Wyżebrana godzina - Helena Janina Pajzderska (biblioteka cyfrowa za darmo TXT) 📖
Zbiór opowiadań Heleny Janiny Pajzderskiej piszącej pod pseudonimem Hajota, reprezentantki okresu Młodej Polski, pokazuje zniuansowany obraz społeczeństwa, dając wgląd w życie różnych warstw społecznych. W niektórych opowiadaniach pojawiają się wątki fantastyczne zawierające element oniryzmu.
Zwraca uwagę opowiadanie Kwiat wyśniony. Z dużą wrażliwością opisana w nim została egzystencja najbiedniejszych oraz postępowanie lekarza, który, realizując swoją misję, opiekuje się śmiertelnie chorą osobą, zaspokajając zarówno potrzeby jej ciała, jak i duszy. Stara się umilić ostatnie chwile jej życia.
- Autor: Helena Janina Pajzderska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wyżebrana godzina - Helena Janina Pajzderska (biblioteka cyfrowa za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Helena Janina Pajzderska
Dwa olbrzymie bluszcze stały w obu końcach łóżka, biegnąc puszczonymi po muślinowych firankach gałązkami ku górze, gdzie się plątały z sobą i tworzyły przeźroczystą białozieloną altankę, którą żartobliwie nazywałem „Pagodą Liliowego Bóstwa”, na ścianach poprzybijane półeczki podtrzymywały kilka innych doniczek tej ulubionej przez Elę rośliny, której ciemne zwoje rzeźbiły na prostym tle wapna jakby wypukłe lśniące arabeski.
Pod oknem na stoliczku kwitły niezapominajki w okrągłej, białej salaterce, przyciśnięte różowym kamykiem. Wszystko było jakieś powiewne, jasne, kwitnące.
Cały pokoik zdawał się żyć i oddychać eteryczną świeżością, każdy sprzęt, przypominający realną stronę życia był starannie usunięty w głąb, zamaskowany jakąś muślinową draperią lub pękiem zieleni; rzeczywistość kryła się zalękniona przed despotyczną władzą idealnego smaku.
Była tam na przykład jakaś komódka, którą pamiętałem jako stary, żółty, brzydki grat, stojący na strychu wśród innych rupieci, a którą Gabrunia stamtąd wywlokła i tak ślicznie ufestonowała125 różowym muślinem126 i wykokardkowała wstążeczkami, że wyglądała jak bombonierka.
Nieraz siedząc w pokoiku mojej kuzynki i patrząc na to jak małymi środkami zdołała go przeistoczyć w coś zupełnie odrębnego, myślałem, jakie pałace na kurzych łapkach wznosiłaby ta szczególna istota, gdyby się znalazła w możności urzeczywistnienia swych artystycznych fantazji. Było to w niej prawie chorobliwe, ale niemniej urocze.
Gdym wszedł, siedziała wprost drzwi na otwartym oknie, trzymając się jedną ręką gałęzi, rosnącej tuż pod oknem akacji.
W gładkiej, białej, pikowej sukience, w jaśminowym wieńcu na rozplecionych, złocistych włosach, z głową podniesioną z lekka ku górze i opartą o futrynę okna, upozowana z nieopisaną plastyką, uwydatniającą każdą, piękną linię jej delikatnych, czystych kształtów, wyglądała zachwycająco, jak na model dla rzeźbiarza, który by chciał natchnioną muzę w marmur zakuć; lecz jak na żonę dla poczciwego Kazia, na gospodynią szlacheckiego dworu, wprost komicznie!
W tym podwójnym wrażeniu, jakie na mnie w tej chwili wywarła, mieściła się cała dwoistość mojego dla niej uczucia, w którym podziw graniczył z lekceważeniem, a braterska życzliwość z jakimś mściwym krytycyzmem.
Wydeklamowałem ironicznie, nie mogąc przecież oczu od niej oderwać.
Wziąłem krzesło i usiadłem naprzeciwko w taki sposób, że musiała istotnie jeżeli nie postacią, to wzrokiem „zejść” ku mnie.
Ela nie zmieniła swej artystycznej pozy; zaczerwieniła się tylko, co jej się zresztą zawsze na mój widok zdarzało. Przyzwyczajona do mego drwiącego tonu, spojrzała na mnie pytająco i spokojnie swymi ślicznymi, szafirowymi oczyma.
— Tak, droga Gabruniu — ciągnąłem dalej. — Porzucić błękity próg ulanej z żywego srebra komnaty marzeń, w której przebywałaś, kołysana westchnieniami harf eolskich i postaw trwożną nóżkę na chropowatych deskach siedziby, do której chcę się zaprosić. Ta moja siedziba, to zdrowy rozsądek, podczas gdy tamta... jakby się tu grzecznie wyrazić?...
— Wyraź się niegrzecznie — odpowiedziała z lekkim uśmiechem — to przecież ani mnie, ani mojej komnacie, jak ją nazwałeś, nie ubliży.
— Tylko memu wychowaniu, nieprawdaż128? — podchwyciłem. — Otóż wolę się wcale nie wyrażać, a tylko po prostu zapytuję cię, czy jesteś gotowa wysłuchać mnie uważnie, gdyż przyszedłem porozmawiać z tobą serio.
— Ja cię zawsze uważnie słucham — odpowiedziała, nie spuszczając ze mnie wzroku.
Nie wiem, dlaczego te jej oczy zapatrzone we mnie tak otwarcie, spokojnie a tęsknie podrażniły mnie. Odwróciłem się zły na nią, że inaczej nie patrzy, zły na siebie, że mnie to obchodzi.
— Moja Gabruniu, — rzekłem nagle, tak nagle, że aż szorstko — wszak nie wątpisz, że cię kocham jak siostrę?
Nie wiem, jaki był wyraz jej twarzy, gdym jej stawiał to pytanie, gdyż przyglądałem się pilnie niezapominajkom, ale w każdym razie, musiał być szczególny, jeżeli odpowiadał głosowi, jakim mi rzuciła krótkie:
— Nie wątpię.
— I wierzysz, że w tym, co powiem, tylko twoje szczęście mam na względzie?
— Wierzę.
— Dziękuję ci. Odpowiedz mi zatem na jedno. Dlaczego nie chcesz iść za Kazimierza?
Poruszyła się niechętnie.
— Myślałam, że pozostawisz to pytanie na wyłączny użytek cioci. Ona mi je tak często zadaje!
— A ty, Gabruniu, cóż jej na to odpowiadasz?
— Nic.
— A mnie co odpowiesz?
Wyprostowała się, puściła gałąź akacji, z której pęk osmykniętych liści pozostał jej w ręku i odrzekła:
— Także nic.
— To bardzo mało. Ale pozwolisz, iż korzystając z twego milczenia, ja będę mówił.
— Owszem. Słucham cię, Bolesiu.
Powiedziała to słodko, spokojnie, jak zwykle, ale to właśnie wydało mi się największym ze mnie urągowiskiem. Znaczyło to: mów sobie co chcesz. Tyle mnie to obchodzi, co zeszłoroczna zima.
Adwokacka ambicja przekonania swego słuchacza, bardziej niż się samemu jest przekonanym, obudziła się we mnie. Postanowiłem nie pierwej129 wyjść z tego pokoju, aż Gabrunia uwierzy, iż niczego tak nie pragnie, jak zostać żoną Kazimierza i zacznie się sobie dziwić, że tego dotychczas nie zmiarkowała130.
Tak! Trzeba koniecznie otworzyć oczy tej zaślepionej dziewczynie.
Niestety! Gdy wspomnę w jaki sposób zabrałem się do tej operacji, muszę przyznać, iż nigdy cierpliwsza pacjentka nie miała niezgrabniejszego chirurga.
— Jestem pewny — zacząłem tonem istotnie niezachwianej pewności — jestem pewny, że gdybyś wszystkie twe kontemplacyjne zdolności skierowała ku wypatrzeniu jednego, racjonalnego zarzutu przeciwko Kazimierzowi, to byś go nie znalazła. Natomiast chwila zastanowienia nad oburzającym prawdziwie lekceważeniem własnego szczęścia, jakiego dajesz dowody, odtrącając tak jego miłość, natchnęłaby cię pomyślniejszymi dla niego uczuciami. Czyś ty pomyślała kiedy o tym, Gabruniu, jak straszną pustynią jest świat, gdy nie ma na nim takiego serca i takiego kąta, o których by się mogło z pełnym przeświadczeniem powiedzieć: „to moja własność” i „to moje miejsce”?
Ten ostatni zwrot zadowolił mnie. Ukrywał on bardzo szorstką prawdę, która, gdyby nie ta szczęśliwa metafora, byłaby musiała zawierać tak brzydko brzmiące wyrazy, jak staropanieństwo, samotność i bezdomność i ukrywał ją, o ile mniemałem, nadzwyczaj zręcznie.
Ale tryumf mój trwał krótko. Zniweczyła go odpowiedź Eli.
— Nie można pomyśleć kiedyś o tym, czego się nigdy nie zapomina — rzekła, kładąc nacisk na oba przysłówki. — Wiem aż nadto dobrze, że mi przeznaczono umrzeć w szpitalu i że za moją trumną nawet biały pudel nie pójdzie, jak się to w opisach pogrzebów starych panien czyta, bo ani psów, ani kotów chować nie będę.
— Otóż znów ta nieszczęsna egzaltacja! — zawołałem zły, że moja retoryka tak sromotnie w łeb wzięła. — Że też ty, Gabruniu, w niczym miary utrzymać nie możesz. Nikt tu nie mówi ani o szpitalach, ani o trumnach z pudlami lub bez pudlów, bo to wprost niedorzeczne, ale z drugiej strony trudno zamykać oczy na ten fakt, że w dzisiejszych czasach i w takich warunkach, w jakich cię los postawił, szanse dobrego zamążpójścia są bardzo słabe.
— Powiedz raczej żadne, Bolesiu — przytwierdziła Ela z tym samym rozpaczliwie łagodnym spokojem. — Ja sama pojąć nie mogę, skąd mi się ta jedna wzięła.
— A pomimo to ją odrzucasz?
— Jak widzisz.
Wyrwałem kilka niezapominajek spod kamyka tak delikatnie, żem131 o mało salaterki nie rozbił.
— Ciebie to jakby niecierpliwiło, Bolesiu — zauważyła moja kuzynka dziwnym głosem.
— Niecierpliwi mnie w istocie, jak każda lekkomyślność, że nie użyję dobitniejszego określenia — odparłem ostro. — Ale porzućmy na chwilę ten przedmiot. Czy nie byłabyś tak dobrą powiedzieć mi, jakie są twoje plany na przyszłość?
Spojrzałem na nią wyzywająco, bezlitośnie. W tej chwili rozdrażnienia cała poezja jej powierzchowności była dla mnie straconą; widziałem tylko godną potępienia niepraktyczność jaśminowego wieńca, rozpuszczonych włosów i białej sukienki.
Wyraz jakiejś zrezygnowanej, pokornej a dojmującej boleści przesunął się po jej twarzy.
— Ja nie mam żadnych planów na przyszłość — rzekła bezdźwięcznym, apatycznym głosem.
Roześmiałem się szydersko.
— Byłem przygotowany na tę odpowiedź —rzekłem sucho — i winszuję ci jej, jako osobliwszego w naszych czasach unikatu. Jesteś śliczną, zachwycającą, żywą pamiątką naszej narodowej nieopatrzności, która nas zgubiła. Dziś leczymy się z niej wszyscy. Zaręczam ci, mogłabyś przejść wszerz i wzdłuż Warszawę i nie trafiłabyś na kobietę w twoim wieku, co mówię, na szesnastoletnią dziewczynkę, która by ci powiedziała: „Ja nie mam żadnych planów na przyszłość”, bo nawet najbardziej leniwa lub niezdolna do samoistnej egzystencji, ma jeszcze taki plan, żeby bądź co bądź złapać sobie przyzwoitego męża. A ty? Czy zamierzasz przemarzyć tak całe życie, siedząc na oknie i trzymając się akacji? Bardzo to ładna poza, ale pozwól sobie powiedzieć, trochę niepraktyczna.
— Cóż chcesz, żebym robiła? — odparła z większą żywością. — Boże mój! Gdybyś wiedział, jak zazdroszczę każdej wyrobnicy, która cały dzień nad zagonem132 się schyla, ale żyje chlebem własnej pracy. Sądzisz, że ja się w tej bezczynności rozmiłowałam, że nie czuję, jak marnie, jak nędznie spływa młodość moja, że nie cierpię nad tym? Ale cóż pocznę! Cóż pocznę! — mówiła dalej namiętnie prawie, zaplatając obie ręce i wyciągając je przed siebie. — Kilka razy mówiłam cioci, że pójdę w świat, pracować, uczyć dzieci, szyć, służyć; albo ja wiem, byle jej nie być ciężarem; wyśmiała mnie i nazwała wariatką. Ty sam, który mnie tak za moją nieopatrzność karcisz, nie wskazujesz mi przecież żadnego celu, żadnej drogi; nie podajesz mi nawet piątego palca, żeby mnie z tego okna sprowadzić i nie znajdujesz dla mnie nic, zgoła133 nic, czego bym się, zamiast tej oto akacji, trzymać mogła.
Patrzyłem na nią zdumiony. Pierwszy raz widziałem ją mówiącą z taką gwałtownością, z taką goryczą. Nie podejrzewałem jej nawet o zdolność do podobnych uczuć. A przy tym, było tyle głębokiego rozżalenia w jej ostatnich słowach i spojrzeniu, jakie mu towarzyszyło, jak gdyby ta szczególna istota mnie wyłącznie przypisywała winę swej nieużytecznej, bezbarwnej doli.
— Jak to — rzekłem dotknięty tym wyrzutem i tak idiotycznie niedomyślny, żem nic z tego wszystkiego, co się w nim zdradzało i odsłaniało nie zrozumiał. — Jak to, nie wskazuję ci żadnego celu, żadnej podpory? A zamążpójście? A Kazimierz? Czy może być piękniejszy cel dla kobiety, niż stać się czyjego szczęścia twórczynią, i czy mogłabyś znaleźć uczciwsze, pewniejsze ramię nad to, które się do ciebie wyciąga?
Ela zbladła.
— Zawsze to samo — szepnęła — zawsze!
— Zawsze, moja droga — odparłem tonem pobłażliwej perswazji. — Ciocia ma do pewnego stopnia słuszność, jeżeli się z twoich porywów do samodzielności śmieje. Ty nie jesteś do tego stworzoną, Gabruniu. Tobie potrzeba, żeby ktoś szedł przed tobą i drogę tobie torował, inaczej zgniotą cię w tłumie. To darmo. Ani natura, ani wychowanie nie dały ci odpowiednich środków do wywalczenia niezależnego bytu. Potrafisz, jak nikt, układać równianki kwiatów i masz talent noszenia rozpuszczonych a niepotarganych włosów, który zawsze podziwiam, ale praktycznych korzyści stąd nie osiągniesz. Wierzaj mi, Gabruniu, ty możesz i powinnaś być tylko żoną człowieka bogatego i bardzo kochającego, który by ci nigdy nie dał uczuć, że ma w tobie jedynie ozdobę życia, nie pomoc.
Nastała chwila milczenia.
— To znaczy — odezwała się Ela cichym głosem — że człowiek niebogaty... człowiek zdobywający sobie własną pracą stanowisko nie ożeniłby się ze mną?
— Bezwarunkowo; jeżeli by miał rozsądek. Unieszczęśliwiłby siebie i ciebie.
Umilkliśmy znowu oboje. Moja kuzynka owinęła sobie dokoła ręki jeden promień swych cudnych, złotawych włosów i przypatrywała się z uwagą tej bransoletce.
Po czym nagle:
— Ty jesteś bardzo rozsądny, Bolesiu, nieprawdaż? — zapytała.
I znowu, jak gdyby mi wszelką zdolność kombinacji odjęto, nie dopatrzyłem się żadnego związku pomiędzy tym pytaniem, a poprzednimi mymi słowy.
Odrzekłem więc po prostu:
— Pochlebiam sobie. Bo co?
— Nic.
A po chwili dodała:
— Rozsądek podobno myli się rzadko; ale gdy się raz omyli... Wyrządziłeś mi teraz wielką niesprawiedliwość, kuzynie.
— A to jakim sposobem? — zawołałem.
Zarumieniła się i spuściła oczy.
— Mówiąc, że byłabym tylko zbytkownym sprzętem w domu człowieka, który by mnie wziął za towarzyszkę życia. Ach! Bolesiu! Twój rozsądek nie liczy się wcale z tą przeistaczającą wszystko potęgą, co się zwie... miłością, nie domyśla się, co ona nawet z takiej nieudolnej, bezsilnej na pozór istoty, jak ja, zrobić może! Ale ja czuję, ja wiem do czego byłabym zdolną, gdyby mi pozwolono kochać... kochać nie czczym marzeniem, nie wieczną tęsknotą, nie ukrytą, nigdy nieziszczoną nadzieją serca, lecz rzeczywistością, czynem, jawnym oddaniem całej siebie, ofiarą całego życia! Nie ma takiego wygnania, na które bym nie poszła, takiej przepaści, w którą bym nie skoczyła, takiej twardej doli, której bym nie przyjęła z rozkoszą, byle mi tylko powiedziano: To dla niego! I potrafiłabym wtedy być wszystkim: zarówno bohaterką, jak gospodynią, zarówno kochanką, jak sługą. Znalazłabym więcej poezji w najpospolitszej domowej czynności; niż w błękitach i gwiazdach, w które się dla braku czegoś lepszego wpatruję teraz. I byłabym szczęśliwą! Ach... jak szczęśliwą!... I szczęście dać bym umiała!... Ale na to muszę kochać!... Kochać koniecznie!
Ela mówiła prędkim, stłumionym, drgającym od silnego wzruszenia głosem. Wypowiadała swoje credo134 z zapałem młodej męczennicy, gotowej dać mu świadectwo krwią własną. I było istotnie coś udręczonego, palącego bólem hamowanych pragnień w blasku jej pięknych oczu, które na mnie podniosła, w zarysie jej ust purpurowych w tej chwili i drżących, gdy powtórzyła:
— Tak, potrzebuję kochać! Kochać koniecznie!
— Więc dlaczegóż135 nie kochasz? — zawołałem wstając,
Uwagi (0)