Kolomba - Prosper Mérimée (czytanie ksiazek w internecie .txt) 📖
Miss Lidia Nevil, ukochana córka angielskiego pułkownika w stanie spoczynku, nudzi się zwiedzaniem Włoch i nakłania ojca do wybrania się na dziką i piękną Korsykę, zamieszkałą przez gościnnych ludzi o pierwotnych obyczajach. W podróży poznaje młodego Korsykanina, byłego żołnierza armii napoleońskiej. Zwolniony ze służby po klęsce pod Waterloo i zmianie ustroju, przystojny porucznik Orso powraca w rodzinne strony. Mimo początkowych nieporozumień podczas rejsu pułkownik Nevil i młodzieniec nabierają do siebie sympatii i prowadzą ożywione rozmowy. Kiedy nocą Lidia przypadkiem słyszy śpiewaną przez marynarza pieśń żałoby i zemsty, ze zdumieniem zauważa, że śpiewak milknie, zauważając Orsa. Wkrótce dowiaduje się, że na młodzieńcu ciąży obowiązek vendetty, pomsty za śmierć zamordowanego ojca, zaś Orso w rozmowach gorąco broni obyczaju swoich rodaków…
Utwór należy do najlepszych i najdłuższych opowiadań Mériméego, zbliżonych do krótkiej powieści.
- Autor: Prosper Mérimée
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kolomba - Prosper Mérimée (czytanie ksiazek w internecie .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Prosper Mérimée
— Kolombo, moja droga, jesteś dzielna kobieta. Wdzięczny ci jestem bardzo, że ocaliłaś mnie od tęgiego pchnięcia nożem. Daj mi rączynę, niech ją ucałuję. Ale, widzisz, pozwól mi działać samemu. Są pewne rzeczy, których nie rozumiesz. Podaj mi śniadanie i skoro tylko prefekt ruszy w drogę, sprowadź mi Chilinę, która, jak widzę, doskonale wywiązuje się z poleceń. Będę jej potrzebował dla przesłania listu.
Gdy Kolomba doglądała śniadania, Orso udał się do swego pokoju i skreślił następujący bilecik:
Musi panu być pilno spotkać się ze mną; mnie z pewnością nie mniej. Jutro rano możemy znaleźć się obaj o szóstej w dolinie Aquaviva. Strzelam doskonale z pistoletu, nie proponuję panu tedy tej broni. Powiadają, że pan dobrze władasz fuzją; weźmy każdy po dubeltówce. Przyjdę w towarzystwie jednego człowieka. Jeśli brat zechce panu towarzyszyć, weź pan drugiego świadka i uprzedź mnie. W takim tylko razie wezmę z sobą dwóch świadków.
Orso della Rebbia
Prefekt, zabawiwszy godzinę u wicemera, wstąpiwszy na kilka chwil do Barricinich, wyjechał do Corte w asystencji jednego tylko żandarma. W kwadrans później Chilina zaniosła list, który czytelnik przebiegł właśnie oczami i oddała go do własnych rąk Orlanduccia.
Orso długo czekał odpowiedzi, która przyszła aż wieczór. Podpisana była przez pana Barricini ojca, który oznajmił Orsowi, że list z pogróżkami, zwrócony do syna, znajdzie się w rękach prokuratora. „Czując się spokojny w sumieniu — dodawał, kończąc — czekam, by sprawiedliwość wydała wyrok o pańskich potwarzach”.
Tymczasem kilku pasterzy, wezwanych przez Kolombę, przybyło pełnić straże na wieży della Rebbiów. Mimo protestów Orsa założono archere w oknach wychodzących na rynek. Cały wieczór otrzymywał Orso ofiary usług od rozmaitych osób z miasteczka. Przyszedł nawet list od teologa-bandyty, który przyrzekał w imieniu swoim i Brandolaccia wystąpić czynnie, gdyby mer sprowadził żandarmów. List kończył się tym postscriptum:
Czy wolno mi spytać, co myśli pan prefekt o wybornym wychowaniu, jakiego przyjaciel mój udziela swemu psu Brusco? Po małej Chilinie nie znam posłuszniejszego i rokującego piękniejsze nadzieje wychowanka.
Następny dzień upłynął bez nieprzyjacielskich kroków. Z obu stron trzymano się w defensywie. Orso nie wychodził z domu, brama zaś Barricinich była stale zamknięta. Pięciu żandarmów, zostawionych załogą w Pietranera, przechadzało się na oczach mieszkańców po placu lub wsi w towarzystwie strażnika polowego, jedynego przedstawiciela milicji gminnej. Wicemer nie rozstawał się z urzędową szarfą, ale prócz archere w oknach dwóch nieprzyjacielskich domów nic nie zwiastowało wojny. Jedynie Korsykanin zauważyłby, iż na placu, około dębu, jawiły się same kobiety.
Podczas wieczerzy Kolomba z radosną twarzą pokazała bratu następujący list, który właśnie otrzymała od miss Nevil:
Droga panno Kolombo, dowiaduję się z wielką przyjemnością z listu jej brata, że niezgoda już skończona. Niech pani przyjmie moje powinszowania. Ojciec nie może znieść Ajaccia od czasu, gdy mu brakło towarzystwa pana Orso do gawędki o wojnie i polowaniu. Wyjeżdżamy dziś i jutro zjawimy się na nocleg u waszej krewniaczki, do której mamy list. Pojutrze, koło jedenastej, przybędę poprosić panią o kromkę górskiego bruccio, o tyle wyższego, zdaniem pani, od miejskich przysmaków.
Do zobaczenia, droga panno Kolombo.
Szczerze przyjazna,
Lidia Nevil
— Nie otrzymała zatem drugiego listu? — wykrzyknął Orso.
— Widzisz z daty, że panna Lidia musiała być w drodze, kiedy list przybył do Ajaccio. Pisałeś więc, aby nie przyjeżdżała?
— Pisałem, że jesteśmy w stanie oblężenia. To nie jest, o ile mi się zdaje, pora na przyjmowanie gości.
— Ba! Ci Anglicy to osobliwi ludzie. Ostatniej nocy, którą spędziłam w pokoju panny Lidii, mówiła, że byłaby bardzo zmartwiona, gdyby opuściła Korsykę nie zobaczywszy ładnej vendetty. Gdybyś chciał, Orso, można by jej dla pokazania urządzić napad na dom Barricinich?
— Czy wiesz, Kolombo — rzekł Orso — że natura omyliła się, stwarzając cię kobietą? Byłby z ciebie doskonały żołnierz.
— Być może. W każdym razie idę sporządzić bruccio.
— Nie ma potrzeby. Trzeba posłać kogoś, aby uprzedzić ich i zatrzymać, nim puszczą się w drogę.
— Jak to! Chcesz wysyłać posłańca w taki czas po to, aby strumień uniósł go razem z listem... Jak mi żal biednych bandytów w taką burzę! Na szczęście, mają dobre burki... Czy wiesz, co trzeba zrobić, Orso? Jeśli burza ustanie, jedź jutro bardzo wcześnie i stań u krewniaczki, nim pułkownik z córką zdążą ruszyć w drogę. To nie będzie trudno, miss Lidia wstaje zawsze bardzo późno. Opowiesz im, co się u nas dzieje; jeśli mimo to zechcą przybyć, bardzo nam będzie miło ich ugościć.
Orso skwapliwie zaaprobował projekt, Kolomba zaś po chwili milczenia podjęła:
— Myślisz może, Orso, że ja żartowałam, kiedy mówiłam o szturmie do Barricinich? Czy wiesz, że jesteśmy w przewadze, co najmniej dwóch przeciw jednemu? Od czasu, jak prefekt zawiesił mera w urzędzie, wszyscy tutejsi ludzie są za nami. Moglibyśmy ich roznieść na siekierach. Łatwo byłoby znaleźć zaczepkę. Gdybyś zechciał, poszłabym do studni, zaczęłabym przedrwiwać z ich kobiet: wyszliby... Być może... to tacy nikczemnicy!... może zaczęliby strzelać do mnie przez archere; chybiliby. Wówczas wszystko byłoby w porządku: tamci zaczęli. Co się stało, to się stało; jak dojść w zamęcie, kto się z nimi załatwił? Wierzaj siostrze, Orso; czarne suknie, które tu przybędą, zawalają dużo papieru, nagadają dużo bezużytecznych słów. Nie wyniknie z tego nic. Stary lis znalazłby sposób, aby im pokazać gwiazdy na niebie w samo południe. Ach, gdyby prefekt nie zasłonił Vincentella, byłoby jednego mniej.
Wszystko to wygłosiła Kolomba z tą samą zimną krwią, z jaką przed chwilą mówiła o przygotowaniach do robienia bruccio.
Orso, zdumiony, patrzał na siostrę z podziwem i obawą.
— Moja słodka Kolombo — rzekł, wstając od stołu — jesteś, lękam się tego, diabłem we własnej osobie, ale bądź spokojna. Jeżeli nie uda mi się przywieść Barricinich pod szubienicę, znajdę sposób załatwienia się z nimi w inny sposób. Ciepła kula lub zimna stal154. Widzisz, nie zapomniałem korsykańskiego języka.
— Im prędzej, tym byłoby lepiej — rzekła Kolomba z westchnieniem. — Jakiego konia weźmiesz jutro, Ors’ Anton’?
— Karego. Czemu pytasz?
— Aby mu dać jęczmienia.
Skoro Orso udał się do siebie, Kolomba wyprawiła na spoczynek Sawerię i pasterzy i została sama w kuchni, gdzie przygotowywał się bruccio. Od czasu do czasu nastawiała ucha, jak gdyby czekając z niecierpliwością, aż brat się położy. Skoro wreszcie sądziła, że usnął, wzięła nóż, upewniła się, że jest ostry, wsunęła małe nóżki w grube trzewiki i bez najmniejszego hałasu wyszła do ogrodu.
Ogród, zamknięty murem, przytykał do dość obszernego i okolonego żywopłotem kawałka ziemi, gdzie chowano konie, na Korsyce bowiem konie nie znają wcale stajni. Zazwyczaj zostawia się je wolno w polu i zdaje się na ich inteligencję znalezienie paszy i ochronę przed zimnem i deszczem.
Kolomba otworzyła drzwiczki z tąż samą ostrożnością, weszła w ogrodzenie i gwizdnąwszy lekko, zwabiła do siebie konie, którym nosiła często chleb i sól. Z chwilą gdy kary znalazł się na odległość ręki, chwyciła go silnie za grzywę i przecięła ucho nożem. Koń dał straszliwego susa i uciekł, wydając ów ostry krzyk, jaki wydziera koniom uczucie dotkliwego bólu. Wówczas Kolomba, zadowolona, wysunęła się z powrotem do ogrodu, gdy Orso otworzył okno i krzyknął: „Kto tam?” Równocześnie usłyszała, że nabija strzelbę. Szczęściem dla Kolomby furtka znajdowała się w zupełnej ciemności i wielka figa zasłaniała ją w części. Niebawem z przerywanych błysków, jakie zamigotały w pokoju, doszła do wniosku, iż Orso stara się zapalić lampę. Zamknęła spiesznie furtkę i pomykając wzdłuż muru w ten sposób, iż czarna suknia zlewała się z ciemną gęstwiną szpalerów, zdołała dotrzeć do kuchni na parę chwil przed zjawieniem się brata.
— Co się stało? — spytała.
— Zdawało mi się — rzekł Orso — że ktoś otwierał furtkę.
— Niepodobna. Pies byłby szczekał. Zresztą chodźmy zobaczyć.
Orso obszedł dokoła ogród i stwierdziwszy, że brama wjazdowa jest szczelnie zamknięta, gotował się wrócić do pokoju, nieco zawstydzony tym fałszywym alarmem.
— Z przyjemnością widzę, bracie — rzekła Kolomba — że stajesz się ostrożny, jak należy w twoim położeniu.
— Ty mnie kształcisz — odparł Orso. — Dobranoc.
Rano, ze świtem, Orso wstał, gotów do odjazdu. Strój jego zwiastował równocześnie dbałość o elegancję człowieka mającego się przedstawić oczom kobiety, której się chce podobać, a zarazem przezorność Korsykanina w toku vendetty. Na obcisłym niebieskim surducie miał, jako ładownicę, puszkę z błyszczącego metalu zawierającą naboje, zawieszoną na zielonym jedwabnym sznurku; sztylet umieścił w bocznej kieszeni, w ręku zaś trzymał piękną fuzję systemu Mantona, nabitą kulami. Gdy Orso dopijał śpiesznie filiżanki kawy zgotowanej przez Kolombę, jeden z pasterzy wyszedł, aby okulbaczyć155 i narządzić konia. Orso i siostra pospieszyli tuż za nim i weszli w ogrodzenie. Pasterz zbliżył się do konia, ale naraz wypuścił siodło i uzdę i stanął, jak gdyby zdjęty grozą, gdy koń, który pamiętał ranę z ubiegłej nocy i obawiał się o drugie ucho, wspinał się, wierzgał, rżał i miotał się jak oszalały.
— Dalej, spiesz się! — wołał Orso.
— Och, Ors’ Anton’! Och, Ors’ Anton’! — wykrzyknął pasterz. — Święta Madonno!...
Następowały przekleństwa bez liczby i końca, z których większość niemożliwa jest do przetłumaczenia.
— Co się stało, mówże? — spytała Kolomba.
Wszyscy zbliżyli się do konia i widząc zakrwawione i rozcięte ucho, podnieśli krzyk zdumienia i oburzenia. Trzeba wiedzieć, iż okaleczyć konia swego wroga jest u Korsykan zarazem zemstą, wyzwaniem i pogróżką śmierci. „Jedynie kula zdolna jest zmazać tę zbrodnię”. Mimo iż Orso, który długo żył poza krajem, mniej niż kto inny odczuł ogrom obrazy, jednak gdyby w tej chwili zjawił się jaki barricinista, prawdopodobnym jest, iż byłby mu bezzwłocznie dał odpokutować zniewagę, którą przypisywał wrogom.
— Nikczemni tchórze! — wykrzyknął. — Mścić się na biednym zwierzęciu, gdy mnie nie śmieją stanąć do oczu!
— Na cóż czekamy? — wykrzyknęła gwałtownie Kolomba. — Przychodzą nas wyzywać, kaleczyć nasze konie, a my byśmy im nie odpowiedzieli? Czy jesteście mężczyźni?
— Zemsty! — odpowiedzieli pasterze. — Oprowadźmy konia po wsi i przypuśćmy szturm do ich domu.
— Stodoła pokryta słomą przytyka do ich wieży — rzekł stary Polo Griffo — w mgnieniu oka stanie w płomieniach.
Drugi ofiarowywał się przynieść drabinkę z dzwonnicy, trzeci wysadzić bramę Barricinich za pomocą bala, złożonego na placu i przeznaczonego do jakiejś rozpoczętej budowli. Wśród tych wściekłych okrzyków słychać było głos Kolomby, oznajmiającej swym poplecznikom, iż nim się wezmą do dzieła, każdy otrzyma duży kielich anyżówki.
Na nieszczęście, lub raczej na szczęście, wrażenie, jakie sobie obiecywała po swym okrucieństwie, było dla Orsa w znacznej mierze stracone. Nie wątpił on, iż to dzikie okaleczenie jest dziełem jednego z wrogów; podejrzewał o nie szczególnie Orlanduccia; ale nie uważał, aby ten młody człowiek, wyzwany i spoliczkowany przezeń, zmazał swą hańbę tym, iż przeciął ucho koniowi. Przeciwnie, ta podła i śmieszna zemsta powiększała jego wzgardę; myślał obecnie wraz z prefektem, że podobni ludzie nie zasługują, aby się z nimi mierzyć. Skoro tylko zdołał dojść do głosu, oświadczył stropionym rebbianistom, aby poniechali wojowniczych zamiarów i że sprawiedliwość, której stróże zjawią się niebawem, pomści bardzo skutecznie ucho biednego konia.
— Jestem tu panem — dodał surowo — i chcę, by mnie słuchano. Pierwszy, który ośmieli się jeszcze mówić o zabijaniu i podpalaniu, może mieć wprzódy ze mną do czynienia. Dalej! Osiodłać mi bułanego156.
— Jak to, Orso — rzekła Kolomba, odciągając go na stronę — ścierpisz, by nas znieważono? Za życia ojca nigdy Barriciniowie nie ośmieliliby się kaleczyć naszego bydlęcia!
— Przysięgam ci, że pożałują tego, ale rzeczą żandarmów i katów jest karać nędzników, którzy odważni są tylko wobec zwierząt. Powiedziałem ci, sąd pomści nas... albo też... nie będziesz potrzebowała mi przypominać, czyim jestem synem.
— Cierpliwości — rzekła Kolomba, wzdychając.
— Zapamiętaj sobie dobrze, siostro — ciągnął Orso — że jeżeli za powrotem zobaczę, iż dopuszczono się jakiegoś wybryku na Barricinich, nigdy ci tego nie daruję. — Następnie dodał łagodniej: — Jest bardzo możliwe, prawdopodobne nawet, że wrócę tu z pułkownikiem i jego córką; postaraj się, aby pokoje były w porządku, aby śniadanie było dobre, słowem, aby goście nie cierpieli zbytniej niewygody. To bardzo pięknie, Kolombo, być dzielną, ale trzeba także, by kobieta umiała być gospodynią domu. No, uściskaj mnie, bądź rozsądna; już osiodłano bułanka.
— Orso — rzekła Kolomba — nie pojedziesz sam.
— Nie trzeba mi nikogo — rzekł Orso — i ręczę ci, że nie dam sobie uciąć ucha.
— Och! Nigdy nie pozwolę ci jechać samemu w wojennym czasie. Hej! Polo Griffo! Gian’ France! Memmo! Weźcie strzelby, będziecie towarzyszyli panu.
Po dość żywej dyskusji Orso musiał się zgodzić na eskortę. Wybrał spośród najzapalczywszych pasterzy tych, którzy najgłośniej doradzali rozpoczęcie wojny; następnie, ponowiwszy jeszcze nakazy siostrze i pozostałym, puścił się w drogę, czyniąc tym razem koło, aby minąć dom Barricinich.
Byli już daleko od Pietranera i jechali ostrym kłusem, kiedy mijając strumyczek, który gubił się w bagnisku, stary Polo Griffo ujrzał kilka świń, wygodnie siedzących w błocie i rozkoszujących się ciepłem słońca i chłodem kąpieli. Natychmiast, wziąwszy na cel największą, wypalił jej prosto w łeb i zabił na miejscu. Towarzyszki zmarłej podniosły się i umknęły z zadziwiającą lekkością; mimo że drugi pasterz dał też ognia, dopadły zdrowo i cało zarośli, w których znikły.
— Ciemięgi!
Uwagi (0)