Darmowe ebooki » Opowiadanie » Wyżebrana godzina - Helena Janina Pajzderska (biblioteka cyfrowa za darmo TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Wyżebrana godzina - Helena Janina Pajzderska (biblioteka cyfrowa za darmo TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Helena Janina Pajzderska



1 ... 9 10 11 12 13 14 15 16 17 ... 31
Idź do strony:
wzruszony także trochę, nie do tyla przecież, żeby zapomnieć o tej roli orędownika, w jakiej przyszedłem. — Pragniesz miłości, mówisz o niej tak pięknie, rozumiesz ją tak szlachetnie, a gdy ci drogę zachodzi, odpychasz ją jak natrętną zmorę? Toż przedmiot, to wzgląd drugorzędny — główną rzeczą jest kochać! Chyba, że łudzisz samą siebie w dobrej wierze i zamiast tej zdrowej, praktycznej miłości, która wiedzie prosto do ołtarza, żądasz jakichś nadobłocznych136 uniesień, rycerza w lazurowej zbroi i zaklętych zamków. Bo inaczej, dlaczego nie chcesz zostać żoną tego biednego Kazia, który jest tak godny kochania?

Ela odwróciła się i zaczęła patrzeć w ogród. Ogień namiętnego zapału zgasł w jej oczach, przesłonięty znów mgłą melancholii, usta zamknęły się bolesnym, zagadkowym uśmiechem.

Odetchnęła głęboko, wciągając w siebie zdradziecki czar letnich, upajających wyziewów i powtórzyła rozmarzonym głosem:

— Dlaczego? Dlaczego?...

Stałem tak blisko niej, że ten splot włosów, który teraz machinalnie odwinęła z ręki i w tył rzuciła, uczepił się mego ramienia, rozsypując się po nim złotym deszczem cieniutkich niteczek. Przywiędłe już na jej głowie jaśminy, otaczały nas swoją obumierającą wonią. Ogród nurzał się w tej ciepłej, wilgotnej, sennej ciszy, która się padaniem rosy nazywa, drzewa stały milczące, jakby srebrną pajęczyną osnute; z dalekich łąk szły stłumione, pomieszane szmery zasypiającego życia.

Dotknąłem rączki Eli, która leżała otwarta na jej kolanach i z przekonywającym uśmiechem powtórzyłem za nią:

— Dlaczego?

Wtedy ona przytrzymała delikatnie moją rękę, oplotła ją z lekka paluszkami obu swoich dłoni, ruchem, który miał w sobie coś z wstrząsającego działania iskry elektrycznej i patrząc mi znów w oczy głęboko, odrzekła z przyciskiem przez na wpół rozchylone usta:

— Dlatego!

Nigdy, nigdy nie doznałem podobnie przenikającej, subtelnej rozkoszy, jaką na błyskawiczną chwilę dał mi ten uścisk miękkich, dziewiczych rąk, ten jeden wyraz w zatrzymanym oddechu rzucony, ten kwiat nieśmiałej namiętności, pękający raptem, jak pękają kielichy niektórych kaktusów w tajemniczej północnej godzinie! I gdy wspomnę, żem go mogąc zerwać nie zerwał, że mu pozwoliłem zwiędnąć tak marnie, tak smutnie!

Ale ja byłem wtedy jak to dziecko, które upuszcza brylant czysty jak łza, goniąc za kawałkiem zabarwionego szkiełka. Nie wiedziałem, nie odgadłem, czułem tylko, że się coś niespodziewanego, mimowolnego stało. I nim zdołałem ochłonąć, Ela puściła moją rękę, przesunęła się na drugą stronę okna i zeskoczywszy na ziemię lekko, bez szelestu, uciekła w ogród.

Ja zostałem przy oknie, patrząc machinalnie jak biegła przez zroszony trawnik w swej białej, ważkiej sukience, z falującą na niej masą rozpuszczonych włosów, oddalając się ode mnie niby piękny, niewytłumaczony sen, z którego ocknąwszy się mówimy sobie: co to było?

— Ela! Ela! — rozległ się niecierpliwy głos.

Drgnąłem i spojrzałem w tę stronę.

Była to moja ciotka, która szła od inspektów z koszykiem świeżo zerwanych truskawek w powalanych ziemią rękach.

Spostrzegłszy mnie, zbliżyła się do okna, ruszając ramionami.

— Gdzie ona leci? Także! Nie mogła sobie innej drogi znaleźć. W białej sukni po rosie! Zazieleni ją od razu, jak gdyby pranie nic nie kosztowało. Gdzież pan Kazimierz? Pojechał?

— Nie — odpowiedziałem z roztargnieniem. — Czeka.

Ciotka zżymnęła się, ścigając wciąż oburzonym wzrokiem ten biały, krochmalny brzeg sukni, zamiatający wilgotne trawy.

— Ma za czym — rzekła pogardliwie. — Winszuję, ale nie zazdroszczę. Taka żona, to ruina dla samego Rotschilda137. Powiedz tylko — wczoraj uprana suknia! Ale dla niej to wszystko jedno! Ona by ci tak samo wlokła aksamit po rosie. Do ramek w sam raz, ale na gospodynią domu... Boże zmiłuj się!... Jej milionów potrzeba!

— Prawda? — pochwyciłem skwapliwie, czując, że te słowa ciotki przychodzą jakby w porę, rozproszyć jakieś nieokreślone, niebezpieczne majaczenie, któremu podlegać zaczynałem. — Prawda? Ja jej to samo prawie przed chwilą mówiłem.

— I dlatego zapewne uciekła? O! Ela prawdy słuchać nie lubi. No, ale cóż będzie z panem Kazimierzem? — dodała ciotka, zmieniając głos z rozgoryczonego na zaciekawiony.

Postawiła koszyk na oknie i obtarłszy ręce o długi, gospodarski fartuch, strzepnęła go tak silnie, że aż tuman prochów poleciał w powietrze.

Kichnąłem. Otóż to była kobieta praktyczna w całym znaczeniu tego słowa; najdoskonalsza antyteza Gabruni, powinienem był uderzyć przed nią czołem. W tej chwili przecież wziąłem jej za złe, że mi swoją praktycznością zakręciła w nosie.

— Co będzie? — powtórzyłem, cofając się od okna. — Według wszelkiego prawdopodobieństwa nie zostanie zrujnowanym przez Gabrunię. Stanowczo odmawia mu tej łaski.

— Głupia dziewczyna! — mruknęła ciotka.

A ja obejrzawszy się raz jeszcze po tym pokoiku uplątanym w bluszcze i spowitym w muśliny, w którym zamknęła się jak w więzieniu ta dusza egzaltowana, co się bezwiednie do szerszego życia rwała, to serce gorące, co sobie miejsca znaleźć nie mogło czy nie umiało, szepnąłem z dziwnym żalem:

— Biedna dziewczyna!

Po czym wyszedłem zanieść Kazimierzowi gorzki owoc moich usiłowań.

II

Tydzień upłynął. Wieczór zapadł znowu, taki sam srebrzysto-różowy, cichy i pachnący jak tamten. Siedziałem w ogrodzie na ławce pod ścianą domu i przypatrywałem się oryginalnemu, rodzajowemu obrazkowi.

O kilka kroków przede mną, na odkrytej przestrzeni, objętej w półkole krzakami bzów i jaśminów, pokrajanej w starannie utrzymane kwatery, na których kwitły drobne, białe różyczki, liliowe irysy, ciemne bratki i pyszne centyfolie, stał zielony stolik i dwie osoby grały przy nim w karty: Ela i proboszcz, stary przyjaciel domu.

Postać to była także typowa. Olbrzymiego wzrostu, wyższy jeszcze od Kazimierza, który już się po ostatniej rozmowie ze mną nie pokazał, krył on pod rubaszną138 dobrodusznością wiejskiego plebana umysł głęboko filozoficzny i rozległą wiedzę.

W poważnej dyspucie139, na którą zresztą trudno go było wyciągnąć, zadziwiał wykwintnym, literackim stylem, podejrzewałem go nawet, że cichaczem musiał z farbą drukarską się bratać, choć się tego uroczyście wypierał, z ambony zaś i w potocznej rozmowie wyrażał się krótko, dosadnie, sobie tylko właściwymi zwrotami i najczęściej w osobie trzeciej i trybie zaimkowym.

Wesoły, serdeczny, mówiący głośno i jeszcze głośniej się śmiejący, posiadał niewyczerpany zapas przydomków dla każdego. Ciotkę nazywał „chodzącą radością”, „burakmistrzynią”, ponieważ najlepiej wiodła jej się hodowla buraków; „panią Nieodpocznicką”, dla jej czynnego usposobienia; Gabrunię swoją ulubienicę „Medytacją”, „Morską pianką”, „Księżycową konfiturką”, mnie „Krzywdobronem”, „Wodzisporem ”i Bóg wie jak jeszcze. Miał słabość do książek zwłaszcza do zbytkownych, ilustrowanych edycji, na które się rujnował i do kart. Ela musiała się nauczyć preferansa, żeby z nim i ciotką grywać w długie zimowe wieczory. Latem, kiedy ciotka zajęta była gospodarstwem, preferans ustępował pikiecie.

I dzisiaj także, aby skorzystać z ostatków dziennego światła, wyniesiono stolik do ogrodu i proboszcz z Elą zasiedli „machnąć partyjkę” przed herbatą. Ja, chociaż do kart czułem wstręt nieprzezwyciężony, wyszedłem także, żeby na nich patrzeć. I było na co. Gdy tak siedzieli naprzeciwko siebie, przedzieleni zielonym kwadratem zakredowanego sukna, na tle drzew i zachodniej blaknącej łuny, ona smukła, nieruchoma jak piękny biały posąg, on ze swymi kolosalnymi, ciężkimi kształtami i w zniszczonej sutannie, podobny do jakiejś bazaltowej, z gruba ociosanej kariatydy140, tworzyli najdziwaczniejszy kontrast.

Energiczna, szpakowata głowa proboszcza, górująca wysoko ponad stolikiem i szerokie ramiona były w ciągłym ruchu, lubił bowiem wszystkie swoje wrażenia gestami oddawać, podczas gdy uwieńczone czoło Eli chyliło się jakby w sennej zadumie, a delikatnie toczone ręce poruszały się we właściwy jej, powolny, apatyczny trochę sposób.

Dokoła pachniały róże i jaśminy, słowik próbował głosu w krzakach, a oni, obojętni na śmiejącą się do nich naturę, deklarowali swoje czternastki i sekwensy, jak dwaj poczciwi emeryci.

Patrzyłem na Elę i myślałem, jaka szczególna ironia losu każe tej dziewczynie być wszędzie i zawsze nie na miejscu. Jak ona wyglądała z kartami w ręku i proboszczem naprzeciwko, ta nimfa o greckim profilu i wschodnim marzycielstwie w oczach! I mimo woli przypomniały mi się te piękne owady, co się nad chłodami stawów w letnie skwary ważą, co się w blaskach słońca dla jednej chwili miłości budzą i w niej giną... Ona podobnież zdawała się stworzoną po to, żeby jakiemuś wybrańcowi piękna, artyście, stać się krótkim dniem natchnienia, rozkoszy, szczęścia, i zniknąć, zanim by ochłodły jego usta, otrzeźwiała wyobraźnia, rozpłynąć się w mgle, spełniwszy swe efemeryczne przeznaczenie. Tak! Miała wielką słuszność odrzucając Kazimierza. Nie była żoną dla niego, nie była żoną dla każdego w ogóle, kto by przekładał ciepły szlafrok nad romantyczne fałdy hiszpańskiego płaszcza. Jej należało urodzić się przed wiekami pod niebem jońskich archipelagów i w taki oto wieczór letni iść w pomarańczowe gaje z kochankiem i pękiem róż w dłoniach, ofiarę Cytherei złożyć i więcej już z nich do życia codziennego nie wrócić. I gdy w dalszym ciągu zastanawiałem się, ile już podobnych wieczorów strawiła przy tym stoliku karcianym, w sposób dobry dla starej dewotki, ile zim przewegetowała jej egzotyczna młodość między tymi dwiema zacnymi, lecz grubymi naturami, między krotochwilnym141 proboszczem a gospodarną ciotką, z niekochanym i odtrącanym konkurentem, za całe urozmaicenie, które tylko mogło ją drażnić, nie pozwalając jej zapomnieć zupełnie, że jest młodą i piękną i że istnieje rzecz taka jak miłość na świecie, to wzdrygnąłem się, jak gdybym patrzał na pogrzebioną żywcem Antygonę. I znowu powtórzyłem, z wciskającą mi się coraz głębiej do serca litością:

— Biedna dziewczyna!

Ela musiała odczuć, że myśli moje koło niej krążą, bo odwróciła się nagle i spojrzała na mnie.

Pociągnięty tym spojrzeniem, wstałem i zbliżyłem się do stolika. Proboszczowi karta nie szła, co się u niego zwykle udanymi oznakami zadowolenia zdradzało.

— To się asisków nawaliło! — wołał, zagarniając same młódki. — Nic, tylko asiska. Serafickie rozdawanie! Spójrz no, mój Aktonosie, jaką to szczęśliwą rękę ma ta Liliowa Papka.

— W istocie — rzekłem, pochylając się nad kartami księdza, lecz patrząc na jego partnerkę. — A proboszcza nawet przysłowiem pocieszyć nie można i jeżeli tak dalej pójdzie, to rubikon niepewny, co?

— Przejdzie się go, przejdzie — zaprzeczył żywo proboszcz. — A kiepski z pana Prawokręta dyplomata, skoro mnie przed przeciwnikiem zdradzasz. Dla przeciwnika zawsze uszy do góry! A trzeba ci wiedzieć, że i fortuna na ten lep się łapie. Jak w dym leci tam, gdzie gęsta mina. Rzecz dowiedziona. Rzecz do-wie-dzio-na! O! Widzisz! — dodał ciszej, pokazując mi przybywającego asa. — Żeby to nasz kochany Koszołyk pan Kazimierz chciał zrozumieć, to może by...

— Księże proboszczu! — przerwała Ela z wyrzutem.

— Milczy się już! Milczy! Zna się respekt dla indeksu.

Ela skończyła rozdawać karty i układała je powoli z wyrazem Sybilli, dumającej nad księgami przeznaczeń!

— Ksiądz proboszcz się chwali — wymówiła.

I znowu wśród słowiczych trelów ozwał się tak harmonijnie dźwięczący z tą orkiestrą duet:

— Pięć kart w treflach.

— Na ilu?

— Na dziewięciu.

— Dobre.

— Terc wielki!

— Kwarta!

Stałem słuchając z uśmiechem na ustach. Ominęło mnie już poetyczne usposobienie i ta para grająca wydawała mi się teraz szczerze zabawną, gdy sobie tak przez stół ciskała techniczne wyrazy niby piłki.

— Czternaście dziesiątek! — rzekła Ela.

— Spać! — odrzucił energicznie proboszcz. Czternaście panien. Wszystkie mądre, bo przyszły do mnie...

— Nie odchodź no, panie Bolesławie, bo z tobą dobrze się dzieje — mówił dalej. — Karta wywinęła koziołka na wiwat naszej sprawie. Nie, nie, moje Rajskie Kurczątko — dodał, zwracając się do Eli — nie dziabniesz już ani jednej lewy. To darmo.

Wziąłem ogrodowy stołek i usiadłem z boku, czekając na rozegranie partii. Chciałem pospacerować trochę z Elą po ogrodzie, powiedzieć jej, o czym na ławce dumałem i w duchu irytowałem się na księdza, że ją więzi przy kartach. Jaką jednak anielską cierpliwość miała ta dziewczyna! Żeby choć cień znudzenia zacienił marmurową pogodę jej rysów! To był przynajmniej jeden szacowny przymiot na żonę...

Bo nie wiem dlaczego, od tej rozmowy przy oknie, moja kuzynka nasuwała mi ciągle myśli o małżeństwie i żonie. Przymierzałem jej, mówiąc figurycznie, tę formę kobiecości, ulepioną według mego widzimisię i badałem, o ile na nią za ciasna lub za szeroka, z takiem zajęciem, jak gdyby mi na tym osobiście zależało.

Nagłe pytanie proboszcza zwróciło moje myśli w zupełnie inną stronę.

— Jakże tam z rozprawą? — zagadnął, tasując karty. — Pracuje się nad nią... co? Warto by. Cisza wiejska, doskonały sos do takich potrawek. Zawsze się w niej lepiej coś mądrego dogotuje, niż w harmiderze miasta.

Pisałem bowiem rozprawę doktoryzacyjną, która, wyznaję, szła mi dosyć niesporo.

— Bez wątpienia — rzekłem — ale brak mi niektórych źródeł. Już ich w kilku miejscach na próżno w Warszawie szukałem. Ale dobrze, żem142 sobie przypomniał. Czy też przypadkiem Proboszcz nie ma w swojej bibliotece Archiwów teologicznych Jabczyńskiego? Jest tam parę bardzo mi potrzebnych rzeczy.

— Nie ma się, nie ma się! — odparł proboszcz powoli. — Ale się je gdzieś widziało; skądsiś143 się je miało... Aha! Czekaj! Toć nieboszczyk wuj pana Bolesława pożyczył mi to onego czasu. Dwa tomy, wydanie z trzydziestego któregoś roku! Wiem, wiem. Muszą tu gdzieś być, jeżeli ich ten Majsterpsujka Lucyś na latawce nie poprzerabiał.

— Co proboszcz mówi! — zawołałem. — A to byłaby pyszna rzecz. Muszę to zaraz sprawdzić. Tylko, co się z tymi wszystkimi książkami po wuju zrobiło? Nie widzę ich nigdzie.

— Są na strychu — rzekła Ela, która z wielką uwagą słuchała naszej rozmowy.

— Na strychu! — powtórzyłem, krzywiąc się. — Pomiędzy klepkami rozeschniętych beczek i stosem czerepów144? Ładne schowanie dla takiego księgozbioru. A wiem, że wuj miał kilka prawdziwych kruków bibliograficznych. I zapewne myszy to jedzą?

— A cóż byś chciał, żeby

1 ... 9 10 11 12 13 14 15 16 17 ... 31
Idź do strony:

Darmowe książki «Wyżebrana godzina - Helena Janina Pajzderska (biblioteka cyfrowa za darmo TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz