Zefirek - Eliza Orzeszkowa (biblioteka techniczna online txt) 📖
Do wdowy żyjącej z niewielkiego kapitału po mężu przyjeżdża z wizytą daleki krewny. Od słowa do słowa — chodzi o zainwestowanie całej sumy w jego przedsięwzięcia finansowe.
Nietrudno się domyśleć, że gdy daleki krewny chcę się zaopiekować twoim całym majątkiem, to raczej dobrego nic z tego nie wyniknie. Zwłaszcza gdy w tle tli się romans. Opowieść z prostym morałem i dość sztampowa, ale dobrze napisana. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie na problemy społeczne — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Zefirek - Eliza Orzeszkowa (biblioteka techniczna online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3663-1
Zefirek Strona tytułowa Spis treści Początek utworu Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjnaBył to jeden z dziedzińców tych, które tylko w prowincyonalnych miastach spotkać można. Rozległy i niebrukowany, od strony ulicy miał dom drewniany, lecz duży i dość ozdobny, a w głębi budowę długą, nizką, zrujnowaną, któréj środkowa część, całkiem prawie rozrzucona, służyła za drwalnią i śmietnisko, a oba końce, w kąty dziedzińca wsunięte, zawierały po jedném mieszkanku, o dwu małych okienkach i wązkich drzwiczkach, rozdzielonych z ziemią parą spróchniałych wschodków. Jeden bok dziedzińca otoczony był parkanem, za którym ciągnęły się warzywne i owocowe ogrody. Przy drugim, nowy właściciel zaniedbywanéj długo posiadłości téj wznosił kamienicę, któréj mury świeże, czerwonawe i dachu jeszcze pozbawione, świeciły kilku rzędami kwadratowych dziur, na okna pozostawionych.
W jednym z kątów dziedzińca, za drobnemi szybami okienka, migotały, na wystawę niby wywieszone, różnokolorowe robótki kobiece, jako to: serwety, podstawki, buciki dziecinne i t. p. Kto tu wystawę, tę mógł widziéć i przez nią do kupowania zachęconym zostać? Trudno było odgadnąć, zarówno jak domyślić się: na co lub na kogo, śród pustego dziedzińca tego, spoglądać mogła, także na wystawie, u okna drugiego mieszkanka, kobieta.
Była to pani Emma Żyrewiczowa, niegdyś na cały gmach pocztowy z dobroci i wdzięków swych słynna, córka pomocnika pocztmistrza, potém żona Ignacego Żyrewicza, urzędnika, zajmującego posadę znaczną i dochodną, teraz od lat kilku już wdowa, utrzymująca się z małego kapitaliku wraz z córką, która, z pomiędzy trojga dzieci jéj, sama jedna pozostała przy życiu.
Ci, którzy ją od najwcześniejszéj młodości jéj znali, utrzymywali, że dobiega ona końca krzyżyka piątego. Patrząc jednak na nią, trudno było temu uwierzyć. Wyglądała co najmniéj o dziesięć lat młodziéj. Była kiedyś bardzo ładną, jakkolwiek zawsze trochę za chudą i bladą; dotychczas téż zachowała cienkość i gibkość kibici, delikatność cery, turkusowy błękit oczu i gołębią słodycz wejrzenia. Po przyjrzeniu się dopiéro, spostrzedz można było na białém czole jéj gęstą siatkę drobnych zmarszczek, dokoła przywiędłych powiek czerwony brzeżek, i parę fałd, zarysowujących się u dołu policzków. Pod leciuchnym czepeczkiem, ufryzowane nioby jéj siwiały téż z lekka. Ubraną była w czarną suknią, poplamioną i tu i owdzie pocerowaną, lecz powłóczystą i przyozdobioną z boku kokardami o długich końcach.
Pokój, w którym siedziała, bardzo podobny był do jéj sukni.
Dość obszerny, ale nizki, z brudnemi ścianami i brudniejszym jeszcze kominem w rogu, stanowił on, wraz z malutkiemi ciemnemi sionkami, całe mieszkanie. Brudne ściany podpierały belkowany sufit, od którego, w malowniczo ułożonych draperyach, opuszczały się szmaty kosztownych niegdyś firanek, dość dziwacznie przyozdobione gałęźmi mizernego bluszczu. Stoły, stołki i szafy nieliczne tam były, tanie i stare, lecz pomiędzy niemi królował fortepian, ze spełzłą wprawdzie politurą, niemniéj będący tu widmem niby dostatniego i przez sztukę uprzyjemnionego życia. Naprzeciw strasznego komina, na pół przysłoniętego brudną firanką z zielonego perkalu, stała pod samém oknem miękka kanapka, podartym dywanikiem orzucona, i na niéj-to właśnie siedziała właścicielka mieszkania tego, z wyrazem znudzenia i smutku, wodząc okiem po obszernym i pustym dziedzińcu.
Białe, delikatne jéj ręce trzymając kawałek zahaftowanego batystu, spoczywały bezwładnie na jednéj z zacerowanych dziur, malowniczo skrojonéj i przyozdobionéj sukni. Smutne snadź myśli przechodziły po głowie wdowy, bo czoło jéj sfałdowało się kilka razy w grube zmarszczki... wzdychała. Ożywiła się jednak i rozweliła nieco, ujrzawszy postać ludzką, wchodzącą w bramę dziedzińca. Była to tylko żebraczka stara, ze zgrzybiałą twarzą i w łachmany przyodziana, lecz, kijem swym stukając o bruk dziedzińca, zmierzała wprost ku jéj okienku w tę stronę.
— Niech będzie pochwalony, — ozwał się za szybami głos trzęsący się i ochrypły.
— Na wieki! — z uprzejmém skinieniem głowy odpowiedziała Żyrewiczowa i, trochę już uśmiechnięta, sięgnęła pośpiesznie do szufladki stolika, zkąd wyjęła miedziany pieniążek, który, otworzywszy okno, żebraczce podała.
— Za duszę Ignacego, — rzekła przytém, — zmów, kochanko, Anioł pański za duszę Ignacego!
— Niech Bóg zapłaci! niech Bóg zapłaci! Wiem już, wiem, za jaką to duszyczkę Pani Dobrodziéjka modlić się zawsze każe! Anioł Pański zwiastował...
Stała tuż za oknem, na kiju swym wsparta, i półgłosem pacierz swój wymruczała. Pani Emma zdawała się go téż z cicha powtarzać, bo poruszała ustami i patrzała w niebo.
— Pani Dobrodziéjka zawsze samiuteńka jedna siedzi, — zaczęła żebraczka.
— A sama, kochanko... cóż robić? sama...
— Córunieczkę spotkałam... tam, na Błotnym zaułku... bieliznę w koszu do magla niosła. Oj, oj! kosz taki ciężki, aż się panieneczka gięła, niby trzcina... Napracuje się to niebożątko, napracuje...
Tym razem żywy rumieniec oblał twarz wdowy.
— Ona to lubi, — odrzekła prędko, — to już taki charakter... wszak potrzeby niéma żadnéj... żadnéj.
— Oj, oj, co tam za potrzeba! — schlebiającym tonem potwierdziła żebraczka; — wiadomo! panom zachciewa się czasem różności... Niech będzie pochwalony...
Zabierała się do odejścia, ale Żyrewiczowa niespokojnie poruszyła się na swém siedzeniu. Widocznie wstyd jéj było zatrzymywać żebraczkę, a nie chciała choćby tego towarzystwa utracić.
— Słuchajcie no, kochanko — zaczęła, — a co tam dziś na mieście? ruch wielki? co?
— Oj, oj! czemu nie mają ruszać się? dzionek pogodny, letni! Na ogrodowéj ulicy przecisnąć się nie można, tylu panów spaceruje, a panie, to wszystkie poubierane w takie suknie, że aż w oczach ćmi się, patrząc...
Wdowa westchnęła. Brzegi powiek jéj zaczerwieniły się mocniéj jeszcze, bo źrenice zabiegły łzą.
— A w ogrodzie muzyka gra? — zapytała ciszéj.
— Aj, aj! aż się po całém mieście rozlega! Ale czemu to pani dobrodziéjka nie wyjdzie sobie do miasteczka, na boże słoneczko i na różne różności popatrzéć? Oj, oj, aż litość bierze, patrząc, że taka pani marnuje się tak w smętności i na odludziu!...
Za nic, za nic w świecie nie wyznała-by przed tą nawet skromną powiernicą swą, że na miasto wyjść nie może dla braku odpowiedniego kapelusza i okrycia. Siląc się więc na uśmiech, lecz z oczyma pełnemi łez, odpowiedziała:
— Gdzie mi tam, kochanko, myśléć o takich rzeczach, wdowie, przez przyjaciela swego i świat cały opuszczonéj...
Z głośném wzdychaniem i żałośném kiwaniem głową, żebraczka zaczęła:
— Oj, biedaczka moja, biedaczka! Nieboszczyk bo, niechaj światłość wiekuista duszyczce jego przyświeca, dobry był pan, dobry...
— O, jaki dobry! jaki dobry! najlepszy w świecie! — wykrzyknęła wdowa i zalała się już rzęsistemi łzami. Przyłożyła chustkę do twarzy, łkała. Żebraczka zaś, oparta wciąż na kiju swym, ze współczuciem mruczała:
— Biedulka! biedulka! Ot, żałuje towarzysza swego! ot, płacze po nim! ot, serce złote!
Nagle, w chwili właśnie gdy wdowa chustkę od twarzy odejmowała, pomiędzy bramą a wejściem do przeciwległego domu przesunęła się szybko męzka jakaś postać.
— A! — wykrzyknęła pani Emma, i zerwała się z siedzenia. Łez nie było już w oczach jéj ani śladu, zbolałość ustąpiła przed uradowaniem, zmieszaném z żywém zaniepokojeniem.
— Z Bogiem! z Bogiem, kochanko! — rzekła do żebraczki, i pośpiesznie okno zamknęła.
Ale żebraczka, z wielokrotnego zapewne doświadczenia, wiedziała, że za gawędę, słuchanie zwierzeń i okazywanie współczucia, należy jéj się słuszna nagroda. W sposób ten zapracowała na grosz, którego bynajmniéj tracić nie chciała.
— Paniuniu! dobrodziéjko! obdarzcie jeszcze czémkolwiek biedną tak samo wdowę!
To „tak samo” przykre na pani Emmie wywarło wrażenie. Wzdrygnęła się lekko i dumnie podniosła głowę, na żadne jednak szorstkie lub gniewne słowo zdobyć się nie mogła. Przez lufcik już tylko, szybko otwarty i zamknięty, rzuciła naprędce znaleziony srebrny już pieniążek, i mówiąc:
— Idźcie już sobie, idźcie z Bogiem, — odbiegła od okna.
Stanęła na środku pokoju i szybkiém spojrzeniem orzuciła go dokoła. Poskoczyła ku fortepianowi, otworzyła go i na pulpicie rozłożyła parę podartych zeszytów nut; mantylką jakąś, naprędce z szafy pochwyconą, starła pył ze stojącego pod kanapką stolika. Uczyniwszy to wszystko, rzuciła się ku krzywo, bo na dwóch tylko nogach, stojącéj komodzie, a odsunąwszy jednę z jéj szuflad, na jakiéjś wyszczerbionéj pozostałości porcelanowego talerza zgrabnie ułożyła kilka ciastek i trochę cukierków, wydobytych z papierowego worka. Następnie rzuciła okiem po całém swém ubraniu, a spostrzegłszy na przedzie sukni zacerowaną dziurę, zakryła ją końcem zwisającéj od pasa wstążki, który przymocowała szpilką. Nakoniec usiadła znowu na kanapie i, zdyszana nieco, utkwiła wzrok we drzwiach wchodowych domu, od ulicy stojącego. Blady lecz świeży rumieniec wybił się na jéj policzki, oczy rozbłysły wyrazem przyjemnego oczekiwania, odmłodniała jeszcze o lat dziesięć.
Po kwadransie, oszklone i bronzową klamką świecące, drzwi otworzyły się, a młody, wysoki, zgrabny mężczyzna, który z nich wyszedł, przebył szybko dziedziniec, paltot, od niechcenia na ramionach zarzucony, umieścił w małych sionkach, na staréj, dnem do góry przewróconéj beczce, i ukazał się w mieszkaniu wdowy. Był to dwudziestokilko-letni przystojny chłopak, z nizkiém czołem, ale w migdał wykrojonemi, pięknemi oczyma, które, jakkolwiek dość bezmyślne, błyszczały pewnym rodzajem ożywienia i sprytu, z płowym, ładnym wąsikiem i eleganckim kapeluszem, a zarazem liliową, zmiętą, rękawiczką w ręce.
— Bon jour, ma tante! — zawołał, wchodząc.
— Bon jour! bon jour! — pieszczotliwym prawie głosem odpowiedziała gospodyni mieszkania, i wyciągnęła do gościa piękną rękę swą, którą on, wymownie w twarz jéj patrząc, z uszanowaniem ucałował. Ukazując mu miejsce obok siebie, z błyszczącym wzrokiem i żywemi giestami mówić zaczęła:
— Widziałam pana wchodzącego do adwokata Rolickiego, i ciekawą byłam bardzo, czy téż pan Stanisław i o mnie przypomni sobie... Siedzę tu, jak pan widzi, sama jedna... trochę smutna, i myślę sobie: zajdzie, nie zajdzie?
Przy ostatnich słowach uśmiech miała figlarny a spojrzenie smętne.
Gość usiadł przy niéj i, z łokciem zaokrąglonym na poręczy kanapki, z lekka się ku niéj pochylał:
— Mais comment donc! — zaczął, — kiedyż-to ja, będąc w mieście, kochanéj stryjeneczki nie odwiedziłem? Ale proszę mi powiedziéć, za co stryjenka tak mię krzywdzi?
— Ja! — wykrzyknęła z przerażeniem, — ja pana Stanisława krzywdzę? Au nom du ciel...
— A jakże! pan... pan... pan Stanisław, to, jak Boga kocham, aż żal bierze! Czy to ja nie jestem synowcem nieboszczyka mego stryja...
— Pokrewieństwo nie blizkie, — wyjąkała, — ojciec pana był stryjecznym bratem...
— Ale cóż znowu! — zawołał z żywością, — cóż znowu! stryjeczny czy wujeczny, ja chcę, żeby stryjenka nazywała mię, jak dawniéj, po imieniu i koniec. No, proszę mi powiedziéć: Stasiu! bardzo proszę!
— Stasiu! — szepnęła ze spuszczonemi oczyma.
Pod ładnym wąsikiem jego drgnął szybki uśmiech, wnet jednak wyrzekł:
— Stryjenka sama mówi zawsze, że najważniejszém pokrewieństwem jest braterstwo dusz. O, ja pamiętam!
Podnosząc do oczu robótkę, od niechcenia niby odpowiedziała:
— C’est vrai! szczęśliwi ci, którzy je w życiu znaleźli...
I ciszéj dodała:
— Życie mija... mija... mija...
— No, przecież nie minęło jeszcze! — perswadował Staś.
— O! — wymówiła, — słońce już zachodzi...
Chciała powiedzieć coś więcéj jeszcze, lecz nagle spojrzała
Uwagi (0)