Kolomba - Prosper Mérimée (czytanie ksiazek w internecie .txt) 📖
Miss Lidia Nevil, ukochana córka angielskiego pułkownika w stanie spoczynku, nudzi się zwiedzaniem Włoch i nakłania ojca do wybrania się na dziką i piękną Korsykę, zamieszkałą przez gościnnych ludzi o pierwotnych obyczajach. W podróży poznaje młodego Korsykanina, byłego żołnierza armii napoleońskiej. Zwolniony ze służby po klęsce pod Waterloo i zmianie ustroju, przystojny porucznik Orso powraca w rodzinne strony. Mimo początkowych nieporozumień podczas rejsu pułkownik Nevil i młodzieniec nabierają do siebie sympatii i prowadzą ożywione rozmowy. Kiedy nocą Lidia przypadkiem słyszy śpiewaną przez marynarza pieśń żałoby i zemsty, ze zdumieniem zauważa, że śpiewak milknie, zauważając Orsa. Wkrótce dowiaduje się, że na młodzieńcu ciąży obowiązek vendetty, pomsty za śmierć zamordowanego ojca, zaś Orso w rozmowach gorąco broni obyczaju swoich rodaków…
Utwór należy do najlepszych i najdłuższych opowiadań Mériméego, zbliżonych do krótkiej powieści.
- Autor: Prosper Mérimée
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kolomba - Prosper Mérimée (czytanie ksiazek w internecie .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Prosper Mérimée
Wreszcie Orso poruszył się. Natychmiast Kolomba pochyliła się nad nim i uściskała go kilkakrotnie, zasypując pytaniami o ranę, o to czy cierpi, czy czego potrzebuje. Odpowiedziawszy, iż ma się tak dobrze, jak tylko to możebne, Orso z kolei spytał, czy miss Nevil jest w Pietranera i czy napisała doń. Kolomba, schylona nad bratem, zasłaniała w zupełności towarzyszkę, którą zresztą w ciemności, jaka panowała, z trudnością byłby rozpoznał. Trzymała za rękę miss Nevil, drugą zaś ręką unosiła lekko głowę rannego.
— Nie, bracie, nie dała listu... ale ty ciągle myślisz o miss Nevil... kochasz ją zatem?
— Czy ją kocham, Kolombo!... Ale ona... może pogardza mną obecnie!
W tej chwili miss Nevil uczyniła wysiłek, aby cofnąć rękę, ale niełatwo było skłonić Kolombę do wypuszczenia łupu; rączka jej, mimo że drobna i kształtna, posiadała siłę, której widzieliśmy kilka dowodów.
— Pogardza tobą?! — wykrzyknęła Kolomba. — Po tym co uczyniłeś... Przeciwnie, mówi o tobie jak najlepiej... Ach, Orso, miałabym ci wiele do opowiedzenia.
Ręka znów chciała się wymknąć, ale Kolomba przyciągała ją wciąż bliżej Orsa.
— Ależ — mówił ranny — dlaczegóż mi nie odpisała? Jeden jedyny wiersz, a byłbym zadowolony.
Ciągnąc uparcie rękę miss Lidii, Kolomba włożyła ją w końcu w dłoń brata. Wówczas, usuwając się nagle i parskając śmiechem, zawołała:
— Orso, strzeż się, byś nie rzekł czego złego o miss Lidii, bo ona rozumie bardzo dobrze po korsykańsku.
Miss Lidia cofnęła natychmiast rękę; wyjąkała kilka niezrozumiałych słów. Orsowi zdawało się, że śni.
— Pani tu, miss Nevil! Mój Boże! Jak pani się odważyła! Ach, jakiż ja szczęśliwy!
I podnosząc się z trudnością, starał się zbliżyć do niej.
— Towarzyszyłam pańskiej siostrze — rzekła miss Lidia — aby nikt nie mógł podejrzewać, dokąd idzie... a przy tym... chciałam także... upewnić się... Mój Boże, jak panu tutaj niewygodnie!
Kolomba siadła za Orsem. Podniosła go ostrożnie, podtrzymując głowę brata na kolanach. Okoliła mu ramieniem szyję i dała miss Lidii znak, by się zbliżyła.
— Bliżej! Bliżej! — rzekła. — Nie trzeba, aby ranny nadto podnosił głos.
A kiedy miss Lidia zdawała się wahać, wzięła ją za rękę i posadziła tak blisko, iż suknia jej dotykała Orsa, a ręka, którą Kolomba przytrzymywała ciągle, spoczęła na ramieniu rannego.
— Tak jest mu bardzo dobrze — rzekła Kolomba wesoło. — Nieprawdaż, Orso, że dobrze jest być w gąszczu, w obozie, w taką piękną noc jak dzisiejsza?
— Och, tak! Piękna noc! — rzekł Orso. — Nie zapomnę jej nigdy.
— Musi pan bardzo cierpieć — rzekła miss Nevil.
— Nie cierpię już — rzekł Orso — i chciałbym umrzeć tutaj.
I prawa jego ręka zbliżała się do dłoni miss Nevil, którą Kolomba wciąż trzymała w uwięzi.
— Trzeba koniecznie, aby pana przeniesiono gdzieś, gdzie będziemy mogli go doglądać, panie della Rebbia — rzekła miss Nevil. — Nie mogłabym usnąć teraz, kiedy widziałam pana na tak nędznym posłaniu... pod gołym niebem...
— Gdybym się nie obawiał spotkać panią, miss Nevil, byłbym próbował wrócić do Pietranera i oddałbym się sam w ręce władzy.
— I czemu bałeś się spotkać miss Nevil, Orso? — spytała Kolomba.
— Byłem pani nieposłuszny, miss Nevil... nie ośmieliłbym się stanąć przed panią w tej chwili.
— Czy pani wie, miss Lidio, że pani robi z moim bratem, co się pani podoba? — rzekła Kolomba, śmiejąc się. — Nie pozwolę pani go widywać.
— Mam nadzieję — rzekła miss Nevil — że ta nieszczęśliwa sprawa wyjaśni się i że niebawem będzie pan wolny od wszelkich obaw... Będę bardzo rada, jeżeli przed odjazdem dowiem się, iż oddano panu sprawiedliwość i uznano pańską rycerskość zarówno, jak odwagę.
— Pani odjeżdża, miss Nevil! Niech pani nie wymawia jeszcze tego słowa.
— Cóż pan chce... ojciec nie może wiecznie polować... trzeba jechać.
Orso opuścił rękę, która dotykała dłoni miss Lidii. Nastała chwila milczenia.
— Ba! — podjęła Kolomba. — Nie damy państwu odjechać tak rychło. Mamy wam jeszcze wiele rzeczy do pokazania w Pietranera... Zresztą przyrzekła mi pani zrobić mój portret, a jeszcze nie zaczęty nawet... A potem obiecałam napisać dla pani serenatę w siedemdziesięciu i pięciu zwrotkach... A potem... Ale czegóż tam Brusco warczy?... A ot, Brandolaccio pędzi tu za nim... Zobaczmyż, co to.
To mówiąc, wstała i kładąc bez ceremonii głowę Orsa na kolanach miss Nevil, pobiegła ku bandytom.
Nieco zdumiona, iż stała się w ten sposób podporą pięknego młodzieńca sam na sam w chaszczach, miss Nevil nie bardzo wiedziała, co z sobą począć. Usuwając się nagle, lękała się sprawić ból rannemu. Ale Orso opuścił sam słodkie oparcie, jakie siostra mu zostawiła, i podnosząc się na prawej ręce, rzekł:
— Zatem pani jedzie niedługo, miss Lidio? Nie myślałem nigdy, aby pani miała przeciągnąć pobyt w tym nieszczęśliwym kraju... a mimo to od czasu, jak pani tu przybyła, cierpię sto razy więcej na myśl, że trzeba się pożegnać z panią... na zawsze... Jestem biednym porucznikiem... bez przyszłości... obecnie banitą... Cóż za chwila, miss Lidio, aby mówić pani, że cię kocham... ale to z pewnością jedyny raz, że pani mogę to powiedzieć... A mam uczucie, że jestem mniej nieszczęśliwy teraz, kiedy otworzyłem ci serce.
Miss Lidia odwróciła głowę, jak gdyby ciemność nie wystarczała dla ukrycia rumieńca:
— Panie della Rebbia — rzekła drżącym głosem — czyż byłabym przyszła tutaj, gdyby... — To mówiąc, wciskała w rękę Orsa egipski talizman. Następnie, czyniąc gwałtowny wysiłek, aby wrócić do żartobliwego tonu, który jej był zwyczajny, dodała: — To bardzo źle z pana strony, panie Orso, mówić w ten sposób... W tym gąszczu, otoczona bandytami, wiesz dobrze, że nie ośmieliłabym się pogniewać na pana.
Orso uczynił ruch, jak gdyby chcąc ucałować rękę, która wręczała mu talizman; że zaś miss Lidia usunęła ją za szybko, stracił równowagę i upadł na chore ramię. Nie mógł się wstrzymać od bolesnego jęku.
— Uraził się pan, drogi panie Orso? — krzyknęła, podnosząc go. — To moja wina, daruj mi...
Mówili jeszcze jakiś czas ściszonym głosem, z głowami nachylonymi bardzo blisko siebie. Kolomba, która nadbiegła spiesznie, znalazła ich dokładnie w tej pozycji, w jakiej ich zostawiła.
— Woltyżerowie! — krzyknęła. — Orso, próbuj podnieść się i iść, ja ci pomogę.
— Zostaw mnie — rzekł Orso. — Powiedz bandytom, aby się ratowali... niech mnie biorą, nie dbam o to, ale zabierz miss Lidię: na miłość Boga, niech jej nie ujrzą tutaj!
— Nie zostawię cię, poruczniku — rzekł Brandolaccio, który zbliżył się za Kolombą. — Sierżant woltyżerów jest chrześniakiem adwokata; zamiast uwięzić, zabije cię po prostu, a powie, że stało się to przypadkiem.
Orso spróbował się podnieść, zrobił nawet kilka kroków, ale ustając rychło, rzekł:
— Nie mogę iść. Uciekajcie, ratujcie się. Bądź zdrowa!
— Nie opuścimy cię! — wykrzyknęły obie kobiety.
— Jeśli nie możesz iść — rzekł Brandolaccio — trzeba cię będzie zanieść, poruczniku. No, dalej, tylko odwagi; będziemy mieli czas zemknąć wąwozem, tam z tyłu. Proboszcz zatrudni ich tu przez chwilę.
— Nie, zostawcie mnie — rzekł Orso, kładąc się na ziemi. — Na miłość boską, Kolombo, zabierz miss Nevil!
— Pani jesteś silna, panno Kolombo — rzekł Brandolaccio. — Chwyć go za ramiona, ja trzymam za nogi. Dobrze! Naprzód, marsz!
Unieśli go szybko mimo protestów; miss Lidia spieszyła za nimi, śmiertelnie przerażona. Naraz rozległ się strzał, któremu odpowiedziało natychmiast kilka innych. Miss Lidia wydała krzyk, Brandolaccio zaklął, ale podwoił kroku, Kolomba zaś za jego przykładem biegła przez gąszcz, nie zważając na gałęzie, które jej smagały twarz lub rozdzierały suknię.
— Schyl się, schyl, droga — mówiła do towarzyszki — kula może cię dosięgnąć.
Szli, lub raczej biegli w ten sposób z pięćset kroków, kiedy Brandolaccio oświadczył, że już nie może, i osunął się na ziemię mimo upomnień i wyrzutów Kolomby.
— Gdzie miss Nevil? — pytał Orso.
Miss Nevil, wystraszona strzałami, wstrzymywana co chwila gąszczem, straciła niebawem ślad uciekających i została sama, wydana na pastwę najżywszych obaw.
— Została z tyłu — rzekł Brandolaccio — ale nie zginęła: kobiety odnajdują się zawsze. Słuchaj tylko, Ors’ Anton’, jaki hałas robi tam Proboszcz twoją fuzją. Na nieszczęście, ciemno choć oko wykol; taka pukanina po nocy nie przynosi nikomu wielkiej szkody.
— Pst! — wykrzyknęła Kolomba. — Słyszę konia, jesteśmy ocaleni.
W istocie, koń, zbłąkany widać w chaszczach, przerażony hałasem, zbliżał się ku nim.
— Ocaleni! — powtórzył Brandolaccio. Podbiec ku koniowi, chwycić go za grzywę, założyć w usta pętlę w kształcie uzdy było dla bandyty, wspomaganego przez Kolombę, dziełem jednej chwili.
— Uprzedźmy teraz Proboszcza — rzekł.
Gwizdnął dwa razy; oddalony gwizd odpowiedział na ten sygnał i manton przestał się odzywać swoim basem. Wówczas Brandolaccio wskoczył na konia. Kolomba posadziła brata przed bandytę, który obejmował go silnie jedną ręką, gdy drugą kierował wierzchowcem. Mimo podwójnego ciężaru koń, zachęcony dwoma tęgimi uderzeniami nogą, ruszył żwawo i zbiegł w galopie ze stromego pagórka, na którym wszelki inny koń niż korsykański zabiłby się sto razy.
Kolomba zawróciła wówczas i ruszyła z powrotem, wołając miss Nevil, ale żaden głos nie odpowiadał jej wołaniu... Idąc jakiś czas na oślep, starając się odnaleźć drogę, którą przyszła, spotkała na ścieżce dwóch woltyżerów, którzy krzyknęli: „Kto idzie?”
— Cóż tam, panowie! — rzekła Kolomba drwiąco — A to mi dopiero hałasy! Ilu zabitych?
— Byłaś pani w kompanii bandytów — rzekł jeden z żołnierzy — pójdziesz z nami.
— Bardzo chętnie — rzekła — ale zgubiłam tu przyjaciółkę i trzeba nam ją odnaleźć.
— Przyjaciółka już nakryta; pójdziecie obie przespać się w więzieniu.
— W więzieniu? To się pokaże, ale tymczasem zaprowadźcie mnie do niej.
Woltyżerowie zawiedli Kolombę do obozu bandytów, gdzie zgromadzili trofea ekspedycji: burkę, którą był okryty Orso, stary garnek i dzbanek pełen wody. Tamże znajdowała się miss Nevil, która zdybana przez żołnierzy, wpół umarła ze strachu, odpowiadała łzami na pytania co do liczby bandytów oraz kierunku, w jakim się udali.
Kolomba rzuciła się w ramiona miss Lidii i szepnęła do ucha: „Ocaleni”. Następnie, zwracając się do sierżanta:
— Panowie — rzekła — widzicie przecież, że ta panienka nie ma pojęcia o tym, o co ją pytacie. Pozwólcie nam wrócić do wsi, gdzie oczekują nas z niecierpliwością.
— Zaprowadzi się was tam, i to prędzej niżbyś pragnęła, moja gołąbko — rzekł sierżant. — Tam wytłumaczycie się, coście robiły w chaszczach o tej porze, w towarzystwie bandytów, którzy właśnie uciekli. Nie wiem, jakich czarów używają te łajdaki, ale to pewna, że muszą rzucać urok na dziewczęta, wszędzie bowiem, gdzie są bandyci, można być pewnym, że znajdzie się ładne buziaki.
— Bardzo pan uprzejmy, panie sierżancie — rzekła Kolomba — ale dobrze byś zrobił, gdybyś zechciał uważać na słowa. Ta panienka jest kuzynką prefekta i nie trzeba z nią żartować.
— Kuzynka prefekta! — szepnął jeden z woltyżerów do naczelnika. — Prawda, ma kapelusz.
— Kapelusz nic nie stanowi — rzekł sierżant. — Były tu obie z Proboszczem, który jest największy zwodziciel w całej okolicy, i obowiązkiem moim jest zabrać je z sobą. Zresztą nie mamy tu już nic do roboty. Gdyby nie ten przeklęty kapral Taupin... pijaczyna Francuz pokazał się, nim zdążyłem okolić chaszcze... gdyby nie on, złapalibyśmy ich w potrzask.
— Jest panów siedmiu? — rzekła Kolomba. — Wiecie panowie, że gdyby przypadkiem trzej bracia Gambini, Sarocchi i Teodor Poli165 znaleźli się z Brandolacciem i Proboszczem pod krzyżem świętej Krystyny, mogliby wam narobić tęgiego kłopotu. Gdyby się wam trafiła rozmówka z „Komendantem świeżego powietrza”166, nie miałabym ochoty być przy tym. Kule nie rozróżniają po nocy nikogo.
Możliwość spotkania z groźnymi bandytami, których Kolomba wymieniła przed chwilą, uczyniła na woltyżerach pewne wrażenie. Ciągle klnąc kaprala Taupin, psa-Francuza, sierżant dał znak do odwrotu. Oddział skierował się ku Pietranera, unosząc z sobą burkę i garnek. Co do dzbanka, wymierzono mu sprawiedliwość kopnięciem nogi. Woltyżer chciał ująć miss Lidię za ramię, ale Kolomba odepchnęła go.
— Niech nikt jej nie tyka! — rzekła. — Myślicie, że mamy ochotę uciekać? Chodź, Lidio, chodź, droga, oprzyj się na mnie i nie płacz jak dziecko. A to mi przygoda, ale nie skończy się źle; za pół godziny siądziemy do wieczerzy. Co do mnie, umieram z głodu.
— Co pomyślą o mnie? — mówiła cicho miss Nevil.
— Pomyślą, żeś się zbłąkała w gąszczu, ot i wszystko.
— Co powie prefekt?... Co powie ojciec zwłaszcza?
— Prefekt?... Odpowiesz mu, by pilnował swojej prefektury. Ojciec?... Sądząc ze sposobu, w jaki rozmawiałaś z Orsem, myślę, że to raczej ty masz coś do powiedzenia ojcu.
Miss Nevil ścisnęła ją za ramię bez odpowiedzi.
— Nieprawdaż — szepnęła jej Kolomba — że Orso wart jest, aby go kochać? Nie kochasz go
Uwagi (0)