Kasrylewka - Szolem-Alejchem (ogólnopolska biblioteka cyfrowa .txt) 📖
Czy można śmiać się z własnej biedy? Że jest to możliwe, potwierdza zarówno Szolem Alejchem, jak i mieszkańcy wymyślonej przez niego Kasrylewki, fikcyjnego miasteczka żydowskiego w zaborze rosyjskim. Są to ludzie, którzy mimo ubóstwa wszystko byliby w stanie oddać za cięte słówko, celną ripostę czy wymyślenie efektownego przysłowia.
Humor ten nie przekreśla jednak ani życiowej zaradności, ani innych zalet charakteru. Pojawiający się w wielu opowiadaniach lokalny mędrzec, reb Juzipl, jest oczywiście równie śmieszny, co pozostali mieszkańcy miasteczka, ale nie przestaje być z tego powodu mędrcem ani nie traci godności.
Jak zaś dalece Żydzi potrafią śmiać się z siebie, o tym najlepiej świadczy opowiadanie żartujące ni mniej, ni więcej tylko ze strachu przed pogromem.
- Autor: Szolem-Alejchem
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kasrylewka - Szolem-Alejchem (ogólnopolska biblioteka cyfrowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Szolem-Alejchem
— A zacząć, zaczęło się szybko, oj, biada mi, od stolarza Szymona. Ktoś tam poszedł nocą z lampą, oj, ja nieszczęsna. Wiór nie brakuje i możliwe, że znalazła się zapałka, albo papieros. A może to zrobił sam właściciel, mam na myśli Gedalię. Czy tak było, nie wiem. Ja przy tym nie byłam. Tymczasem, biada mi, zostaliśmy nędzarzami. Straciliśmy wszystko. Wyszliśmy z pożaru z tym, z czym się urodziliśmy. Oj, ja nieszczęsna. Jeśli zapytacie mnie, po co dźwigam ten garnek, doprawdy nie potrafię odpowiedzieć. Sama nie wiem...
— Co za nieszczęście, co za cios! — jakaś kobieta załamuje ręce i płacze. Żali się głosem modlitewnym. — Co ja teraz pocznę? Nie zdążyłam niczego uratować. Z czego będę żyła? Gdzie się podzieję z moimi małymi dziećmi?
Do płonącego domu jak diabły wbiegają i wybiegają chłopcy. Skaczą w ogień. Ratują, co się da. To nogę od krzesła, to wahadło od zegara, to miotłę.
— A gdzie to się podziewa Eli z sikawką?
— Jestem! Jestem! — Eli daje o sobie znać. Mężczyzna małego wzrostu stoi i zmaga się ze swoją sikawką.
— Co tam robisz? Co się tak długo guzdrzesz z sikawką?
— Muszę ją zaszyć. Rozdarła się.
— A gdzie jest Fiszel ze swoimi wiadrami? — krzyczy zachrypniętym głosem Żyd o twarzy przybrudzonej dymem.
— Fiszel! Fiszel! — wszyscy pomagają mu wołać Fiszela.
— Coście się tak „rozfiszlowali”? — wtrąca się jakiś osobnik. Prawdopodobnie jest to sam Fiszel. — Popatrzcie no, jak się „rozfiszlowali”! Tylko Fiszel, Fiszel i Fiszel.
— A gdzie są twoje wiadra? — zadają mu zewsząd to pytanie.
— Wiadra to są, ale co z nimi robić, jeśli nie ma Grunema z beczką.
— A może byś pofatygował się Fiszelu i zdobył, póki co, parę wiader i wodę u sąsiadów?
— A dlaczego ja? Niech Eli to zrobi.
— Eli, złap wiadro i skocz po wodę!
— Nie dam rady, widzisz przecież, że zajęty jestem sikawką. Niech Motl idzie.
— Motl! Idź, zdobądź wiadro wody.
— A dokąd mam iść? Nie znam tu przecież nikogo. Niech idzie Anszel.
— Anszel! Zasuwaj po wodę!
— Ja? Pojęcia nie mam nawet, jakie drzwi otworzyć. Niech idzie Dawid.
— Sza! Sza! Grunem jedzie. Z beczką! Jedzie! Jedzie!
I wszyscy rzucają się w stronę Grunema po wodę. Pierwszy jest Eli z sikawką. Grunem, Żyd o błyszczącej, łuszczącej się twarzy, idzie powoli, nie śpiesząc się. Poły płaszcza ma zakasane do tyłu. Za nim wlecze się chuda szkapa. Ledwo potrafi wyciągać kopyta z błota. Zarówno Grunem, jak i szkapa są mocno zasapani.
— Pięknie witajcie! Już myśleliśmy, że dziś nie zdążycie.
— Ładna mi bajeczka, nieco tylko za krótka — powiada Grunem. — A kto, jeśli nie ja, miałby zdążyć? Co to, chłopczyk jestem? Gdy usłyszałem pierwszy sygnał, już byłem przy koniu. Moja stara chciała mnie nawet zatrzymać. „Co będziesz — powiada — człapał po takim błocie? Szkoda konika. Biedaczysko jest po dniu pracy, zupełnie wyczerpany”. Ale kto by jej słuchał? Ja nie wyrzeknę się dobrego uczynku. Zwłaszcza, gdy chodzi o człowieka. Biedacy palą się. Ważna sprawa.
— Obyście długo żyli, reb Grunem! Nie mamy tu nawet kropli wody. I u sąsiadów, nawet na lekarstwo, jej nie znajdziesz.
Bractwo ochotniczej straży rzuca się z pustymi wiadrami do beczki. Pierwszy oczywiście jest Eli z sikawką. Zaczyna się przepompowywanie: pompują, ciągną, a wody ani śladu.
— Co się stało, reb Grunem? Czy pan zwariował? Zmysły postradał? Przyjechał pan z pustą beczką?
— Co znaczy pusta? Beczka jest pełna jak oko. Co mi tam będziecie gadali.
— Niech pan sam zobaczy. Beczka jest pusta jak bęben.
— Co znaczy, jest pusta? — Grunem ogląda ze wszystkich stron beczkę. — Co to za mowa, co za gadanie? Niech puste będą żołądki, kiszki moich wrogów.
Grunem opukuje beczkę palcami i nagle stwierdza, że nie ma zatyczki.
— Tak, racja, beczka jest pusta — chwyta się za głowę i wyrzuca z siebie grad przekleństw. Nie wiadomo nawet pod czyim adresem.
— Cholera, nagła śmierć. Oby skonał! Oby w wodzie utonął. Kto mógł wyjąć zatyczkę? Niech go ziemia pochłonie! Gdzie się podziała zatyczka? Oj, nieszczęście. Oby cię ogień spalił!
Grunem wyładowuje całą swoją gorycz na biednym koniku. Uderza go batem po grzbiecie. Konik mrugnął tylko oczyma. Spuścił łeb, spojrzał w bok i pomyślał sobie zapewne tak: „Za co mi się to należy? Za co mnie uderzył? Niewielka to przecież sztuka wziąć konia, biedne nieme stworzenie, i za nic bić”.
— Życzę ci osiemdziesięciu ciężkich lat! — Grunem mówi to do siebie. — Już wiem, jak to jest. Nalewam i nalewam. I znowu nalewam i nalewam. Teraz już rozumiem. Beczka widocznie od początku nie miała zatyczki. Oby cię szlag trafił jeszcze tej nocy. Obyś rozpadła się na drobne kawałki.
— Wody! Wody! — ci, którzy gaszą pożar, wołają wciąż o wodę.
— Szybciej! Szybciej! Podajcie wiadra. Nieście je do nas! Dajcie wody!
— Jakie wiadra! Jaka woda? Widzicie przecież, że nie ma nawet kropli.
— Co znaczy, nie ma wody?
— To znaczy, że nie ma!
— A gdzie się podziała?
— Wyciekła. Cała woda wyciekła Grunemowi z beczki. Nic na to nie poradzimy.
Nagle rozlega się znowu ów dziwny dźwięk. Bom! Bom! Bom! I druga połowa miasta zostaje oświetlona.
— Jeszcze jeden pożar! Na Nowym Mieście! — kilkoro ludzi naraz podnosi alarm. Całe bractwo rusza w kierunku Nowego Miasta.
— Dwa pożary w ciągu jednej nocy, to jest już poza zasięgiem moich obowiązków — powiada Grunem do siebie samego. — Mam żonę i dzieci. Wynagrodzenia przecież nie otrzymuję. Chcę, to wożę. Nie chcę — nie wożę. A szkapa też nie z żelaza. Trzeba się nad nią litować. Naharuje się dosyć przez cały dzień, żeby się jeszcze mordować po nocach. Jakby nie miała nic więcej do roboty! Panowie z kahału57 nie zmuszą mnie do tego. Niech biją łbami o ścianę. Chodź braciszku — powiada do konika — Jedziemy do domu.
Rozdział VII. Kasrylewscy bandyciNad samym ranem wracam po pożarach do hotelu. Otwieram drzwi mego pokoju i staję jak wryty. Kręci się po nim trzech osobników ze świecą w ręku. Twarze zupełnie mi nie znane. Łóżko rozbebeszone, szafa otwarta. Moja walizka leży na samym środku pokoju. Moje papiery, moje rękopisy walają się po podłodze.
— Co to jest? Kto wy jesteście? Co tu robicie?
Pytania kieruję do najbliżej stojącego osobnika. Jest to Żyd z rudą brodą. Na nosie sterczy mu sinobłękitna brodawka.
— Pokaż mu nóż. Niech kipnie ze strachu — słowa są przekręcone. Wymieniane są w odwrotnym kierunku i brzmią tak: — Żakop um żón. Chein einpik ez ucharts.
Rudy Żyd, do którego zostały skierowane te słowa, nie odpowiada. Zamyka drzwi, schyla się i wyciąga z cholewy buta duży, ostry nóż. Wymachuje nim przed moim nosem, przysuwa go do mojej twarzy. Wykonuje nim ruchy w prawo i w lewo, w górę i w dół — jak czarodziej.
— Kto my jesteśmy? Tutejsi bandyci! — wyjaśnia mi jeden z szajki. Jest to ciemnolicy, czarnowłosy Żyd z bielmem na oku. W trakcie wypowiadania słowa „bandyci” straszliwie błyszczy mu zdrowe oko. Zgrzyta przy tym zębami jak prawdziwy rozbójnik.
— Przetrząśnij mu kieszenie — powiada drugi, przekręcając w tym samym stylu słowa.
— Pieniążki! Bul forsę! — to trzeci z szajki wtrąca się ochrypłym głosem. Jest to drab dość wysokiego wzrostu. Chwyta mnie za poły kapoty i potrząsa niczym lulawem58 w Święto Szałasów59.
— Pieniędzy — powiadam — chcecie? Ode mnie chcecie wziąć pieniądze? A skąd ja do pieniędzy? Bóg uchował i uchronił mnie przed nimi.
— Powiedz mu, że kłamie — odzywa się trzeci, przekręcając słowa. — Oddaj natychmiast całą forsę! W przeciwnym razie możesz pożegnać się z życiem. Dajemy ci dwie minuty do zastanowienia i jedną na spowiedź przedśmiertną.
I aby mnie przekonać, że nie żartują, Żyd z brodawką na nosie podchodzi do mnie. Nożem wymachuje mi przed nosem. To w prawo, to w lewo, to w górę, to w dół. Tak, jak Żydzi wymachują lulawem60 w Święto Szałasów.
— Czego sterczycie jak głąby? Jak te gliniane golemy61? Związać mu ręce i nogi! — to wysoki Żyd daje o sobie znać swoim ochrypłym głosem. — A gdzie się podziały sznury? Związać go!
— Po co macie się trudzić? Weźcie — powiadam — mój cały majątek. Weźcie mój portfel z kilkoma rublami i zostawcie mnie. Co wy do mnie możecie mieć? Jestem ojcem rodziny. Mam, bez uroku, cztery córki i dwóch synów. Najmłodsze dziecko ma niespełna miesiąc.
Trzej bandyci chyba się naradzają. Narada odbywa się w języku złodziejskim. Przeliczają te kilka rubli z mojego portfela i biorą mnie na spytki. Oni zadają pytania, a ja udzielam odpowiedzi.
— Skąd Żyd?
— Z Jehupca.
— Nazwisko?
— Szolem Alejchem62.
— Alejchem szolem. Jak brzmi Wasze nazwisko?
— Szolem Alejchem.
— Alejchem szolem. Pytamy, jak się nazywacie?
— Szolem Alejchem. Tak się nazywam.
— Cudaczne nazwisko. Czym się zajmujecie?
— Jestem pisarzem.
— Chodzi o wasz zawód. Z czego żyjecie?
— Jestem pisarzem.
— A co pan pisze? Podania? Papiery? Donosy?
— Felietony. Książki dla dzieci.
— Znaczy się, jesteście sprzedawcą książek. Literatem?
— Tak, literatem.
— To co pan tutaj robi?
— Przyjechałem obejrzeć Kasrylewkę.
— I nic więcej?
— Nic więcej.
— Żadnych interesów?
— Żadnych.
— A wydatki jakieś pan poniósł?
— Poniosłem.
— A na co to panu się zda?
— Żebym miał o czym pisać.
— Gdzie pisać?
— W gazetach.
— W jakich gazetach?
— W żydowskich gazetach.
— Czy są żydowskie gazety?
— A jakże inaczej?
— Czym się zajmują?
— Drukują się.
— Do czego one są potrzebne?
— Do czytania.
— Kto je czyta?
— Żydzi.
— A ktoś płaci panu za to, co pan pisze?
— Oczywiście.
— Tak też i mówcie! A co, na przykład, ma pan z tego? Ile pan zarabia na tydzień? Pan pali? Gdzie są pańskie papierosy?
Wyciągam papierośnicę i podaję każdemu. Niech sobie zapalą.
— Zapytaj go — powiada jeden z bandytów, wymawiając słowa od tyłu do przodu — czy papierośnica jest ze srebra.
— Srebrna? — to ten z bielmem na oku. Bierze papierośnicę do ręki. Waży ją. — Srebrna, czy zwykła lipa?
— Zwyczajna. Za dwa ruble — wyjaśniam i wszyscy naraz zapalamy.
— A pomacaj go za zegarek — radzi drugi w złodziejskim języku.
— A gdzie pański zegarek? — bandyta z bielmem na oku obszukuje moje kieszenie. — Nie ma pan zegarka?
— Mam — powiadam — mam zegarek. Nawet bardzo dobry, złoty zegarek. Zastawiłem go jednak w lombardzie, w Jehupcu.
— Wielka szkoda! Grzech! — powiada ten z ochrypłym głosem.
— Przydałby się nam teraz! Właśnie potrzebujemy złotego zegarka. Jak Boga kocham!
— A niech go szlag! Taki sam pętak, jak my — powiada po złodziejsku trzeci.
— Dobranoc! — bandyci żegnają się ze mną i zabierają się do wyjścia. — Następnym razem, gdy zechce pan opuścić pokój, proszę zamknąć drzwi na klucz. Nie należy zdawać się na boże cuda oraz na łaskę i sprawiedliwość kasrylewskich złodziei. Proszę nie mieć nam za złe, żeśmy trochę panu dokuczyli.
— Przeciwnie. Niech panowie nie mają mi za złe, że tak mało... — chcę ich odprowadzić do samych drzwi. Chcę nawet przekroczyć z nimi próg pokoju, ale ochrypły facet kładzie palec na ustach i wyśpiewuje na melodię Kołduni: — Ani mru, mru! Sza!
Rudy z brodawką na nosie znowu wyciąga nóż. Wymachuje nim kilka razy przed moją głową, jakby chciał powiedzieć: „Jeśli piśniesz choć jedno słowo, życie twoje nie warte złamanego szeląga”.
*
— Gwałtu! Ratunku! Ratujcie! — krzyczę nie swoim głosem. Zacząłem się wydzierać natychmiast po ulotnieniu się bandytów. Obudziłem wszystkich. Z całego hotelu zbiegli się ludzie. Kobiety w bieliźnie, mężczyźni, za przeproszeniem, w samych gaciach. Nic innego, tylko pożar.
— Znowu pali się?
— Znowu pożar?
— Gdzie się pali?
— Kto się pali?
— Cicho! Sza! Nikt się nie pali — to portier Noach się wtrącił. Po swojemu zwraca się do mnie:
— Czego się pan rozryczał jak zwariowane cielę? Co to za hałas? Czy to dom publiczny? Jeszcze, nie daj Bóg, pobudzicie mi wszystkich aktiejorów.
— Bandyci — powiadam — rozbójnicy! Napadli mnie dopiero co. Ograbili!
Na słowo „bandyci” wszystkich ogarnął strach. Powstaje larum. Wszyscy naraz zaczynają gadać.
— Bandyci?
— Ilu ich było?
— Jak wyglądali?
— Było dwóch młodych i jeden stary!
— Mieli noże?
— A dlaczego pan milczał?
— Bał się pan krzyczeć?
— Masz ci bandytów! Niech Bóg uchowa!
— Wczoraj bandyci napadli też na inny hotel. Omal
Uwagi (0)