Kasrylewka - Szolem-Alejchem (ogólnopolska biblioteka cyfrowa .txt) 📖
Czy można śmiać się z własnej biedy? Że jest to możliwe, potwierdza zarówno Szolem Alejchem, jak i mieszkańcy wymyślonej przez niego Kasrylewki, fikcyjnego miasteczka żydowskiego w zaborze rosyjskim. Są to ludzie, którzy mimo ubóstwa wszystko byliby w stanie oddać za cięte słówko, celną ripostę czy wymyślenie efektownego przysłowia.
Humor ten nie przekreśla jednak ani życiowej zaradności, ani innych zalet charakteru. Pojawiający się w wielu opowiadaniach lokalny mędrzec, reb Juzipl, jest oczywiście równie śmieszny, co pozostali mieszkańcy miasteczka, ale nie przestaje być z tego powodu mędrcem ani nie traci godności.
Jak zaś dalece Żydzi potrafią śmiać się z siebie, o tym najlepiej świadczy opowiadanie żartujące ni mniej, ni więcej tylko ze strachu przed pogromem.
- Autor: Szolem-Alejchem
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kasrylewka - Szolem-Alejchem (ogólnopolska biblioteka cyfrowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Szolem-Alejchem
Przy tych słowach wchodzi masywny Żydek o czerwonych policzkach. Twarz spocona, fajka-cybuch w ustach. Bez zbędnych ceregieli biorę go za rękę i pokazuję mu drzwi.
— Idź pan sobie do wszystkich diabłów wraz ze swoimi pończochami. Nie potrzebuję pończoch.
— Na litość boską! — portier Noach jest przerażony. — Kogo pan wyrzuca? To przecież nasz gospodarz, właściciel hotelu.
— Ach, tak. Proszę wybaczyć — witam go serdecznie i przystawiam mu krzesło. — Myślałem, że pan jest tym Żydem, który poleciał po pończochy. Masz ci nieszczęście. Zarzucono mnie pończochami. Istny potop pończoch. Siadajcie. Bardzo proszę.
— Dziękuję, chętnie — powiada do mnie gospodarz. Siada na krześle i pyka fajkę.
— Skąd Żyd przybywa? Może z Jehupca? Mam tam znajomka. To znaczy mój znajomek już właściwie nie mieszka w Jehupcu. Już dawno temu stamtąd wyjechał. Obawiam się, że już będzie osiemnaście lat, jak się wyprowadził z Jehupca. Może nawet dziewiętnaście. Przeprowadził się do Odessy, do krewnych, którzy mają tam skład pszenicy. Dwa składy — jeden w Odessie, drugi w Mikołajewsku. Odeski interes niczego sobie. Dobrze prosperuje. Mikołajewski jest teraz bity, nawet bardzo. Bije go na głowę Teodozja. A wszystko przez to, że w Teodozji zbudowano port. Teodozja stała się dziś miastem, co się zowie. W Teodozji też mam znajomych. Powiadają, że to piękne miasto.
Widzę, że zapowiada się na długą historię. Na historię bez końca. Udaje mi się wtrącić:
— O co to chciałem pana zapytać? Aha! Już wiem. Dlaczego pan nazwał swój hotel „Turkalią”?
— Pamiętam jeszcze Teodozję — odpowiada gospodarz. — Pamiętam ją jako miłe miasteczko. Ja sam, rozumie pan, jestem stamtąd. Tamtejszy, besarabski. Pochodzę z Besarabii39, z małego miasteczka Dubosady. To znaczy urodziłem się w Bełcu. A pan szanowny był kiedyś w Bełcu? Fajne miasto z tego Bełca. Ale nie umywa się do Kiszyniowa.
— Tere fere kuku — wtrąca się portier Noach. — Może pan z gospodarzem rozmawiać trochę głośniej. Słuch ma popsuty. Głuchy jak pień.
Przysuwam się jak najbliżej do gospodarza i krzyczę mu wprost do ucha:
— Pytam się, dlaczego wasz hotel ma tak dziwną nazwę.
— Czemu pan tak krzyczy? Nie jestem głuchy. Dziwna nazwa, powiada pan? Co w niej dziwnego? „Italia” jest dobra? „Portugalia” to dobrze? A „Turkalia” pochodzi od Turka. A więc, na czym to ja się zatrzymałem? Na Kiszyniowie. A ludzie? U nas, w Besarabii, słyszy pan, to zupełnie inni ludzie. I jada się tam zupełnie inaczej. Gdy zasiadają do stołu, to zaczynają od wspaniałych ryb ze wspaniałej rzeki. Po tym — dobry, tłusty kawałek kade. Po nim zaś podają na dużym talerzu wspaniałą mamałygę40, którą kroją wszerz długą nicią. Potem podają świeże i gorące pampuszki41. Zapija się je prawdziwym winem besarabskim. Zakąskę do tego stanowi nahut, czyli cudowny groch.
Przy tej okazji gospodarz oblizuje się i dodaje mi apetytu do jedzenia. W czasie, gdy gospodarz opowiada o potrawach besarabskich, rozlega się śpiew litewskiego kantora:
A chór rozdziela się na dwie grupy. Jedna grupa śpiewa:
Druga grupa podtrzymuje:
Z kolei z drugiej strony słychać śpiew aktiejorów:
Również posługacz, który czyści buty za moimi drzwiami, raz po raz pluje w szczotkę i zawodzi piosenkę:
Tuż po śpiewie słychać głos Żydówki, która klnie i beszta swego męża. To gospodyni szuka we wszystkich pokojach naszego gospodarza. Nie przestaje kląć. Wyrzuca z siebie jakieś dziwne i nietypowe przekleństwa. Wszystkie niemal kończą się rymami:
— Cholerę w bok. Zmartwień na rok. Udar do głowy i cios mu morowy. Niechaj ogień go pali. Niech płomień go smali!
— Pan będzie jadł z gospodarzem i gospodynią? Czy też w restauracji — pyta mnie portier Noach.
— W restauracji! W restauracji!!
Rozdział III. Kasrylewskie restauracje„Koszer — Tu są smaczne, świeże i koszerne potrawy — Sara Indyk.” Przeczytawszy takie ogłoszenie wspinam się czym prędzej po stromych, śliskich schodach na drugie piętro czerwonej, nagiej kamienicy. Nie zwracam uwagi na to, że zapachy dochodzące z kuchni nie są zbyt przyjemne dla nosa. Pusty żołądek nie przebiera.
— Gdzie tu można zobaczyć Sarę Indyk? — pytam o to starego Żyda o żółtej twarzy, który siedzi na podłodze i reperuje stary, sfatygowany materac.
— Daleko — odpowiada stary i klepie materac tak mocno, że aż zaczyna się z niego wydobywać zielony dymek.
— Wyjechała?
— Wyjechała! — stary kiwa przy tym głową. — Wyjechała na zawsze!
— Umarła? Sprawiedliwe są wyroki opatrzności.
Wypowiadam to dosyć szybko i chcę się wycofać.
— Tak, umarła. W wigilię święta Pesach minie sześć lat od jej śmierci. Uwierz mi panie, że jej dotąd nie zapomniałem. Ani na chwilę. Jak zresztą można było ją zapomnieć? A jak gotowała? Jak piekła? Jak potrafiła obchodzić się z ludźmi? A jak potrafiła rozmawiać z człowiekiem. Jak potrafiła dostosować się do moich wariackich wybryków? Nie mogę tego zrozumieć do dziś. Czyż muszę panu to opowiadać? Pan ją chyba znał?
— Skąd — powiadam — mogłem ją znać? Jestem przecież po raz pierwszy w Kasrylewce.
— No to — powiada tamten — czemuś pan o nią pytał?
— Wcale nie o Sarę pytam. Pytam, czy tu mieści się restauracja „Sara Indyk”. Taki jest napis na ścianie. Chcę coś zjeść.
— Coś zjeść? To czemu pan od razu nie mówi? Rachelo! Rachelo!
Wnet zjawia się sympatyczna ciemna brunetka o czarnych, śmiejących się oczach. Rękawy ma zakasane. Na rękach, twarzy, fartuchu bieli się mąka.
— Co znowu? — czarnooka, pełna wdzięku kobietka wyciera rękawem nos. — Nie dadzą człowiekowi przesiać mąki! Co chwila tylko Rachelo! Rachelo!
— Ten pan chce coś zjeść — stary wypowiada to głośno i nie przestaje klepać materaca.
— Coś zjeść? — kobietka zadaje pytanie z dziwnym jakimś przyśpiewem, podobnym do tego, z jakim w bożnicy czyta się rozdziały z Biblii. Wytrzepuje fartuch i prószy mi w oczy mąką. — A co chciałby pan zjeść?
— A co pani ma? — staram się wypowiedzieć to w jej tonacji.
— A co pan chce? — mówi w tej samej tonacji, z przyśpiewem.
— Co ja chcę? No, powiedzmy, ryby. Macie może faszerowane?
— Po targu rybnym? Też mi pomysł.
— To niech będzie barszcz — powiadam — skoro nie ma ryb.
— A gdzie pan to widział, aby po południu był barszcz? Barszcz trzeba ugotować. Wie pan coś o tym?
— Wszystko trzeba — powiadam — ugotować.
— Dobrze, że pan przynajmniej wie — powiada ona. — Dobre i to.
— Sztuki mięsa też nie ma?
— A skąd miałoby się wziąć? Było i zostało zjedzone.
— No to — powiadam — niech będzie bulion.
— A z czym ma być bulion? Z grysikowymi kostkami, z macą42, czy też z migdałami?
— Niech będzie, z czym pani chce. Grunt, żeby był bulion.
— A kiedy chce pan mieć ten bulion?
— Co znaczy kiedy? Natychmiast!
— Co znaczy — powiada ona — natychmiast! Przecież pan chciałby zapewne, aby bulion był z kury. Jaki bowiem smak ma bulion bez kury? A kurę trzeba najpierw złapać, potem zanieść do rytualnego rzeźnika, oskubać, spreparować, posolić, oblać wrzątkiem, wymoczyć i postawić na ogień. Daj Boże, abym zdążyła przed nocą.
— W takim razie niech pani poda byle co. Może być kawałek mięsa, troszkę zupy, jajecznica z kilku jaj. A może ma pani coś słonego?
— Dziwny Żyd — zwraca się do starego. — Wszystko by chciał... Śledzie, jeśli ma pan ochotę, mogę zrobić.
— Niech będzie śledź, aby szybko.
— A jak pan sobie życzy? Z cebulką?
— Z cebulką!
— I z octem też?
— Z octem też!
— Z oliwą też?
— Tak, z oliwą też!
Jeszcze raz strzepuje fartuch, podkasuje rękawy i idzie po śledzie. Za chwilę wraca.
— A jak pan woli, żeby śledzie były z mleczem czy z ikrą?
— Niech będzie jaki bądź. Aby był.
— Wędzone rybki zje pan?
— Czemu nie?
— A głowacze odeskie?
— Z największą przyjemnością!
— Nie wiem jednak, czy już są. Zdaje mi się, ich jeszcze nie ma. A może już są? Nie! Jeszcze za wcześnie. Mimo to jednak pójdę zobaczyć, czy już są.
Rachela wychodzi i zaraz wraca.
— A na żydowską kiełbasę ma pan chrapkę?
— Och — odpowiadam — jeszcze jaką! Niech pani kupi bez zastanowienia kiełbasę. Bardzo lubię kiełbasę.
— Pan zapewne ma na myśli warszawską kiełbasę?
— Oczywiście. Naturalnie, że warszawską.
— Jeśli tak, to, za przeproszeniem, będzie pan łaskaw pojechać po nią do Warszawy. Tam pan już się jej naje do woli. U nas w sprzedaży jest kiełbasa kasrylewska. Z naszej kasrylewskiej masarni. Trzeba mieć do niej żelazne zęby! Nożem jej nie ukroisz. Chyba, że siekierą. Czort wie, co oni tam pchają do środka, że jest taka twarda. Zdarzyło się, że kiedyś przebito kiełbasę i znaleziono w niej gwóźdź. Widocznie wkładają do niej gwoździe, aby więcej ważyła.
— A może starczy już tego gadania? — stary zaczyna się denerwować. — Idź i przynieś, i niech będzie koniec.
— Co to znaczy idź i przynieś? Trzeba przecież wiedzieć, co przynieść! Każdy ma przecież swego konika, swoje wariactwa. Oto ty, na przykład, lubisz smażone ryby. Inny znów nie znosi smażonych ryb, a lubi pieczone. Albo taki przykład. Są u nas goście, którzy każą sobie ugotować móżdżek i zjadają go z siekaną cebulką i smalcem. Ale są również tacy, którzy w dzień powszedni zamawiają pieczeń z wysuszonymi ząbkami czosnku. A są i takie żarłoki, które duszę sprzedadzą za nadziewaną kiszkę z farfelkami... I są również tacy, którzy za nic, nawet gdyby ich ozłocono, nie wzięliby do ust marynowanego w occie mięsa..!
— Proszę pani — przerywam jej — niech będzie, co będzie, byleby pani przyniosła. Jestem śmiertelnie głodny.
Rachela wychodzi i stary odzywa się do mnie:
— Ta ci ma gadane!
— To wasza córka?
— Jaka tam córka. To moja druga żona. Co tu gadać! Z całą pewnością to już nie to, co tamta. Tamta, wieczny jej pokój, była kobietą, jakiej dziś nie znajdziesz. To znaczy, ja tej obecnej też nie mam nic do zarzucenia. Haruje, nieboraczka, rzetelnie. Nie ma lekkiego życia. Ten materac, nad którym ślęczę, to cała nasza pościel. W dodatku jestem chorowity i kapryśny. Trzeba być z żelaza, aby wytrzymać ze mną i z moimi wariactwami. To znaczy, z natury ja nawet jestem dobry, ale jeśli jakimś słowem mi dopieką, to nie ręczę za siebie. Nikt nie może być wtedy pewny swego życia. Co mi tylko wpadnie do ręki, to zaraz leci, gdzie popadnie. Taki jestem wybuchowy! Czy pan myśli, że nie uprzedzałem o tym mojej żony przed ślubem? Powiedziałem jej otwarcie, że słodyczy u mnie nie zazna. Będzie musiała się zadowolić suchym kawałkiem chleba. O mleku i mięsie mowy być nie może. A co się tyczy harowania, to będzie musiała tyrać za trzech.
— Dlaczego więc wyszła za pana?
— Co znaczy — dziwi się stary — dlaczego? Z jakiego powodu? A mieszkanie to pies?
— Jakie mieszkanie — powiadam — ta kamienica do pana należy?
— Nie! — stary śmieje się. — Mam na myśli restaurację, która należy do mnie. To już interes zaprowadzony. Funkcjonuje od wielu lat. I jak by nie prosperowała źle, to jednak, bądź co bądź, dom. Gdyby pan zobaczył moją Rachelę, jak ładnie ubrana wychodzi na spacer, wziąłby ją pan za hrabinę. Bez uroku, piękna z niej kobieta! Prawda, teraz już trochę przybladła. Gdyby pan ją widział parę lat temu.
— Ile ma pan dzieci?
— Te, te, te! W tym cała bieda, że nie mam dzieci. Napije się pan? Dam panu trochę spirytusu.
— Z największą przyjemnością!
— Naleję panu — powiada do mnie stary — do ciemnego kieliszka. Wyciąga zza pazuchy butelkę i małą czarkę. Nalewa mi trochę spirytusu. Mała wypita czarka zaostrza jeszcze bardziej mój apetyt. Czuję, że nie wytrzymam.
Wchodzi Rachela. Klepie się po sukience i powiada:
— Niech mnie piorun trzaśnie. Zupełnie zapomniałam, że w domu nie ma bułki. Nie ma kawałka chleba. Jakie pieczywo pan lubi? Kołacz żydowski, bułkę francuską, czy też zwyczajny chleb?
— Co prędzej pani zobaczy, to proszę kupić. I niech pani, bardzo o to proszę, więcej nie pyta, co ja lubię. Ja wszystko lubię.
— Kapryśny gość — powiada Rachela. — Przebiera i kaprysi, bardziej nawet niż mój mąż, który codziennie miałby ochotę na świeży chleb. Starego pieczywa nie weźmie do ust. A czy może być codziennie świeży chleb? Na to może sobie pozwolić chyba tylko Kobylański.
— Ano, idź już, idź! — stary ją pogania. — Widzisz przecież, że człowiek umiera z głodu.
Rachela wychodzi po pieczywo, a na jej miejsce wchodzi jakaś wysoka Żydówka o jednym oku. Jedną rękę wsunęła za stanik, drugą drapie się w ucho.
— Reb Mojsze-Jankiel, co robić? Poradź
Uwagi (0)