Darmowe ebooki » Opowiadanie » Kolomba - Prosper Mérimée (czytanie ksiazek w internecie .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Kolomba - Prosper Mérimée (czytanie ksiazek w internecie .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Prosper Mérimée



1 ... 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22
Idź do strony:
troszeczkę?

— Ach, Kolombo — odparła miss Nevil, uśmiechając się mimo zawstydzenia — zdradziłaś mnie, mnie, która ci tak ufałam!

Kolomba okoliła jej kibić ramieniem i całując ją w czoło, rzekła po cichu:

— Siostrzyczko mała, przebaczasz mi?

— Muszę już, moja straszna siostro — odparła Lidia, oddając pocałunek.

Prefekt i prokurator mieszkali u wicemera; pułkownik, bardzo niespokojny o córkę, przybiegał ze dwudziesty raz pytać ich o nowiny, kiedy woltyżer, wysłany przez sierżanta przodem jako goniec, opowiedział o straszliwej walce stoczonej przeciw bandytom, walce, w której nie było wprawdzie zabitych ani rannych, ale w której wzięto łupem kociołek, burkę i dwie dziewczyny, będące, jak mówił, kochankami lub szpiegami bandytów. Tak oznajmione, ukazały się dwie branki wśród zbrojnej eskorty.

Można sobie wyobrazić promieniejącą twarz Kolomby, zawstydzenie jej towarzyszki, osłupienie prefekta, radość i zdumienie pułkownika. Prokurator pozwolił sobie na złośliwą przyjemność poddania biednej Lidii lekkiemu śledztwu, które zakończył dopiero wówczas, gdy ją doprowadził do zupełnego pomieszania.

— Zdaje mi się — rzekł prefekt — że możemy wszystkich wypuścić na wolność. Panienki wyszły na przechadzkę, nic naturalniejszego w tak piękną pogodę; spotkały przypadkiem sympatycznego młodego człowieka rannego; również rzecz bardzo naturalna.

Następnie, biorąc na stronę Kolombę:

— Może pani donieść bratu — rzekł — że sprawa obraca się lepiej, niż się spodziewałem. Badanie zwłok, zeznania pułkownika stwierdzają, że strzelił jedynie w obronie i że był sam w chwili walki. Wszystko się ułoży, ale trzeba, aby jak najprędzej opuścił chaszcze i oddał się w ręce władzy.

Była blisko jedenasta, kiedy pułkownik, jego córka i Kolomba zasiedli do wystygłej wieczerzy. Kolomba jadła z wybornym apetytem, żartując sobie z prefekta, prokuratora i woltyżerów. Pułkownik jadł, ale nie mówił ni słowa, spoglądając ciągle na córkę, która nie podniosła oczu znad talerza. Wreszcie łagodnym, ale poważnym głosem rzekł po angielsku:

— Lidio, zatem ty zaręczyłaś się z Orsem?

— Tak, ojcze, od dziś — odparła, rumieniąc się, ale pewnym głosem.

Następnie podniosła oczy i nie widząc na fizjonomii ojca gniewu, rzuciła się w jego ramiona i uściskała go, jak czynią dobrze wychowane panny w podobnych okolicznościach.

— Niech i tak będzie — rzekł pułkownik. — To dzielny chłopak, ale na Boga, nie zostaniemy w jego diabelskim kraju! Albo odmawiam zezwolenia.

— Nie rozumiem po angielsku — rzekła Kolomba, która im się przyglądała z nadzwyczajną ciekawością — ale założę się, że zgadłam, co mówicie.

— Mówimy — odparł pułkownik — że zabierzemy panią w podróż do Irlandii.

— Owszem, chętnie, i będę surella Colomba167! Już zgoda, pułkowniku? Uderzymy się w ręce.

— W takich wypadkach jest zwyczaj się uściskać — rzekł pułkownik.

Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
XX

W kilka miesięcy po owej dublecie, która pogrążyła gminę Pietranera w osłupieniu (jak mówią dzienniki), młody człowiek, z lewą ręką na temblaku, wyjechał po południu konno z Bastii i skierował się ku wiosce Cardo, słynnej ze swego źródła, które w lecie dostarcza miejscowym smakoszom rozkosznego napoju. Młoda kobieta, wysmukłej postawy i niepospolitej urody, towarzyszyła mu na małym, karym koniku, którego siłę i zręczność podziwiałby znawca, ale który nieszczęściem miał rozdarte jedno ucho wskutek osobliwego wypadku. Przybywszy do wsi, młoda kobieta zeskoczyła lekko na ziemię i pomógłszy towarzyszowi zsiąść z wierzchowca, odczepiła dość ciężkie sakwy przymocowane u łęku. Konie powierzono straży wieśniaka, kobieta zaś, obładowana sakwami, które ukrywała pod mezzaro, i młody człowiek, dźwigający dubeltówkę, skierowali się w góry.

Droga, którą szli, była bardzo bystra i na pozór nie prowadziła do żadnej ludzkiej siedziby. Przybywszy na wysoką terasę góry Quercio, zatrzymali się oboje i siedli na trawie. Widocznie czekali kogoś, obracali bowiem bez ustanku wzrok ku górze, młoda kobieta zaś spoglądała często na ładny złoty zegarek, tyleż może, aby spojrzeć na klejnocik, który może posiadała od niedawna, co aby sprawdzić, czy nadeszła już godzina spotkania. Oczekiwanie nie trwało długo. Najpierw wybiegł z chaszczów pies i na imię Brusco, wymówione przez młodą kobietę, pospieszył z pieszczotami ku przybyszom. Wkrótce potem ukazali się dwaj brodacze z fuzjami pod pachą, ładownicą u pasa, pistoletem przy boku. Ubrania ich, poszarpane i pokryte łatami, stanowiły kontrast z błyszczącą bronią, pochodzącą z jednej z najznakomitszych fabryk kontynentu. Mimo pozornej nierówności stanowiska cztery osoby, będące aktorami tej sceny, powitały się życzliwie jak starzy przyjaciele.

— No i cóż, Ors’ Anton’ — rzekł starszy z bandytów do młodego człowieka — zatem pańska sprawa ukończona. Umorzono dochodzenie. Winszuję z serca. Żal mi, że adwokata nie ma już na wyspie, aby widzieć, jak się wścieka. A ramię?

— Za dwa tygodnie — odparł młody człowiek — obiecują mi, że będę mógł rzucić temblak. Brando, mój zuchu, jutro odjeżdżam do Włoch, chciałem pożegnać się z tobą, zarówno jak z Proboszczem. Dlatego prosiłem, abyście przyszli.

— Bardzo panu spieszno — rzekł Brandolaccio. — Wczoraj uwolniony i jutro już pan wyjeżdża?

— Mamy pilne sprawy — rzekła wesoło młoda kobieta. — Panowie, przyniosłam wam wieczerzę: jedzcie i nie zapominajcie o przyjacielu Brusco.

— Psuje pani Brusca, panno Kolombo, ale on umie być wdzięczny. Zobaczy pani. Dalej, Brusco — rzekł, wyciągając poziomo fuzję — skocz dla Barricinich.

Pies nie ruszył się z miejsca, oblizując się i patrząc na pana.

— Skocz dla della Rebbiów!

Pies skoczył o dwie stopy wyżej, niż było trzeba.

— Słuchajcie, przyjaciele — rzekł Orso — uprawiacie brzydkie rzemiosło; jeśli wam nie przyjdzie skończyć kariery na placu, który widzimy tam oto, najlepsze, co wam się może zdarzyć, to paść w chaszczach od kuli żandarma.

— I cóż! — rzekł Castriconi. — Taka śmierć jak inna, lepsza z pewnością niż febra, która zabije człowieka w łóżku, pośród mniej lub więcej szczerych skomleń spadkobierców. Kiedy człowiek przyzwyczaił się, jak my, do świeżego powietrza, nie ma dlań nic lepszego niż umierać w butach, jak powiadają nasi wieśniacy.

— Chciałbym — ciągnął Orso — upewnić się, żeście opuścili ten kraj... i obrali spokojniejsze życie. Czemu byście na przykład nie mieli się osiedlić w Sardynii, jak to uczyniło wielu kamratów? Mógłbym wam to ułatwić.

— W Sardynii! — wykrzyknął Brandolaccio. — Istos Sardos!168 A niech ich czart porwie z ich diabelską gwarą. To za liche towarzystwo.

— Nie ma sposobu żyć w Sardynii — dodał teolog. — Co do mnie, gardzę Sardyńczykami. Milicja poluje tam na bandytów konno: to dostateczna krytyka bandytów i kraju!169. Do czorta z Sardynią. Jedna rzecz mnie dziwi, panie della Rebbia, to, że pan, który jesteś człowiekiem dobrego smaku, człowiekiem inteligentnym, nie zostałeś przy naszym życiu w chaszczach, skoro raz dane ci było go zakosztować.

— Ależ — rzekł Orso z uśmiechem — kiedy miałem przyjemność być waszym towarzyszem stołu, nie byłem nadto zdolny ocenić uroku waszego rzemiosła. Dotąd jeszcze żebra mnie bolą, kiedy sobie przypomnę jazdę, jaką odbyłem pewnej nocy, rzucony w poprzek jak pakunek, oklep na konia, którym powodował przyjaciel Brandolaccio.

— A przyjemność umknięcia pościgu — odparł Castriconi — czy pan to liczysz za nic? W jaki sposób możesz być nieczuły na urok bezwarunkowej swobody w klimacie tak pięknym, jak na naszej wyspie? Z tym mistrzem ceremonii (tu ukazał strzelbę) jest się wszędzie królem, tak daleko, jak kula niesie. Rozkazuje się, naprawia się krzywdy... To bardzo moralna rozrywka, drogi panie, i bardzo miła; toteż nie odmawiamy jej sobie. Czyż może być życie piękniejsze niż błędnego rycerza, kiedy się jest lepiej uzbrojonym i rozsądniejszym od Don Kichota170? Ot, kiedyś, kiedy się dowiedziałem, że wuj małej Lili Luigi, stary kutwa, nie chce jej wyposażyć, napisałem doń, bez pogróżek, to nie jest mój zwyczaj, i ot! w jednej chwili poczciwina zmienił zapatrywania i wydał ją bardzo przyzwoicie za mąż. Ziściłem szczęście dwojga istot. Wierz mi pan, panie Orso, nic nie da się porównać z życiem bandyty. Ba! Przystałby pan może do nas, gdyby nie pewna Angielka, którą widziałem tylko w przelocie, ale o której cała Bastia mówi z podziwem.

— Moja przyszła bratowa nie lubi chaszczów — rzekła Colomba, śmiejąc się — zanadto się najadła strachu.

— Zatem — rzekł Orso — chcecie zostać tutaj? Niech i tak będzie. Powiedzcie mi, czy mogę coś dla was uczynić?

— Nic — rzekł Brandolaccio — jak tylko zachować o nas trochę pamięci. Obsypałeś nas pan darami. Ot, mała Chilina ma posag i aby znaleźć przyzwoitego chłopca, nie będzie potrzebowała, aby przyjaciel Proboszcz pisał listy bez pogróżek. Wiemy, że pański dzierżawca dostarczy nam w potrzebie chleba i prochu: zatem z Panem Bogiem. Mam nadzieję, że któregoś dnia zobaczymy pana na Korsyce.

— W krytycznej chwili — rzekł Orso — parę sztuk złota dobrze robi człowiekowi. Teraz, kiedy jesteśmy starymi znajomymi, nie odmówicie mi tego ładunku, który może wam posłużyć do nabycia innych.

— Żadnych pieniędzy, poruczniku — rzekł Brandolaccio stanowczym tonem.

— Pieniądz wszystko robi na świecie — rzekł Castriconi — ale w chaszczach ceni się tylko dzielne serce i fuzję, która nie chybia.

— Nie chciałbym rozstać się z wami — rzekł Orso — nie zostawiwszy wam jakiej pamiątki. No, cóż mógłbym ci zostawić, Brando?

Bandyta podrapał się w głowę i spoglądając spod oka na fuzję Orsa, wyjąknął:

— Hm... poruczniku... gdybym śmiał... ale nie, to dla pana zbyt cenne wspomnienie.

— Czego chcesz?

— Nic... rzecz sama to nic jeszcze... Chodzi o sposób użycia. Myślę ciągle o tej diabelskiej dublecie i to jedną ręką... Och, tego się nie powtarza dwa razy.

— Tę strzelbę chciałbyś?... Przyniosłem ją dla ciebie, ale posługuj się nią jak zdołasz najrzadziej.

— Och, nie przyrzekam panu, że będę się nią posługiwał tak jak pan. Ale bądź pan spokojny: kiedy ktoś inny dostanie ją w ręce, będziesz mógł powiedzieć, że Brando Saveli przełożył broń na lewe ramię.

— A panu, panie Castriconi, co mogę ofiarować?

— Skoro pan chcesz koniecznie zostawić mi jakieś materialne wspomnienie, poproszę bez ceremonii, abyś mi przysłał Horacego171 w możliwie najmniejszym formacie. To mnie rozerwie i nie da mi zapomnieć mojej łaciny. Jest w Bastii dziewczynka, która sprzedaje cygara koło portu, niech pan jej odda, ona mi doręczy.

— Dostaniesz go w elzewirze172, mości uczony, jest właśnie taki wśród książek, które miałem zabrać z sobą. A zatem, przyjaciele, trzeba nam się rozstać. Uściśnijmy sobie ręce. Gdybyście kiedy zdecydowali się na Sardynię, napiszcie do mnie, adwokat N. da wam mój adres.

— Poruczniku —rzekł Brando — jutro, kiedy opuścisz port, spójrz na górę, w to miejsce. Będziemy tu i damy ci znak chustką.

Po czym rozstali się; Orso wraz z siostrą skierowali się do Cardo, bandyci w góry.

XXI

W piękny kwietniowy poranek pułkownik sir Tomasz Nevil, córka jego, mężatka od kilku dni, Orso i Kolomba, wyjechali w kolasce173 z Pizy, aby odwiedzić grobowiec etruski174, świeżo odkryty i odwiedzany przez wszystkich cudzoziemców. Zszedłszy w głąb budowli, Orso i jego żona wydobyli ołówki i czuli się w obowiązku przerysowywać malowidła; pułkownik i Kolomba, dość obojętni oboje na punkcie archeologii, zostawili ich samych i woleli przechadzać się po okolicy.

— Moja droga Kolombo — rzekł pułkownik — nie zdążymy bezwarunkowo do Pizy na lunczyk. Nie jesteś głodna? Orso i jego pani zatopili się w starożytnościach; kiedy się wezmą do rysowania razem, nie ma temu końca.

— Tak — rzekła Kolomba — a mimo to nie przynoszą z sobą ani kawałeczka zaczernionego papieru.

— Moje zdanie byłoby — ciągnął pułkownik — abyśmy podeszli ku temu tam folwarczkowi. Dostaniemy chleba, może i aleatico175, kto wie, może śmietanki i poziomek i doczekamy się cierpliwie rysowników.

— Masz słuszność, pułkowniku. Pan i ja, którzy przedstawiamy parę rozsądnych ludzi w tej rodzinie, bylibyśmy bardzo niemądrzy, skazując się na męczeństwo dla tych zakochanych, którzy żyją jedynie poezją. Podaj mi pan ramię. Nieprawdaż, że się wyrabiam? Przyjmuję ramię, kładę kapelusze, modne suknie, mam klejnoty, uczę się nie wiem ilu pięknych rzeczy, już wcale nie jestem dziczką. Niech pan spojrzy, z jakim wdziękiem kładę oto szal... Ten blondyn... oficer z pańskiego pułku, który był na ślubie... mój Boże! Nie mogę spamiętać jego nazwiska; ufryzowany dryblas, którego zwaliłabym na ziemię jednym uderzeniem pięści...

— Chatworth? — rzekł pułkownik.

— To, to, to! Właśnie! Ale nie wymówię tego nigdy. Zatem ten... zakochany jest we mnie do szaleństwa.

— Ho, ho! Kolombo, robisz się zalotna... Niedługo będziemy mieli nowe małżeństwo.

— Ja? Za mąż? A któż by wychował mego bratanka... kiedy Orso mnie nim obdaruje? Kto by go nauczył mówić po korsykańsku?... Tak, będzie mówił po korsykańsku i sporządzę mu szpiczastą czapkę, aby was doprowadzić do wściekłości.

— Poczekajmy najpierw, aż będziesz miała bratanka; później nauczysz go posługiwać się sztyletem, jeśli masz ochotę.

— Bądźcie zdrowe, sztylety — rzekła wesoło Kolomba — teraz mam wachlarz, żeby cię nim trzepnąć po palcach, pułkowniku, kiedy ci przyjdzie ochota obmawiać mą ojczyznę.

Tak rozmawiając, doszli do folwarku, gdzie znaleźli wino, poziomki i śmietankę. Kolomba pomogła gospodyni zrywać poziomki, gdy pułkownik popijał aleatico. Na skręcie

1 ... 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22
Idź do strony:

Darmowe książki «Kolomba - Prosper Mérimée (czytanie ksiazek w internecie .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz