Zefirek - Eliza Orzeszkowa (biblioteka techniczna online txt) 📖
Do wdowy żyjącej z niewielkiego kapitału po mężu przyjeżdża z wizytą daleki krewny. Od słowa do słowa — chodzi o zainwestowanie całej sumy w jego przedsięwzięcia finansowe.
Nietrudno się domyśleć, że gdy daleki krewny chcę się zaopiekować twoim całym majątkiem, to raczej dobrego nic z tego nie wyniknie. Zwłaszcza gdy w tle tli się romans. Opowieść z prostym morałem i dość sztampowa, ale dobrze napisana. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie na problemy społeczne — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Zefirek - Eliza Orzeszkowa (biblioteka techniczna online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Paciorki — z zamyśleniem odrzekła Rozalia... — różnokolorowe paciorki... Żebyś perły śniła, same tylko białe perły, to była-by wesołość, tańce, czy coś takiego... ale paciorki różnokolorowe to łzy... jak amen w pacierzu, łzy... A mnie śniło się wczoraj, że czesałam się przed lustrem i miałam dużo siwych włosów... obudziwszy się, myślę sobie: zmartwienie jakieś będzie... Ot i jak raz: Staś był dziś u was, a u nas nie był... tak mię to zabolało, że ledwie przed mamą od łez wstrzymałam się... Ale co tam z mamą?... adieu... do widzenia...
Odbiegła szybko, a Brygida wymówiła do siebie:
— Łzy wyśniłam... o łzy! to ze wszystkiego na świecie najpewniejsze...
Mówiąc to, wstała i miała już wejść do mieszkania, gdy o parę kroków za nią ozwał się głos męzki:
— Dobry wieczór, panno Brygido!
W zmroku zarysowała się postać urodziwego mężczyzny, w mieszczańskiém ubraniu, złożoném z grubego surduta i wysokich butów. Z twarzy widać było tylko długie i bujne wąsy.
— Dobry wieczór — odpowiedziała i na progu mieszkania, plecami o ścianę oparta, stanęła.
Przybyły zbliżył się jeszcze i stanął u samych wschodków.
— Niech panna Brygida nie gniewa się — zaczął — że o takiéj późnéj porze przyszedłem... Posłyszałem, że na dziedzińcu gwarno i pomyślałem, że może panią jeszcze spotkam.
Milczała.
— Strasznie mi smutno i niecierpliwie koło serca — mówił daléj — tak-bym chciał wiedziéć, czy panna Brygida nie gniewa się na mnie za to, com pani tam... dziś powiedział... Czy nie obraziłem czasem...
Milczała jeszcze chwilę, a potém dziwnie łagodnym i poważnym głosem odpowiedziała:
— Ja panu jestem bardzo wdzięczną...
Uczynił ruch pełen radości i razem zdziwienia.
— Za co tu wdzięczność! Ja na pannę Brygidę od dwóch miesięcy co dzień patrzę i najpiérw zacząłem panią bardzo szanować i cenić... a potém takie mię kochanie wzięło...
Ona tym samym co wprzódy głosem, wymówiła:
— Ja panu wdzięczną jestem... bo to piérwszy raz w mojém życiu...
— To niechże się pani zdecyduje! poco zwlekać! — zawołał; — ja gotów do ołtarza choćby jutro...
Wstrząsnęła przecząco głową.
— Nie mogę jeszcze — odpowiedziała.
Milczał chwilę.
— No, rozumiem, rozumiem — rzekł; — matkę przygotować trzeba i uprosić, a do tego i saméj przyzwyczaić się do myśli, że pańska córka z takim, jak ja...
— Nie! nie! — zawołała gwałtownie.
On zrozumiał snadź, że krótkim wykrzyknikiem zaprzeczała temu, iż jéj oswajać się trzeba było z myślą o takim, jak on, człowieku. Wziął rękę jéj i zamknął ją w obu swych dłoniach.
— Rozumiem — rzekł — dziękuję. Nie będę nastawał, ani pytał się o nic. Będę czekał. Wszystko jedno... muszę jeszcze ze dwa miesiące w Ongrodzie przebyć, dopóki kamienicy nie skończę... podjąłem się i robotników aż do jesieni nająłem... Będę cierpliwie czekał.
Teraz ona szepnęła:
— Dziękuję.
Chciała odebrać mu rękę swoję, ale on jéj nie puścił i, z lekka głaszcząc ją dłonią, mówił z cicha:
— Dobra rączka! kochana rączka... silna i pracy niewstydząca się... żeby to ona mogła być moją... żebym ją mógł mojéj siwéj gołąbeczce w stare ręce włożyć i powiedziéć: „przywiozłem tobie, matko, synową!... masz, czego tak żądałaś... i wnuki będą...
Tym razem coś, jakby łkanie, ozwało się w piersi kobiety, nieruchomo wciąż pod ścianą domu stojącéj, a ręka jéj, ta „dobra i pracy się nie wstydząca ręka”, objęła dłoń mężczyzny silnym i długim uściskiem.
— Dobranoc! do widzenia! — szepnęła szybko i znikła w ciemnych sionkach mieszkania.
Kiedy światło roznieconéj przez nią lampki na twarz jéj upadło, poznać można było, jak silnie i do głębi była wzruszoną. Wzruszenie to szczególny blask nadało jéj piękności. Wielkie, czarne oczy jéj gorzały z za łez, krucze włosy opadały na wypogodzone, promieniejące czoło.
Była szanowaną i kochaną. Głowę podnosiła dumnym ruchem, a usta jéj, purpurą zaszłe, rozwierały się w pełnym czułości i słodyczy uśmiechu.
W dobrą godzinę potém pani Emma, wracając do domu, znalazła córkę swą, siedzącą przy lampce i pilnie zajętą naprawianiem jéj bielizny. Zdyszana i nadzwyczaj ożywiona, zdjęła szal i mantylkę, i zaczęła prędkim krokiem przebiegać pokój. Przytém, z żywemi giestami i rozbłysłym wzrokiem, mówiła:
— Śliczny wieczorek! mówię ci, śliczny! Jacy to mili ludzie, ci Roliccy! jak umieją gości przyjmować! U nas nawet, za życia nieboszczyka ojca twego, lepiéj już nie bywało. Oświetlenie w salonach bardzo dostateczne, lokaje ciągle coś roznoszą... to herbatę, to cukry, to owoce bardzo ładne... doskonałe... ach! ja lubię owoce! doskonałe owoce roznosili... Sama Rolicka, ubrana z wielkim gustem, w czarnéj aksamitnéj sukni pod szyję, a inne panie po większéj części dekoltowane i w kwiatach... W jadalnéj sali jeden kąt ubrany kwitnącemi roślinami, które prześlicznie pachną...
Nie podnosząc oczu znad roboty, Brygida ozwała się:
— Czy mama przez zamknięte okno zapach ten czuła?
Nie dosłyszała ironii w głosie córki, a nawet słów jéj nie zrozumiała.
— Co? — zapytała z roztargnieniem, — co mówisz?
I, nie czekając odpowiedzi, znowu mówić zaczęła.
Opowiadała, że Staś Żyrewicz ślicznie tańczył, do tańca brał najczęściéj marszałkówny Korzyckie, które były ubrane w różowych tarlatanach, a raz usiadł przy oknie, spostrzegł twarz jéj za szybą i serdecznie mrugnął ku niéj na powitanie. Zdaje się nawet, że powiedział z cicha: „dobry wieczór stryjeneczce!”, ale nie była zupełnie pewną, i bardzo, bardzo chciała-by wiedzieć, czy powiedział to naprawdę, czy téż tak jéj się tylko wydawało.
Nożyczki Brygidy z wielkim stukiem upadły na ziemię. Brzęk ich wyrwał panią Emmę z powodzi rozkosznych wspomnień. Stanęła pośrodku pokoju.
— A ty... ani na moment nie poszłaś popatrzéć? — zapytała.
— Nie, mamo, ani na moment, — coraz zawzięciéj szyjąc, krótko odpowiedziała.
— Dlaczego?
— Bo to, co się dzieje w domu pana Rolickiego, wcale nie zajmuje mię i nie bawi.
Na rozpromienioną twarz wdowy spłynął cień niezadowolenia.
— Otóż to! — z mniejszą niż zwykle łagodnością wyrzekła, — otóż to i bieda, że ciebie nic szlachetniéjszego, nic... wyższego nie zajmuje!
— Poco mi ta wyższość! — siląc się widocznie na spokój, odpowiedziała Brygida; — ja ani z tymi ludźmi, którzy tam byli, ani tak, jak oni, nigdy żyć nie będę...
— Bo sama nie chcesz, a przynajmniéj tak postępujesz, jak-byś gwałtem zamknąć sobie chciała wejście do lepszego świata! z żalem, zmieszanym z gniewem, wykrzyknęła Żyrewiczowa; — dobrze nawet, że się o tém zgadało, bo taką mam zawsze skłopotaną głowę, że zapomniała-bym ci może powiedziéć... Muszę powiedziéć ci to, co zresztą tysiąc już razy mówiłam, że takie trzewiki, jak ty nosisz, są okropne, obrzydliwe, nieprzyzwoite, i że w nich wyglądasz prawdziwie na prostą dziewkę.
Brygida milczała. Spojrzenie jéj tylko mimowoli jakby posunęło się ku małéj nóżce matki, która, w niezbyt wykwintny, ale cienki, zgrabny bucik obuta, wysuwała się z pod falbanek, okalający brzeg jéj sukni. Pomyślała może, iż gdyby ona nie nosiła grubych, prostych, ciężkich trzewików, matka jéj nie posiadała-by może lekkich i zgrabnych. Nie powiedziała jednak tego. Żyrewiczowa z coraz żywszemi giestami mówiła daléj:
— Alboż te krzyki i kłótnie z Panną Rozalią... czy to piękne? jest to przecież obywatelska córka, i przeciwnie, powinna-byś przyjaźnić się z nią, toby cię może z jakimkolwiek porządnym domem poznajomiła... w lepszy świat-by cię wprowadziła... one choć zbiedniały, ale trochę jeszcze dawnych stosunków mają. I w ogóle zresztą, głos tak podnosić, jest rzeczą bardzo nieprzyzwoitą, szczególniéj dla kobiety... martwisz mię tylko i nic więcéj!
Brygida milczała.
— Nigdy nie miałam pociechy z ciebie... — mówiła daléj Żyrewiczowa, — byłaś zawsze upartą, zimną, skrytą, nie lubiłaś tego, co mnie było najmilsze... nie dzieliłaś ani moich tęsknot i żalów, ani moich marzeń i przyjemności... Nieszczęśliwą jestem, że w córce rodzonéj bratniéj duszy nie spotkałam!
Brygida milczała. Matka jéj, wzburzona bardzo, przeszła się parę razy po pokoju i, jakby postanowiła wypowiedziéć dnia tego wszystko, co jéj leżało na sercu, zaczęła znowu:
— Masz naturę ojca. Ojciec twój był także...
Tym razem robota zsunęła się z kolan Brygidy, a ona sama podniosła twarz, oblaną gorącym rumieńcem, z oczyma, które sypały iskry.
— Mamo, — zawołała, splatając ręce, — nic o ojcu! proszę cię, mamo! o mnie wszystko, co chcesz; ale o ojcu... nic złego!
Żyrewiczowa zmieszała się bardzo.
— Zkąd-że wiész, że ja cokolwiek złego o ojcu twoim powiedziéć chciałam? Kiedyż to ja o nim źle mówię? Ojciec twój dobry był... najlepszy w świecie... i choć usposobienia nasze nie zgadzały się z sobą zupełnie, kochał mnie i uwielbiał. Ja mu téż byłam wierną i przywiązaną żoną; a jak przywiązaną, widziałaś to przecież sama...
— Tak, — zwolna wymówiła Brygida, — mama bardzo po ojcu płakała...
— A widzisz! o, jak płakałam! i teraz jeszcze, przy każdém wspomnieniu o nim, płaczę...
Istotnie, w oczach jéj kręciły się łzy. Usiadła na kanapce i zaczęła rozczesywać swoje ufryzowane nioby.
— Ojciec twój, — mówiła, — był popędliwy, gniewał się często, a gdy rozgniewał się, mógł i grubiaństwo nawet powiedziéć... Ale mnie nigdy to nie spotkało. Rozzbrajałam go łagodnością charakteru mego. Krzyczy, bywało, fuka, pięścią w stół bije, a potém popatrzy na mnie i zaczyna przepraszać, w ręce i w kolana mię całować. „U ciebie, — mówi, — oczy, jak u gołąbka... Kiedy widzę, że taka zalękniona stoisz i milczysz, taka mię litość jakaś ogarnia, że i gniew przechodzi! ” I wszystkim zawsze mówił: „Takiéj mnie żony trzeba było, jak mój zefirek! Z inną, która-by mnie rozdrażniała, mógł-bym co niedobrego popełnić. ” W ostatnich szczególniéj latach żyliśmy z sobą w wielkiéj zgodzie... on przyzwyczaił się do moich gustów, ja wiedziałam już, jak postępować, aby go do gniewu nie przyprowadzać... to téż, gdy umierał, ostatnie spojrzenie i słowo jego było dla mnie...
— To prawda! — szepnęła Brygida.
Żyrewiczowa otarła łzy z oczu, i przednie pasma z lekka siwiejących swych włosów, zaczęła na szpilki podwójne zakręcać.
— Moja mamo, — szyjąc wciąż, ozwała się po chwili Brygida, — mam do mamy jednę prośbę.
— Cóż to takiego, czego chcesz?
— Niech mi mama powié, czy... pan Stanisław akuratnie wypłaca procent od pieniędzy, u mamy pożyczonych?
— Cóż-to znowu za pytanie? zkąd-że ci to przyszło do głowy? O niczém nigdy nie myślisz, tylko o takich poziomych...
— Chciałam dziś pójść na rynek, żeby trochę zapasów w dzień targowy kupić, i... w szufladzie znalazłam już tylko dwa złote.
Żyrewiczowa zarumieniła się.
— I ztąd wniosłaś zapewne, że Staś jest nieakuratnym i nieuczciwym. O, ty skłonna jesteś do podéjrzeń! Wszyscy dla ciebie są czarni, a szczególniéj przyjaciele twojéj matki. Otóż widzisz, jak omyliłaś się... Był dzisiaj i wypłacił, co do grosza wypłacił...
Poskoczywszy do komody, wyjęła z niéj i pokazała córce kilka wartościowych papierków. Nie przedstawiały one przecież wcale procentu wypłaconego, ale cząstkę kapitału, którą wdowa, z uczynionéj Stanisławowi ogólnéj pożyczki, dla siebie zachowała. Brygida podniosła głowę i popatrzała na ukazywane jéj pieniądze. Była widocznie zadowoloną.
— To dobrze, — rzekła, — kapitał mamy jest więc bezpiecznie ulokowany.
— Dlaczegóż mówisz, że to mój kapitał. Słyszałaś przecie, jak ojciec, umierając, powiedział: „Dla ciebie Zefirku i dla Bryni.”
— O, nie! o, nie! — zawołała Brygida, — to jest majątek mamy... mamy jednéj. Chciałam tylko wiedziéć, czy on pewnie ulokowany!
Żyrewiczowa nie odgadywała wcale znaczenia i celu zapytań córki, ale rozzbrojona słowami jéj, mówić zaczęła:
— Ależ pewnie, najpewniéj! najbezpieczniéj! Cóż ty sobie myślisz o Stasiu? on przecież ma majątek, Żyrewicze... rodzinny majątek familii Żyrewiczów... obywatelem jest, a teraz to najlepiéj lokować kapitały na majątkach obywatelskich... Zresztą, on taki dobry, szlachetny... duszę ma najwznioślejszą w świecie, a ze mną łączy go przyjaźń, oparta na braterstwie usposobień, na... na... czémś takiém... takiém... Ty masz jakieś uprzedzenie do Stasia, i ja ci to mam bardzo za złe. Jedyny to krewny ojca twego, który nas odwiedza... a żebyś widziała, jak ślicznie dziś na tym wieczorze u Rolickich wyglądał... duszka chłopiec!
Brygida wstała i złożyła robotę.
— Idźmy spać, mamo! już późno!
Z rozmarzonym uśmiechem na ustach Żyrewiczowa uklękła i zaczęła odmawiać wieczorne pacierze. Po chwili słychać było, jak mówiła żarliwie i pół-głosem: „Wieczne odpocznienie racz mu dać, Panie, a światłość wiekuista...”
Modliła się za duszę męża.
W téj saméj porze stara Łopotnicka, po stoczonych walkach i poniesionych trudach, udawała się téż na spoczynek. W białym kaftanie i haftowanym czepeczku nocnym, na-pół okryta włóczkową kołdrą, misterném dziełem swéj córki, siedziała na łóżku, prosta jak struna, a twarz jéj i ręce, obok śnieżnéj białości kaftana i czepeczka, wyglądały tak, jak gdyby były ulane z wosku. Rozalii, która przy świetle lampki rozbierała się na nizkiéj i twardéj sofce, opowiadała ona różne rzeczy o mieszkańcach wsi, którzy wieczoru tego bawili się u Rolickich. Mówiła o starych i o młodych, o kobietach i mężczyznach. Z jednymi była kiedyś sprzyjaźnioną, innych znała dziećmi; o wszystkich wiedziała, z jakich rodzin pochodzą, jak nazywały się, lub nazywają majątki ich, matki i babki. Była to, słowem, długa litania nazwisk, przeplatana obrazami zmian i kolei, przebywanych przez liczne szlacheckie rodziny, w okolicach Ongrodu zamieszkałe. Rozalia długiéj téj mowy matki słuchała z nadzwyczajném zajęciem, z takiém nawet skupieniem ducha, z jakiém ludzie, głęboko wierzący, słuchają o budzących w nich cześć głęboką przedmiotach wiary. Gdy jednak
Uwagi (0)