Zefirek - Eliza Orzeszkowa (biblioteka techniczna online txt) 📖
Do wdowy żyjącej z niewielkiego kapitału po mężu przyjeżdża z wizytą daleki krewny. Od słowa do słowa — chodzi o zainwestowanie całej sumy w jego przedsięwzięcia finansowe.
Nietrudno się domyśleć, że gdy daleki krewny chcę się zaopiekować twoim całym majątkiem, to raczej dobrego nic z tego nie wyniknie. Zwłaszcza gdy w tle tli się romans. Opowieść z prostym morałem i dość sztampowa, ale dobrze napisana. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie na problemy społeczne — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Zefirek - Eliza Orzeszkowa (biblioteka techniczna online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Ale gdzież tam, — mówił, — jakie tam zachodzenie! Stryjeneczka Bóg wié co zawsze o saméj sobie wygaduje! Ileż naprzykład stryjenka lat miéć może?
Z prostotą odpowiedziała:
— Rachunek prosty. W szesnastym roku życia mego wyszłam za mąż, a Brynia, moje najstarsze dziecko, ma już dwadzieścia dwa lata!
Wąsiki gościa drgnęły znowu i poruszyły się w sposób szczególny. Wiedział on dobrze, ten syn stryjecznego brata Ignacego, że w złożonym przed nim rachunku, kilku lat brakowało u początku, i kilku u końca. Niemniéj jednak wymówił ze śmiechem:
— Trzydzieści kilka lat! rozkoszny wiek dla kobiety! Samo życie, sam rozkwit! Trzydziestokilkoletnie i nawet czterdziestoletnie kobietki są właśnie najbardziéj powabnemi! nous le savons, nous...
— Oh! vous! vous! — figlarnie pogroziła mu gospodyni, a pragnąc spojrzenie jego odwrócić jak najdaléj od nieszczęsnego komina i wyglądającego zeń garnka, zlekka ukazała palcem dom przeciwległy i zapytała:
— Vous avez rendu visite aux Roliccy?
— Oui; j’avais été là, — odpowiedział. — Miałem interes...
Widocznie, oboje nie byli biegłymi we francuzczyźnie i używali jéj błędnie i z trudnością. Lecz silili się na wtrącanie do rozmowy francuzkich słów i frazesów, dla wzajemnego przypodobania się sobie.
— Jakże idą interesa? — troskliwie zapytała wdowa.
Wyraz niesmaku rozlał się po ładnéj twarzy gościa. Uczynił ręką giest niechętny.
— Co tam mówić o takich nudnych i poziomych rzeczach! Kiedy jestem przy stryjeneczce, zapominam o wszystkich kłopotach i nieprzyjemnościach. Vous êtes mon ange consolatrice!
Promieniała od czułości i uradowania.
— Oh, parlez à moi avec le coeur ouvert! — wyrzekła z cicha; — chociaż skrzydła moje są oddawna złamane, umiem jednak czuć i podzielać...
— Stryjeneczka jest doprawdy godną lepszego losu...
— Co tam! stało się! nie mówmy o tém...
— Ja stryjowi doprawdy nie mogę darować, że... że zostawił stryjenkę w takiém położeniu.
Rzuciła spojrzenie ku nieosłoniętemu kominowi.
— O, położenie moje wcale złém nie jest, oszczędzam się... to prawda; ale dobrowolnie... gusta mam skromne. Ignacy był może poziomym, pospolitym człowiekiem... miałam może prawo marzyć o czémś... o czémś wznioślejszém, ale... był on bardzo, bardzo dobrym, myślał i pamiętał o mnie...
— Rolicki mówił mi, że oprócz tego, co stryjenka mnie pożyczyła, ma kapitał u niego ulokowany...
— Ależ tak! jakże! mam kapitał...
— Mówił mi, że trzy tysiące...
— Tak, u niego trzy tysiące, ale gdzieindziéj...
Gość jednak wiedzieć musiał na pewno, że owe: gdzieindziéj nie istniało wcale, bo nie okazał ciekawości żadnéj, tylko, do siebie jakby szepnął:
— U mnie trzy, tam trzy, to sześć!
Po dokonaniu dodawania tego, ocknął się niby ze snu i zawołał:
— Ale, jak Boga kocham, po co ja tracę miłe chwile i o takich poziomych rzeczach...
— Owszem, owszem, — przerwała z żywością, — czyż nie jesteś jedynym przyjacielem i opiekunem moim... O, wszyscy dawni przyjaciele i znajomi moi opuścili mię, gdy tylko mój Ignacy oczy zamknął. Ty jeden tylko, Stasiu, nie zapomniałeś o mnie i opuszczasz swój świat wesoły i błyszczący, aby odwiedzić i pocieszyć biedną samotnicę!
Łzy zakręciły się znowu w oczach jéj, wyciągnęła rękę ku młodemu krewnemu swego męża. — Nosisz nazwisko mego Ignacego, — szepnęła, — jesteś synem kochanego Bolesława, z którym tyle, tyle chwil wesołych spędziłam... a przytém czuję, że dusze nasze są bratnie sobie, że jesteś zdolen zrozumiéć te nieokreślone tęsknoty i nieujęte żale, które...
— O tak! tak! — całując ją w rękę, przerwał z zapałem i pośpiechem; — jestem zdolen zrozumiéć... mam bratnią duszę, to pewno nieboszczyka. Ojciec mój, pamiętam, zawsze mówił o stryjence: jaki to śliczny zefirek, ta moja bratowa!
Nie było już w oczach jéj łez ani śladu. Śmiała się z rozkoszą.
— Doprawdy! więc pamiętasz, jak mię Ignacy i cała rodzina jego nazywali zefirkiem? O, jaką ty dobrą masz pamięć! Zresztą, niezbyt to jeszcze dawno... — ciszéj dodała: — Kiedy byłam w domu rodziców moich, nazywano mię Sylfidą...
— Dlaczegóż to? proszę stryjenki! — dość naiwnie zapytał gość.
Zarumieniła się lekko i mimowoli spojrzała po swéj kibici.
— Aha! — odpowiedział, ale markotniał widocznie i wesołość jego gasła pod napływem przykrych jakichś myśli.
— Stryjenciu, — zaczął, — dlaczego stryjenka u Rolickiego ulokowała swoje pieniądze?... on to w biletach trzyma, a z tego procent mały...
— O, — zaprotestowała, — ja się na tém nie znam...
— Ale ja znam się i mówię stryjence, że to strata duża i niepotrzebna.
Spojrzał w okno i niedbale dodał:
— Teraz najlepiéj jest lokować kapitały na obywatelskich majątkach...
— O, obywatele... to pewnie, — zaczęła.
— Otóż to, chciałem nawet stryjenki zapytać, czy nie ulokuje tych trzech tysięcy u mnie?
— Mais comment! — zawołała — i owszem! dlaczegożeś wprzódy mi nie powiedział?
— Tak... przykro mi jakoś było... mea culpa! nie zapłaciłem jeszcze procentu ani Łopotnickiéj, ani stryjence...
— O, co tam! co tam! nie mówmy o tém! — zaczęła, ale z zaniepokojonych jéj oczu widać było, że kwestya procentu interesowała ją przynajmniéj tyle, ile nieosłonięte wnętrze komina.
— Gospodarstwo teraz strasznie trudne, — mówił gość, — nakłady i nakłady... a niepodobnaż znowu, aby człowiek zakopał się żywcem na wsi...
— Ależ naturalnie! Zakopać się na wsi! brrr!
Wzdrygnęła się ze wstrętem zupełnie szczerym.
— Jeżeli więc stryjenka chce i może...
— Mais comment donc! i chcę, i mogę.
— Merci, merci! — wymówił z uczuciem i kilka razy pocałował ją w rękę.
— Pójdziemy razem do Rolickiego, zaraz, — rzekła i już wstawała z kanapki, gdy na dziedzińcu ozwał się rozgniewany i krzykliwy głos kobiecy. Była to kobieta wysoka, kształtnie i silnie zbudowana, w krótkiéj spodnicy, grubém obuwiu i wielkiéj chustce na głowie, która, trzymając w ręku spory kosz, pełen bielizny, a zwrócona ku otwartym sionkom mieszkania, znajdującego się w drugim kącie dziedzińca, rozpoczynała z kimś zajadłą jakąś kłótnię. Odpowiadał jéj z sionek głosik kobiecy także i także donośny, ale cienki i przerażenie bardziéj, niż rozgniewanie zdradzający. Z burzliwéj rozmowy téj rzadkie zaledwie słowa dochodziły uszu p. Emmy i jéj gościa. Słychać było coś o wyrzucaniu śmiecia na ścieżkę, o jakiéjś wiązce drew, o jakiéjś kwarcie mleka. Kobieta z koszem w ręku i chustką na głowie, przedstawiała wyraźnie stronę napastniczą; ta, która odpowiadała z głębi sionek, broniła się coraz bardziéj płaczliwym głosem.
— Czy to panna Brygida? — zapytał Stanisław i szeroko otworzył oczy, tak, jakby świadectwu ich wierzyć nie chciał.
Na twarz p. Emmy wystąpił wyraz cierpienia, dosięgającego niemal stopnia męki. Wyglądała znowu o lat dziesięć starzéj, niż przed chwilą.
— Jestem bardzo nieszczęśliwą matką, — szepnęła. — Brynia dobra jest, serce ma najlepsze, ale sam widzisz... do czego to podobne, ażeby tak ubierać się i takie kłótnie zaprowadzać... Jest to natura gruba, pospolita... w ojca wrodziła się, który był dobry, o, bardzo dobry, ale nie miał téj delikatności uczuć... téj poezyi serca, które były zawsze ideałem moim... Cóż robić! stało się! nie mówmy lepiéj o tém...
Przykro wzruszona, pełnym wdzięku krokiem postąpiła ku komodzie, wyjęła z szuflady talerz z ciastkami i cukierkami i postawiła go przed gościem.
— Niech cię chociaż tém przyjmę, mój Stasiu, — rzekła serdecznie.
Stanisław uprzejmie wziął jedno z ciastek; gospodyni, białemi jeszcze ząbkami gryźć zaczęła cukierek, a pragnąc odwrócić uwagę gościa od toczącéj się wciąż na dziedzińcu kłótni, z przykrém roztargnieniem i na chybił trafił zaczęła:
— Rolicki kamienicę buduje...
— A dlaczegóż-by nie? Nabrał od nas pieniążków sporo i niezły sobie fundusik uciułał! Tacy to tylko, jak on, żyć teraz i panować mogą!
— Ależ to bardzo zacny i rozumny człowiek, — z żywością ujęła się za sąsiadem swym gospodyni. — Ignacy mówił o nim zawsze, że fundusz jego uczciwie jest zapracowany...
— Może i uczciwie, nie przeczę temu wcale i nawet tak jest najpewniéj; ale że wziął on fundusz ten nie z czyjéj innéj, tylko z naszéj, obywatelskiéj kieszeni, to także prawda. No, niechże stryjeneczka sama powié, kto, jeżeli nie my, obywatele, utrzymujemy i wzbogacamy wszystkich tych panów adwokatów, doktorów i innych, podobnych parweniuszów? Nie prawdaż? Niech stryjenka sama powié!
— Ależ naturalnie; to widoczne! — ulegając wpływowi słów jego, z przekonaniem odpowiedziała:
— I dziwią się potém, żeśmy goli! Ot powiem stryjence otwarcie, że, chociaż mam jeszcze majątek i, chwała Bogu, jestem w stanie długi moje najrzetelniéj pospłacać, tak mi już i gospodarstwo to i interesy dokuczyły, że wolał-bym sto razy być takim Rolickim niż tém, czém jestem.
Pani Emma uczyniła giest pełen przerażenia.
— Stasiu! — zawołała, — co mówisz? Jakież to porównanie może być pomiędzy tobą a Rolickim! Jesteś przecież obywatelem... o ileż to zaszczytniéj, poetyczniéj... wyżéj...
— No tak, tak!... Któż o tém nie wié; ale świat tak się teraz do góry nogami przewrócił, że gdzie nieszczęsny obywatel ten obróci się, tam kłopot, gdzie stąpi, tam zgryzota...
Musiał miéć istotnie wiele zgryzot i kłopotów, żądań może, których zadowolnić nie mógł, obaw, które instynktowo, pod wpływem samozachowawczego zmysłu, uczuwał. Czoło jego sfałdowało się, twarz oblała się smutkiem, nerwowym ruchem targał ładne wąsiki. Nagle łzy mu nadbiegły do oczu, pochwycił rękę pani Emmy i do ust ją poniósł.
— Moja stryjeneczko! — mówił wzruszonym głosem, — wyspowiadam się przed stryjeneczką, jak przed księdzem. Co ja winien? przywykłem dobrze żyć i niczego sobie nie żałować. Czy ja mogę teraz, za młodu, zasiąść na wsi jak pustelnik, barszcz jeść i z parobkami swymi przestawać? Nuda taka, że choć pod ziemię skryj się! Trzeba czasem do miasta pojechać, a w mieście, nie chcąc, wleziesz zawsze w jakieś wydatki... To to... to owo! Zresztą, prawdę mówiąc, i po papie długi już na Żyrowicach pozostały... Czy ja święty, żebym w takie ciężkie czasy mógł majątki z długów oczyszczać? Młodość ma swoje prawa... czasem i niepotrzebnie coś się wyda... ale koniec końcem, z tego wszystkiego robi się życie ciężkie; tu urwij, tam załataj, a wiecznie tylko i myśl o tém, żeby z całéj gmatwaniny i dla siebie co przyjemnego wyciągnąć, i przed ludźmi z honorem wyjść... Widzi stryjeneczka, jaki jestem szczery! wszystko przed stryjenką wypowiedziałem, i proszę mię teraz pocieszać!
Wzruszony sam opowiadaniem dolegliwości swych, garnął się ku niéj, jak dziecko.
— Czy stryjeneczka pamięta, jak pieściła mię i przysmaczkami okarmiała, kiedym z papą do stryjowstwa przyjeżdżał?
Rozrzewniona do stopnia najwyższego, macierzyńskim ruchem odgarnęła mu włosy z czoła, i ze łzami w oczach wstała z kanapki.
— Mój Stasiu! — rzekła, — niech ja ci ulżę choć trochę i w czémkolwiek pomogę! O tak, pamiętam cię, jak byłeś dzieckiem... takim ślicznym chłopaczkiem, z włoskami co wieczór zawijanemi w papiloty. Lękałeś się bardzo ciemnego pokoju, a tak dobrze naśladowałeś ruchy i miny każdego, że umieraliśmy ze śmiechu... Jaki ty jesteś dobry, że przychodzisz czasem do mnie i przynosisz mi z sobą odblask jakiegoś wyższego, idealnego życia, jakiegoś pięknego, błyszczącego świata.
Otarła chusteczką łzy z oczu, i bardzo kunsztownie owinęła sobie głowę wyjętym z komody szalikiem...
— Chodźmyż do Rolickiego...
U drzwi stanęła.
— Stasiu! — wymówiła z cicha.
— Co, stryjeneczko?
Najróżniejsze uczucia malowały się na jéj twarzy: niepokój, nieśmiałość i pewna jakby uroczystość.
Ta ostatnia przemogła.
— Stasiu! — zaczęła uroczystym, choć zawsze nieśmiałym nieco głosem, — w ręce twoje powierzam cały mój majątek... Wiész? jestem sama... prawie bezdzietna... bo Brynia... zaledwie wierzyć mogę, że jest córką moją... cóż-by więc stało się ze mną...
— Stryjenko! — zawołał Stanisław, — czyż zasłużyłem na podejrzenie takie? Niech-że stryjenka zaufa honorowi i przywiązaniu memu...
Ręce jéj drżały jeszcze trochę, ale z bezgraniczną już ufnością w głosie, i wyrazem głębokiéj słodyczy w błękitnych oczach. —
— Wierzę, Stasiu, — odrzekła, — wierzę..... Chodźmy!
W sionkach znaleźli Brygidę, schyloną nad samowarem i dmuchającą w niego z siłą, któréj-by jéj nie jeden mężczyzna mógł pozazdrościć.
— Dobry wieczór, kuzyneczko, — najbardziéj uprzejmym swym głosem przemówił do niéj Stanisław.
Odwróciła się szybko i, przelotne zaledwie rzuciwszy na niego spojrzenie, a obojętnie odpowiedziawszy: „Dobry wieczór, dobry wieczór!” wróciła do swego zajęcia.
Pani Emma, przebywając z młodym towarzyszem swym obszerny dziedziniec, krok miała lekki i bardzo ożywione ruchy i giesta. Oglądała się w różne strony, jakby chciała zobaczyć, czy w tryumfalnéj téj chwili widzianą jest przez kogokolwiek z sąsiadów.
Brygida tymczasem wniosła do pokoju samowar, postawiła go na stołku i wróciła do sionek po wiązkę drewek, które ze względów oszczędności zapewne, ciężką siekierą na drobne trzasgi porąbała. Z drzazgami temi przez pokój przechodząc, spostrzegła na stoliku talerz, pełen ciastek i cukierków. Stanęła i, patrząc na przysmaki, któremi przed chwilą matka jéj tak uprzejmie gościa swego częstowała, na-pół żałośnie, na-pół gniewnie głową wstrząsnęła.
Potém rzuciła w komin garść trzasek, zapaliła je, i przystawiła do ognia garnek z zastygłym rosołem. Wyszła znowu
Uwagi (0)