się bez niej, — teraz nagle, u schyłku życia, uczuł potrzebę być kochanym, potrzebę gwałtowną, bezwzględną, jak każda reakcja.
Doszło do tego, że wprost nie pojmował możności swego istnienia bez Murka, i na samą myśl, że ten mógłby go kiedy opuścić, tracił resztę władzy w nogach, a na czoło występował mu pot zimny.
Ale niepotrzebnie się lękał.
Chłopcu za dobrze bywa z tą żywą, niewyeksploatowaną miną, a jeśli chwytał się czasem tej pogróżki, to w rodzaju młota do rozbijania twardszych odłamów egoizmu i skąpstwa swego pana. W duszy nienawidził go i gdyby nie trzeźwe liczenie się z kodeksem karnym, byłby go może której nocy udusił gracko swymi silnymi, grubymi rękami i uciekł, dobrawszy się wprzód do biurka, gdzie kilkanaście tysięcy rubli spoczywało w papierach i złocie. Ale cóż? Wcześniej czy później wydałby się ten figiel; lepiej więc było siedzieć cicho i drzeć z tego starego łyka jak największe pasy.
Zresztą Murek miał swoje ideały i swój cel w życiu, bo któż jest bez tego? Ideałem była mu najprzód197 czerwona pokojówka z grzywką z pierwszego piętra, za nim kształcący się stopniowo gust nie skierował jego zachwytów ku ogródkowym śpiewaczkom; celem doprowadzenia starego do zrobienia testamentu na jego korzyść.
Pracował nad tym już lat pięć wytrwale i bez skutku. Nie było dnia, żeby w ten lub w ów sposób nie naprowadził wody na swój młyn, ale stary, uchodzony na całej linii, w tym jednym punkcie niesfornego stawiał dęba.
Testament budził w nim wstręt większy jeszcze niż łóżko. Zdawało mu się, że gdyby tylko siadł do pisania, śmierć nie pozwoliłaby mu dokończyć zwykłej formuły W I mię Ojca i Syna i Ducha świętego, on tymczasem pragnął wierzyć, że nigdy nie umrze.
W nadzwyczajnie tylko rzadkich chwilach rzewnego rozkołysania, zapytywał Murka:
— Murciulku, będziesz ty chodził czasami na mój grób?
— Iii! — odburkiwał swoim zwyczajem chłopak. — Niech mi tam pan głowy nie zawraca. Lepiej by pan myślał, żeby mi na buty zostawić, bo inaczej nie będę miał w czym po bożym świecie chodzić, a dopiero na grób pana.
— Murku! Czym ja cię kiedy skrzywdził?
— To się da widzieć!
Stary nie pytał kiedy. Ciarki go tylko przechodziły, jak gdyby już kto przy nim gromnicę zapalał. Ach! Niewdzięczne dziecko! Wtedy dopiero oceni jego dobrodziejstwa, kiedy mu już za nie dziękować nie będzie można.
Zaraz po powrocie z rannej przechadzki, Murek szedł na drugie piętro po obiad, do pani komisarzowej, która ich stołowała. Niewiastę ową wprawiał często w zdumienie wybór potraw, nielicujących ze strawnością nadwątlonego wiekiem żołądka. Ilekroć wlewała do wazy dymiącą grochówkę, której zapach wzdęty nos Murka łakomie łowił, mówiła, ruszając ramionami:
— No, nie wiem, czy to zdrowo człowiekowi, co chodzić nie może.
— Nic mu nie będzie do samej śmierci. Albo to nie dobra zupa?
— Dobra — dla takiego latawca jak ty. Staremu w sam raz kaszka na mleku, albo polewka.
Zapewne — tylko że Murek kaszki na mleku i polewki nie lubił, zaś dwóch obiadów z dwiema zupami pani komisarzowa nie byłaby się podjęła gotować za piętnaście rubli miesięcznie.
Rzecz załatwiała się w ten sposób, że po paru łyżkach, troskliwy opiekun odbierał Skulskiemu talerz.
— Niech no pan więcej nie je, bo zaszkodzi.
— Masz rację, Murciulku — odpowiadał tamten posłusznie. — Ale po cóż to znowu dzisiaj grochówka? Wszak dysponowałem ci krupniczek.
— Niby to pana dyspozycja znaczy co u pani komisarzowej! Co ma pod ręką, to warzy! Kaszę, to kaszę, groch, to groch.
Pan i sługa jadali razem, siedząc naprzeciwko siebie przy dużym, środkowym stole. Skulski spoglądał zadumany na grochówkę, którą Murek dokończał za niego z zapałem.
— A żeby tak kuchnię w domu prowadzić? — odezwał się — Może by to niewiele więcej wyniosło, a byłoby zdrowiej i smaczniej.
Na to Murek, mający swoje wyrachowanie, żeby ludzi do starego nie dopuszczać, oburzał się ogromnie.
— Co panu w głowie! — wykrzykiwał — Czy pan chce, żeby pana jaka baba jędza co dzień okradała? Czy pan nie wie, co to jest koszykowe!
I w dalszym ciągu karmił go niestrawnymi obiadami swego wymysłu, głodząc go czasem po prostu, a Skulski zdziecinniały, zawojowany198, sprzeciwiać mu się nie umiał i nie chciał.
I cóż mógł poradzić? Z każdym dniem czuł się bardziej fizycznie i moralnie na łasce chłopca, który poza tym, że go tyranizował, był zwinnym, zręcznym w robocie, znał wszystkie jego przyzwyczajenia i zawsze raz na raz prał mu czysto jelonkowe rękawiczki, jedyną obecnie słabostkę Skulskiego, zabytek wyszukanej, drobiazgowej elegancji, jaką się niegdyś w młodości odznaczał.
Gdzieby on dziś taką drugą perłę znalazł!
Gdyby go tak Murek którego pięknego poranku porzucił, umarłby z głodu i pragnienia, on, co o własnej sile przez pokój przejść nie mógł, zanim by kto do niego zajrzał. Kogóż on miał na świecie?
Żeby tylko dało się odzwyczaić tego drogiego, nieocenionego chłopca od latania wieczorami Bóg wie gdzie! Bywa, położy go do łóżka o jakiej dziewiątej albo i wcześniej, a sam zabiera się, na klucz go zamknie i nie wraca jak po północy! Spytać go — odpowiada wręcz, że musi użyć świata, a Skulski przypomina sobie swoją własną młodość i milczy. Nic słuszniejszego — i on także używał, bez względu, czy to się komu podobało, czy nie. Wprawdzie nie stanowił jedynej opieki podagrycznego199 starca, a jeżeli trwonił pieniądze, to własne, różnica ta jednak mogła być za subtelną dla niewykształconego umysłu chłopca, a i on sam nie byłby potrafił sformułować jej dobitnie. — Odczuwał ją tylko.
Zdarzało się, że Murek wracał z tych wieczornych wycieczek w bardzo dobrym humorze. Czapka na bakier, twarz rozogniona, oczy zmęczone, klucz obracał się w zamku ze stukiem, a w mrocznej ciszy, napełniającej pokoiki, rozlegała się chrypliwie nucona szansonetka200.
Stary, który wśród daremnych oczekiwań powrotu Murka zasypiał nareszcie, budził się stękając:
— Czy to ty, Murciu?
— A pan myślał, co złodziej? Ha! Ha! Ha!
— Która godzina?
— Co panu po godzinie? Niech pan śpi.
Innym razem, używanie świata wprawiało młodzieńca w takie usposobienie, że przywlekał się osowiały, klnąc pół głosem i zaciskając pięści.
Wtedy biada go było zaczepiać!
Jedno z dwojga — albo milczał jak pień i zapaliwszy lampę przetrząsał kieszenie, jakby dla upewnienia się, że w nich istotnie nic nie ma i dumał nad nimi bezmyślnie po godzinach, albo wpadał w pasję, darł na sobie bieliznę i wymyślał swemu chlebodawcy najordynarniejszymi wyrazami.
A stary kulił się pod kołdrą, siwa głowa trzęsła mu się ze strachu na skórzanej poduszce, a usta powtarzały monotonnie:
— Murciu, Murciulku, upamiętaj się!
Co by to było, gdyby Murciulko nie upamiętawszy się, przyskoczył do niego i złości swojej na jego bezwładnych członkach ulżył? Z pomocą nikt by mu nie nadbiegł — mógłby go zabić jak nic, boć201 wszakże on nie tylko we śnie, ale i w gniewie nie odpowiada za swoje czyny. Tak przynajmniej twierdził nazajutrz po każdej takiej scenie, gdy, uspokojonemu, Skulski poważył się robić jakąś wymówkę.
— W Imię Ojca i Syna! — mówił, żegnając się — Ja panu powiedziałem stary durniu? Ja pana do stu diabłów posłałem? To nie ja — to moja złość przeklęta. Co ja temu winien, jak ona przeze mnie gada? Przecie wiem, co to uszanowanie dla pana, a co nie.
I trącał go brodą w rękę, co miało znaczyć, że go całuje i przeprasza.
Taki akt skruchy niezwykłej wypływał z wewnętrznego przekonania, że się trochę zagalopował. Nuż by stary wziął na kieł i wypędził?
Ale stary nie brał na kieł. Uszczęśliwiony czułością Murka, gładził go po głowie i pytał:
— A cóż cię tak rozzłościło, moje dziecko?
Murek zmyślał tragiczną awanturę: To zgubił pieniądze, to mu je ukradli, pobito go przy tym i znieważono.
Skulski wierzył święcie.
Bezczelna szczerość Murka w niektórych razach i ta okoliczność, że mu się nigdy nie łasił i nie przymilał, imponowały mu.
— Szorstka trochę natura — myślał — ale prawa.
Wmawiał nawet w siebie, że chłopak kocha go bardziej, niż się z tym chce wydać. Toż zdarzają się takie wstydliwe w uczuciu natury. Sam tak mało sercem żyjąc, nie miał w tym względzie żadnej intuicji ani doświadczenia.
Czyż dziki odróżni krzyk kosa od śpiewu słowika? Wie tylko, że ptak jest od tego, aby śpiewał.
Mniej więcej w ten sposób rozumował Skulski. Ci,
Uwagi (0)