Zefirek - Eliza Orzeszkowa (biblioteka techniczna online txt) 📖
Do wdowy żyjącej z niewielkiego kapitału po mężu przyjeżdża z wizytą daleki krewny. Od słowa do słowa — chodzi o zainwestowanie całej sumy w jego przedsięwzięcia finansowe.
Nietrudno się domyśleć, że gdy daleki krewny chcę się zaopiekować twoim całym majątkiem, to raczej dobrego nic z tego nie wyniknie. Zwłaszcza gdy w tle tli się romans. Opowieść z prostym morałem i dość sztampowa, ale dobrze napisana. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie na problemy społeczne — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Zefirek - Eliza Orzeszkowa (biblioteka techniczna online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— I to wczora kupione! — szepnęła.
I wypuściwszy z palców nowy ten jakiś strój pani Emmy, stanęła znowu w uprzedniéj postawie, z policzkiem opartym na dłoni, a po chwili basowym nieco, posępnym głosem swym wymówiła z cicha:
— Czyż to już zawsze tak będzie?
Pani Emma tymczasem weszła do mieszkania, które, tak jak i zajmowane przez nią, składało się z sionek i jednego pokoju. Pokój ten tylko wyglądał wcale inaczéj. Niedostatnio tu było, ale nadzwyczaj, pedantycznie niemal, czysto i porządnie. Tu także znajdował się komin, do gotowania przeznaczony, ale czysto wymiecione wnętrze jego nie potrzebowało osłony żadnéj. U okien firanek nie było, przy jedném z nich zieleniło się świeżo kilka wazonowych roślin, a szyby drugiego znikały prawie pod rozwieszonemi na nich różnobarwnemi wyrobami rąk kobiecych. Były to wyroby małéj, szczupłéj osóbki, która, siedząc na nizkim stołeczku pod oknem, pilnie zajętą była wykończaniem malutkiego dziecinnego bucika z włóczki. Wełniana suknia, gładka, tabaczkowego koloru, i gładko téż uczesane, w mały warkoczyk z tyłu głowy zwinięte, włosy, świadczyły o niewytworności jéj gustu, zarówno jak okrągła, rumiana twarz, i czarne, małe oczki zdradzały wyrazem swym wielką żywość i wesołość temperamentu. Pomimo jednak rumieńców i wesołości, osóbka ta wyglądała na lat przeszło czterdzieści. Głośnym okrzykiem powitała wchodzącą i, zrywając się ze stołeczka swego, zawołała:
— Mamo, mamciu! pani radczyni...
Wołanie to przerwało drzemkę drugiéj, znajdującéj się w pokoju tym, kobiety. Była to postać dość osobliwa: wysoka, sucha, z ostremi rysami, obleczonemi skórą delikatną i żółtawą, włosy miała siwe jak srebro, przykryte śnieżnie białym i strojnie wygarnirowanym czepeczkiem, na długim, cienkim, nosie okulary w złotéj oprawie, a na kolanach wielką, podartą, rozwartą książkę do nabożeństwa. We francuzki szal, z szerokiemi szlakami, owinięta, zajmowała ona jedyny zbytkowny sprzęt, jaki się znajdował w mieszkaniu, wielki, wygodny, staroświecki fotel. Budząc się, pośpiesznym ruchem poprawiła układ swego szala, wyprostowała się jak struna, a na ostre rysy swe przywołała wyraz wielkiéj powagi.
— Witam, witam, — wyrzekła uroczystym, nosowym nieco głosem, i giestem, pełnym łaskawości, wyciągnęła do przybyłéj chudą, żółtą rękę. Pani Emma z pewnym rodzajem przymilenia i nieśmiałéj czci, zbliżyła się ku dumnéj staruszce.
— Przepraszam, przepraszam, — mówiła — obudziłam panią prezydentową... ale był u mnie dziś Staś Żyrewicz...
Chciała mówić daléj, lecz obie kobiety wydały taki okrzyk, jak gdyby tuż, obok nich, zaszedł nadzwyczajny jakiś wypadek. Wązkie i przecięte wargi staruszki rozwarły się uśmiechem, rumianą twarz jéj córki oblał potok wesołości.
— Był! — zawołały jednogłośnie; potém zapraszały obie, każda na sposób inny, panią Emmę, aby usiadła.
— Niech pani radczyni będzie łaskawa usiądzie, — uroczyście mówiła stara.
— Niech pani kochana siada! proszę usiąść, — szczebiotała jéj córka.
— Dziękuję pani prezydentowéj! dziękuję pannie Rozalii; przyszłam właśnie powiedziéć, że Staś kazał oświadczyć paniom najpiękniejsze ukłony.
— Co to ukłony! jak-to ukłony! nie zaszedł, nie odwiedził... a należy się to przecież wujecznéj ciotce jego, bo my, Pani Dobrodziejko, w blizkiém jesteśmy z sobą pokrewieństwie. Nieboszczka prababka moja, Sernicka z domu, z tych Sernickich, którzy Odropole w Ongrodzkim powiecie mieli, a potém co na exdewizyą poszło i licho wszystko wzięło... otóż, nieboszczka prababka moja miała dwie córki, z których jednę wydała za Bodrzyńskiego, z tych Bodrzyńskich, do których należał kiedyś klucz Bodrzyniecki, ale on miał już jednę tam piękną wieś, sto chat podobno, a druga córka wyszła za Żyrewicza, dziada właśnie pana Stanisława, który miał trzech synów: Bolesława, Karola i Jana. Pan Stanisław jest synem Bolesława, bardzo ładnego za młodu chłopca, ale wielkiego utracyusza. Prześwistał téż on Międzylesie, a na Żyrewiczach dłużki w sukcesyi synowi pozostawił. Szczęściem chłopiec sprytny... da sobie rady... da sobie rady... ale czemu nie zaszedł dzisiaj, nie odwiedził... to, to, to, nie dobrze... to, to, to, nie pięknie... nie pięknie...
— Robótek moich nie zobaczył! — nagle i niespodziewanie zawołała mała osóbka, wstrząsając w powietrzu błękitnym bucikiem, jakby całemu światu pochwalić się nim chciała. — On zawsze tak chwali robótki moje, i kiedyś to nawet dość ich dużo pomiędzy znajomymi swymi rozprzedał. Bardzo dobry! o, Staś bardzo dobry!
— Że dobry, to dobry, — przytwierdziła stara, — dla starszych z uszanowaniem, grzeczny, układny, znać krew obywatelską... dobrą krew... piękną krew... i w dobrym świecie żyje, w pięknym świecie, och! och! och!
Po przeciągłém westchnieniu tém smutnie czas jakiś wstrząsała głową, a zaciśnięte znowu wargi jéj i siwe źrenice gniewnie, połyskujące, zdawały się mówić: „i ja kiedyś na świecie tym żyłam, i ja do niego z prawa należę! och, och, och!”
— A jakże Stasieczek ma się? czy zdrów? czy wesoły? — przerywając sobie pół-głośne liczenie oczek, zaszczebiotała znowu panna Rozalia.
— Zdrów, dzięki Bogu, i wesoły, chociaż... nie bardzo. Dokuczają mu interesa, małe tam dłużki jakieś, gospodarstwo... Martwi się biedak i zdaje mi się nawet, że zmizerniał. Szkoda go, doprawdy... taka to piękna, wzniosła dusza...
Stara zaplotła na kolanach ręce, i sztywna, jak mocno naciągnięta struna, głową tylko wstrząsała.
— Tak, tak! upada obywatelstwo nasze, upada! Czy to kto słyszał kiedy, żeby dziecko takiéj rodziny gryzło się i mizerniało od kłopotów i nieprzyjemności! Motłoch teraz górą, pani moja, motłoch górą! a nam przyszło ot w dziurach takich siedziéć i patrzéć, jak dobra naszego różne figury używają... Ot, byłam dziś z wizytą u marszałkowéj Korzyckiéj, tego Korzyckiego żony, co to z Odropolskiéj rodzi się i Ligówkę ma... piękną fortunę z pałacykiem i angielskim ogrodem... Miła osoba, bardzo miła... gościnna... przyjęła mię bardzo grzecznie, przypominała, że, będąc dzieckiem, znała mię, kiedy mieszkałam jeszcze w moich Łopotnikach i sąsiadowałam z jéj rodzicami. Zapytałam się jéj, czy nie wié czego o Łopotnikach. „A jakże! — mówi, — bywamy tam z mężem”. Pytam się: u kogo? kto tam mieszka? Powiedziała, że „Wyżliński jakiś, licho wié kto i zkąd, przybłęda z końca świata, przyjechał, Łopotniki kupił i rozpiera się w nich sobie, jak pan wielki... My to choć znajomemu i sąsiadowi sprzedaliśmy naszę fortunę... kiedy już koniecznie trzeba było, i zawsze myślałam sobie: no, przynajmniéj z dobréj familii człowiek na naszém miejscu osiadł, bo to ten był... Prażnicki, z Saniewa i z Saniewskiéj urodzony, który przez kupienie Łopotnik dobra swe chciał zaokrąglić, ale teraz, fiut! i przewróciło się wszystko do góry nogami! Prażnicki zbankrutował i dzieci jego poszły gdzieś w służbę, czy co u licha, a w Łopotnikach rozpiera się jakiś Wyżliński... żeby jego diabli ztamtąd wyparli! Ciekawam, czy choć uszanował on i porządnie utrzymuje dom ten, w którym ja większą połowę życia szczęśliwie przeżyłam, i tę aleję z akacyą, którą z nieboszczykiem Romualdem zasadziliśmy własnemi rękoma. Nie chciałam nawet pytać się o to marszałkowéj, bo żeby mi co złego powiedziała, była-bym rozpłakała się, a dla mnie... okazywać żal przed ludźmi... nie wypada... nie wypada! przed jednym tylko Bogiem mogę... to, to, to, przed jednym tylko Bogiem...
Wyjawiała przecież, pomimo niewypadania, i przed ludźmi, bo stara powieka nie była dość silną, aby powstrzymać łzę, która, przy wzmiance o domu w Łopotnikach i akacyowéj alei, na zżółkłą kartę książki do nabożeństwa upadła.
— Mamciu, — jękliwym głosem zawołała Rozalia, — niech mamcia nie płacze, moja mamciu! oczy będą boléć! mnie aż serce pęka, kiedy widzę, że mamcia płacze.
Robótkę upuściła na podłogę, przyskoczyła ku matce i, przysiadłszy u nóg jéj, kolana jéj całowała. Stara pogłaskała ją, jak małe dziecko, po gładziutko uczesanych i wypomadowanych włosach, ale wnet usunęła ją z lekka od siebie.
— Pamiętaj, Róziu, że mamy gościa, — wyrzekła uroczyście i zwróciła się do pani Emmy.
— Niech pani radczyni daruje... ale my z córką przywykłyśmy dawne czasy wspominać... ona także jest ofiarą tych wszystkich zmian i obrzydliwości, które się na świecie porobiły. Obywatelską córką będąc za piérwszego lepszego wyjść nie mogła, a odpowiednia partya nie trafiła się. Nie skarży się ona na to, bo wpoiłam w nią to przekonanie, że lepiéj cierpiéć i choć-by zginąć, aniżeli poniżyć się. Zamiłowała robótki swoje, pielęgnuje matkę, i lepiéj jéj z tém, niż gdyby była rozromansowała się i zrobiła mezalians jaki... Prawda, Róziu?
— Prawda, mamciu, prawda! — szczebiotała Rozalia, rumiany policzek swój tuląc do twardego kolana pani prezydentowej, która, pochylając się ku pani Emmie w sposób taki, w jaki pod dotknięciem jakiémś pochylają się posągi, z tajemniczym wyrazem twarzy, i z cicha zapytała:
— A nie mówił tam Staś czego o naszych procentach, he?
Pani Emma zmieszała się nieco. Jéj saméj procenta jeżeli nie leżały na sercu, to przynajmniéj, wraz z mnóztwem innych rzeczy, wirowały często po głowie; z drugiéj jednak strony pragnęła bronić Stasia od zarzutów, które przewidywać mogła.
— Tak... wspominał, — wyjąkała, — mówił, że wkrótce wypłaci i mnie, i pani prezydentowéj...
— Wypłaci? wkrótce? to dobrze... to dobrze... to dobrze! żeby tylko prędzéj, bo ot już z górą rok żyć bez procentu trudno trochę, trudno... Już i herbatę tańszą zaczęłyśmy kupować... i to za pieniądze Rózi... z robótek! — prawiła stara; — już z górą rok połową tylko procentu i jéj robótkami... a choć to dla panny stosowne zajęcie, ale oczy... to... to... to... oczy męczy...
Tu głos jéj zadrżał trochę.
— Czy pannę Rozalią oczy bolą? — zapytała pani Emma.
— Ej, nie! — odparła szybko, — czasem... trochę... ale to nic!
— I może czasem nie rozprzedać robótek...
Tym razem pilna robotnica aż podskoczyła na swym stołeczku.
— Ja! nie rozprzedam moich robót! — zawołała, — zapewne! a gdzież oni znajdą ładniejsze!... żebym miała cztery ręce, tobym ich dwa razy tyle rozprzedała. Ot i te buciki, dawno już zamówione, i jeszcze trzy pary takich samych, a teraz mam w głowie projekt na paciorkowe profitki... prześliczne... nie wiem jeszcze tylko, czy z białemi paciorkami, czy bez białych...
— Panna Rozalia jest prawdziwie niestrudzoną, — wtrąciła pani Emma.
— Zamiłowała... zamiłowała... to bardzo pięknie dla panny, jeżeli zamiłuje robótki... bardzo stosownie... ot, już panna Brygida inne ma gusta... ale ja ich nie pochwalam, nie pochwalam!
Wdowa zarumieniła się gorąco.
— O, i ja także! — zawołała, — ale cóż zrobię? Brynia jest uparta i ma taką grubą naturę.
— Grubą, bardzo grubą! — potwierdziła Łopotnicka, — któż kiedy widział, aby panna rąbała sama drzewo, nosiła wodę i prała bieliznę... jeżeli już nawet zmuszona jest do tego, powinna ukrywać się, robić to tak, żeby nikt nie widział... ale tak! jak prosta dziéwka ubierać się i pracować... nie wypada! to, to, to, to, nie wypada!
— Wieczna to zgryzota moja i wstyd! — szepnęła pani Emma, a na twarz jéj wybił się, nigdy u niéj niewidywany, wyraz gniewu.
— Pani radczyni zresztą tak bardzo tego czuć i do serca brać nie możesz, — mówiła daléj staruszka, — bo chociaż rodzice i mąż pani byli porządnymi i zamożnymi ludźmi... nie ubliżam, nie ubliżam... bardzo porządnymi i zamożnymi... zawsze jednak w urzędniczym stanie nie może być tego punktu honoru i téj ambicyi...
— Matka moja była obywatelską córką, — wtrąciła nieśmiało Żyrewiczowa.
— Prawda, prawda, zawsze jednak to... to... to... nie to...
Głęboka pokora odmalowała się na twarzy i w postawie wdowy.
— Pani prezydentowa ma racyą, — odrzekła z cicha, — to téż jedyny żal, jaki mam do rodziców moich, jedyny żal... to, że nie wydali mnie za obywatela; bo przecież... starało się ich o mnie kilku!
— Brynia, — ozwała się Rozalia, — Brynia zawsze mi tyle dobrych rzeczy opowiada o swoim ojcu... mówi ona, że on bardzo kochał panią.
— O! tak, — zawołała z wybuchem wdowa, — Ignacy ubóztwiał mię... tak! byłam ubóztwianą... ale, nie wiem dlaczego, ścigała mię zawsze nieokreślona jakaś tęsknota... czułam zawsze, że mam skrzydła zwichnięte, że mi coś innego, wyższego, promienistszego od świata należy!
— Mało komu się co należy! — sarknęła Łopotnicka, i długiém spojrzeniem ogarnęła schyloną znów nad błękitnym trzewiczkiem głowę córki. — Mało co komu
Uwagi (0)